Rafał KOSIK felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie Dotychczas w serii ukazały się: 1. Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi 2. Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa 3. Felix, Net i Nika oraz Pałac Snów 4. Felix, Net i Nika oraz Pułapka Nieśmiertelności 5. Felix, Net i Nika oraz Orbitalny Spisek 6. Felix, Net i Nika oraz Orbitalny Spisek 2. Mała Armia 7. Felix, Net i Nika oraz Trzecia Kuzynka 8. Felix, Net i Nika oraz Bunt Maszyn 9. Felix, Net i Nika oraz Świat Zero 10. Felix, Net i Nika oraz Świat Zero 2. Alternauci 11. Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie Rafał Kosik Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie Ilustracje autora powergraph Warszawa 2013 Copyright © 2005-2013 by Rafat Kosik Copyright © 2005-2013 by Powergraph Copyright © 2005-2013 for the cover and illustrations by Rafa) Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Redakcja: Kasia Sienkiewicz-Kosik Korekta: Maria Aleksandrów Skład i łamanie: Powergraph Projekt graficzny i okładka: Rafał Kosik Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00, fax 22 721 30 01 www.olesiejuk.pl, e-mail: fk@olesiejuk.pl Wydawca: Powergraph Sp. z o.o. ul. Cegłowska 16/2, 01-803 Warszawa tel./fax: 22 834 18 25, 22 834 18 26 powergraph.pl, sklep.powergraph.pl, e-mail: powergraph@powergraph.pl ISBN 978-83-61187-78-3 Printed in Poland, EU Tajemnica Kredokrada Był ciepły, słoneczny poranek, ale ponury gmach Gimnazjum imienia Stefana Kuszmińskiego sprawiał wrażenie szarej góry lodowej, którą ktoś przypadkiem umieścił w środku Warszawy. Felix Polon uniósł głowę i spojrzał na stare mury odcinające się od błękitnego nieba. Inni uczniowie omijali go i wchodzili po schodach, kierując się do wielkich drzwi. Musieli unosić rękę, by sięgnąć do klamki. Obok Felixa stanął wysoki, chudy chłopak w okularach i w czerwonej bluzie z kapturem. — Lubię klasowy z matmy o poranku. — Wciągnął nosem powietrze. — Łatwo ci mówić, stary — odparł Felix, ściskając dłoń Neta. — Rozwiążesz te zadania, zanim inni je przeczytają. Felix był niższy od Neta o pół głowy. Miał też jasne, w miarę porządnie zaczesane włosy, podczas gdy Net wyglądał, jakby czesał się przy użyciu ładunków wybuchowych. Niedbały wygląd mógł mylić - Net miał wrodzone zdolności matematyczne, toteż dzisiejsza klasówka była dla niego formalnością. Zza rogu wyszła ruda dziewczyna w dżinsowej bluzie, spódniczce do kolan i ciężkich, czarnych Martensach. Pomachała do chłopców i poprawiła dłonią niesforne loczki długich włosów. — Elo, mała! — zawołał Net, gdy się zbliżyła. — Elo, wielki! — Uśmiechnęła się do niego. — Jedyny radosny człowiek w klasie. Ten, który dziwnym trafem ewolucji wykształcił kalkulator zamiast mózgu. Pocałowała przyjaciół na przywitanie w policzek. — Będę pisał wyraźnie i dużymi literami — oznajmił łaskawie Net. — Dużymi cyframi, dokładniej. — Dzięki, nie trzeba. — Nika uniosła nieco głowę. — Nauczyłam się. — Jak tam sobie chcesz. — Net wzruszył ramionami. — Chyba nie będzie żadnej klasówki. — Felix wskazał głową pierwsze piętro. Net i Nika spojrzeli w górę. Z okien pracowni chemicznej, znajdującej się bezpośrednio nad wejściem, wydobywał się dym. — Łał! — ucieszył się Net. — Zaraz przyjedzie straż i mamy resztę lekcji z dyńki. Zobaczmy, co się dzieje! — Czekaj! — krzyknęła za nim Nika, ale chłopak już biegł w stronę wejścia. Dziewczyna spojrzała na Felixa i oboje ruszyli za nim. W chłodnym hallu nie było czuć dymu. Nie dostrzegli żadnej paniki, nikt nie próbował uciekać. Zapewne większość nawet nie wiedziała o pożarze. Nagle rozległ się tupot od strony sekretariatu. — Z drogi! — krzyczał pan Antoni Czwartek, fizyk. Minął w pędzie Felixa, Neta i Nikę i pobiegł w kierunku schodów, z gaśnicą w ręku. Za nim gonił niski i pulchny dyrektor 8 Stokrotka z czajnikiem elektrycznym. Na widok gaśnicy część uczniów dyskretnie skierowała się do wyjścia. — Myślicie, że ktoś podpalił szkołę, żeby nie pisać klasowy? — zapytała Nika. — Myślę nie o pożarze, tylko o trujących oparach z palących się odczynników — odparł jak zwykle ostrożny Felix. — Szkoda, że pożar nie wybuchł później — westchnął Net. — To jedyna klasówka, którą lubię pisać. — Chodźcie, zobaczymy, co się stało. — Felix ruszył w stronę schodów, ale na półpiętrze pojawił się właśnie dyrektor Stokrotka i starł pot z czoła i łysiny. — Już po panice — oznajmił tym, którzy byli dość blisko, by go usłyszeć. — Panuję nad sytuacją. To tylko kosz na śmieci. Pożar absolutnie lokalny. Zawołajcie, z łaski swojej, tych, którzy czekają na zewnątrz. Net uśmiechnął się, za to Nika nie wyglądała na szczęśliwą. — Może trzeba komuś powiedzieć o tych oparach — powiedziała bez. przekonania. — Wyczuwam w tonie twojego głosu, że się trochę cykasz tej matmy — zauważył Net. — Nie martw się. I tak ci pomogę. Uśmiechnęła się do niego i zamrugała zalotnie długimi rzęsami. Weszli na piętro do sali matematycznej. Panowało w niej spore zamieszanie. Wszyscy nerwowo próbowali zapamiętać wzory, sprawdzali umiejscowienie ściąg lub dopiero je przygotowywali. Aurelia, czarnowłosa klasowa piękność, zwykle ubierała się bardzo modnie. Dziś jednak założyła strój, którego główną cechą była duża liczba kieszeni. Z kilku wystawały podejrzane kawałki papieru. Celina, pulchna i sympatyczna, próbowała pisać coś na swojej dłoni, ale wychodziły z tego straszne bohomazy. Lambert przygotował długą ściągę, którą nawinął na dwa ołówki, jak taśmę w kasecie magnetofonowej. 9 Niestety, sprężysty pasek papieru spadał co chwila z jednego z ołówków i strzelał w powietrze, jak sylwestrowa serpentyna. Oskar pospiesznie wklepywał wzory do smartfona. Felix usiadł pod oknem i wyjął z plecaka rulon przezroczystej folii, pokrytej drobnymi, czarnymi napisami. Rozwinął ją i przy- » ' łożył do szyby. Wyrównał i docisnął. Ocenił z uznaniem swoje dzieło. Z bliska dawało się wszystko przeczytać, a już z dwóch metrów szyba wyglądała na zwyczajnie brudną. — Na wszelki wypadek — mruknął usprawiedliwiająco, widząc minę Niki. — Niby to umiem, ale może mi się przydarzyć nagły atak sklerozy. — Stary! — Net z uznaniem przyjrzał się dziełu przyjaciela. — Ty nawet ściągę robisz z użyciem technologii kosmicznych. — Zobaczcie. — Nika wskazała róg sali. Obok drzwi stał kosz na śmieci, a na ścianie ponad nim widać było czarne smugi. — To jakaś plaga... Nagle w sali zapanowała cisza. — Dzień dobry — powiedziała od progu matematyczka, Cecylia Bąk, zwana popularnie Ekierką. Miała pięćdziesiąt lat i sporą nadwagę, którą próbowała bez powodzenia ukryć pod luźnymi strojami. — Siadajcie, proszę. — Matematyczka otworzyła dziennik. — Możecie wyjąć ściągi z kieszeni. Możecie położyć je na ławce i z nich korzystać. Dozwolone są kalkulatory, podręczniki, zeszyty. Wolno robić wszystko, z wyjątkiem spisywania od sąsiadów. Nie mam siły was pilnować. Przygotowałam za to trudniejsze zadania. W sali ponownie zapanowało zamieszanie. Powoli, z niedowierzaniem ściągi zaczęły lądować na blatach. — Imponujące — mruknęła matematyczka, obrzucając ławki zaskoczonym spojrzeniem. Wzięła do ręki kartkę z zadaniami 10 i podeszła do tablicy. Automatycznie sięgnęła do rynienki na kredę, ale jej palce trafiły w gładki plastik. — Nie ma kredy — oznajmiła zdziwionym głosem. — Wczoraj na ostatniej lekcji było jej sporo... Net, czy mógłbyś przynieść trochę kredy z portierni? Net niechętnie wstał i zajrzał do rynienki. — Jakby wylizana — przyznał z fascynacją, ale umilkł na widok zniesmaczonej miny matematyczki. Wyszedł szybko z sali. Zapanowało pełne napięcia oczekiwanie. Net wrócił po trzech minutach i oznajmił: — Wszędzie skończyła się kreda. W sąsiednich salach też nie ma. Ekierka spochmurniała. Rozejrzała się nerwowo po sali. — Wobec tego podyktuję wam zadania. — Nie, nie może pani nam tego dyktować, bo coś na pewno się nam pokręci — zaprotestował z ostatniej ławki Lucjan, najwyższy chłopak z całej klasy. Pomruki przytakiwania dobiegły ze wszystkich stron. Ekierka rozbieganym wzrokiem omiotła salę, spojrzała w kartkę z zadaniami, wypuściła powietrze i znów się rozejrzała. — I nie będziemy wiedzieć, gdzie są nawiasy — skrzywiła się Klaudia, nakręcając na palec blond lok. Lucjan uniósł dłoń. — Tak...? — w głosie Ekierki słychać było rozpaczliwą nadzieję. , — Mogę iść po kredę do sklepu. — Doskonały pomysł! Tylko na jednej nodze! Przez salę przeszło westchnienie ulgi. Chłopak spojrzał na kolegów porozumiewawczo i wyszedł. Ekierka usiadła za biurkiem i nerwowo zaczęła przeglądać dziennik. Lucjan wrócił trzy minuty przed dzwonkiem. 11 — W sklepie nie ma kredy — oznajmił. — I stwierdzenie tego zajęło ci tyle czasu? — zdziwiła się Ekierka. — Na początku kreda była, ale z każdej klasy ktoś po nią przyszedł. Powstała kolejka, a ja jestem bardzo uprzejmy, więc niestety wylądowałem na samym końcu. — Ty - uprzejmy? — Matematyczka popatrzyła na niego ponuro. — Trudno. Siadaj. Ręcznie wypiszę na kartkach zadania dla wszystkich. W tym momencie rozległ się dzwonek i z kilkunastu gardeł wydobył się triumfalny ryk. W sali biologicznej jak zwykle panował lekki mrok, za co odpowiedzialne były drewniane żaluzje w oknach. Paliło się za to kilka lamp halogenowych, oświetlających przeszklone regały i gablotki pełne egzotycznych roślin i zwierząt. Niektóre były wypchane, ale sporą część ekspozycji stanowiły żywe okazy, zamknięte w klatkach, akwariach i terrariach. Największe akwarium, które od początku roku szkolnego stało puste, teraz było wypełnione wodą. Pływały w niej malutkie, białe robaczki. Na pierwszy rzut oka można je było wziąć za paprochy - miały nie więcej niż kilka milimetrów długości. W tej robaczkowej zawiesinie, na kamieniu siedział ślimak ze spiralną, trochę nie-foremną skorupą wielkości rękawicy bokserskiej. Również był biały i sprawiał wyjątkowo odpychające wrażenie, choć trudno było powiedzieć, co dokładnie je powodowało. Dziewczyny, zazwyczaj ciężko przeżywające lekcje biologii, usiadły jak najdalej od nowego „potwora". — Wygląda jak zdechły Pokemon — ocenił Net. 12 Z zaplecza wyszedł profesor Butler, zupełnie ignorując obecność uczniów. Był chudy i niepozorny, miał ponad czterdzieści lat. Jego poplamiony fartuch jakiś czas temu pewnie był biały. Rzadkie, siwe włosy były nieco za długie i nieco za tłuste. Zwisały smutno z głowy, jakby na zapleczu padał deszcz. Oldskulowe okulary w rogowych oprawkach dopełniały obrazu szalonego naukowca. Butler sprawiał wrażenie kogoś, kogo w najmniejszym stopniu nie obchodzi, czy na jego lekcji jest cała klasa, czy tylko jedna osoba. Podszedł do tablicy, sięgnął do rynienki po kredę, by stwierdzić, że rynienka jest pusta. Zajrzał do niej i chwilę mamrotał coś niewyraźnie pod nosem. — Temat dzisiejszej lekcji — odezwał się głośniej, odwracając się i stając za wielkim biurkiem — „Drosophila melanoga-ster: Skąd się bierze i dlaczego jest tak upierdliwa". Czy ktoś ma kanapkę z dżemem? Uczniowie patrzyli na niego bez ruchu. Nigdy nie było wiadomo, czy Butler mówi poważnie, czy żartuje. Zazwyczaj, po chwili zastanowienia, gdy wszyscy byli już pewni, że żartuje, okazywało się jednak, że mówi serio. — Klemens! — Nauczyciel wskazał tęgiego chłopaka, siedzącego w ławce z Celiną. — Wyglądasz na takiego, który ma kanapkę z dżemem. Klemens niechętnie sięgnął do plecaka i wyjął spore pudełko śniadaniowe. Podał profesorowi zawiniętą w papier kanapkę. Butler rozwinął papier, otworzył kanapkę i długopisem zgarnął dżem do stojącego na biurku słoika. Zlizał z długopisu resztkę dżemu i zamknął kanapkę z zamiarem oddania jej właścicielowi. — Nie, nie trzeba. — Klemens zamachał rozpaczliwie rękoma. — Mam jeszcze kilka. 13 — OK — powiedział nauczyciel i wgryzł się w kanapkę. — Drosophila melanogaster — kontynuował z pełnymi ustami — czyli muszka owocowa. Muszka w tajemniczy sposób materiali-zuje się niemal natychmiast, gdy w pomieszczeniu znajdzie się otwarty słoik z dżemem. Mogą być też owoce, ale moim zdaniem słoik z dżemem jest lepszy. Teraz wystarczy poczekać. Zamilkł i zajął się przeglądaniem jednego ze swoich zeszytów z notatkami, pogryzając przy tym co chwila kanapkę. Po kwadransie zamknął zeszyt i oznajmił: — Proszę bardzo, są trzy osobniki. — Zerknął na zegarek. — Niezły czas dotarcia. — Miały blisko — szepnął Net. — Pewnie wyleciały mu z kieszeni. — Teraz składają jaja — relacjonował profesor, pochylając się nad słoikiem. Czy ktoś chce zobaczyć z bliska? — Jak to? — ocknęła się Klaudia. — Wystarczy zostawić otwarty słoik i one... złożą tam jaja? A my potem to zjadamy? — Oczywiście, ale jaja są tak małe, że nie czujecie ich smaku. To nie kawior. No, chyba że zaczekacie dwa tygodnie, aż wyklują się larwy. Wtedy smak rzeczywiście się zmieni. Klaudia skrzywiła się, a wraz z nią większa część klasy. — Trzeba się pogodzić z rzeczywistością — ciągnął profesor. — Dziewięćdziesiąt procent biosfery Ziemi, na przykład, stanowią jednokomórkowce. Nie da się nie zjeść żadnego z nich przez całe życie. Ile ważysz? — Spojrzał na Klaudię. — Czterdzieści kilogamów... — zaczerwieniła się lekko. — Coś koło tego. — No to jakieś cztery kilogramy z tego, to bakterie — oznajmił i odwrócił się do tablicy. Klaudia zbladła i popatrzyła po sobie. — Zrzucę te cztery kilo — postanowiła. 14 — Całkiem spore organizmy też nieraz zdarzyło ci się niechcący zjeść — zapewnił ją profesor. — Kiedy ostatnio jadłaś parówki? Klaudia zzieleniała. Butler sięgnął po kredę, ale trafił palcami w pustą rynienkę. — Nie ma kredy, więc o zwyczajach muszki owocowej wam opowiem — powiedział i zaczął opisywać szczegółowo cykle jej życia z detalami, które odebrały apetyt absolutnie wszystkim. Przerwał mu dopiero dzwonek. — Za dwa tygodnie następna część historii - „Drosophila melanogaster: Narodziny". — Zakrył słoik ściereczką i owinął recepturką. — A na następnej lekcji przyjrzymy się bliżej pijawkom. Uczniowie nie tyle wyszli z sali biologicznej, ile się z niej ewakuowali. Zostali tylko Felix, Net i Nika. — Panie profesorze — zapytał Net — co będzie dziś na zajęciach dodatkowych? Profesor skinął ręką i podszedł do wielkiego akwarium. Przyjaciele na wszelki wypadek zatrzymali się dwa metry od ruchomej zawiesiny z białych robaczków. — Zajęcia macie z botaniki progresywnej — powiedział Butler. — To są co prawda zwierzęta, a nie rośliny, ale przyda mi się wasza pomoc. Dostałem je na przechowanie od znajomego. Nie wie, jaki to gatunek. — Potarł brodę. — Ja też nie wiem. To mięczaki. Prawdopodobnie. — A ten ślimak? — zapytała Nika, marszcząc nosek. — No właśnie. Wczoraj go jeszcze nie było. Nie wiem, jakim cudem się tu dostał. Może siedział za kamieniem i powoli rósł? Nie mam pojęcia, do jakiego gatunku należy... Nie będę go wyciągał. Oba gatunki chyba sobie wzajemnie nie przeszkadzają. 15 — Będziemy się nimi dziś zajmować? — zapytała zaniepokojona Nika. — Nie wiem, czym je karmić. — Butler rozłożył ręce. — Próbowałem wszystkiego, nawet salcesonu i hamburgerów. 0 zwykłej karmie dla rybek nie wspomnę. — Znajomy będzie zły, jak jego ulubieńcy zdechną z głodu — domyślił się Felix. — Nie mam najmniejszej ochoty sprawdzać, co jedzą te obrzydlistwa — stanowczo oświadczyła Nika podczas długiej przerwy. Polerowała chusteczką swoje czarne Martensy. — Normalni ludzie, jak wyjeżdżają na kilka dni, podrzucają znajomym kota albo psa. A botanicy progresywni - pięćset litrów zawiesiny z robaków. Przyjaciele siedzieli w swojej Kwaterze Głównej na strychu szkoły. Kwatera Główna była rodzajem tajemnej kryjówki, klubu dla wtajemniczonych, gdzie mogli spokojnie rozmawiać. Urządzili ją na początku roku szkolnego w przytulnym i przestronnym pomieszczeniu, które wydawało się być od dawna przez wszystkich zapomniane. Spadzisty dach z dwóch stron schodził niemal do podłogi, gdzie umieszczone były małe półokrągłe okienka. Było tu sporo gratów, jakieś stare przyrządy do fizyki, kilka wyliniałych wypchanych zwierząt oraz meble: szafy 1 regały, które czasy swojej świetności dawno miały za sobą. Na środku stały trzy krzywe fotele i niski stolik, podparty z jednej strony na cegłach. — I może jeszcze powiesz — odezwał się Net — że wybrałaś zajęcia dodatkowe u Butlera, bo ja i Felix się tam zapisaliśmy? — A co? Miałam iść na kurs szydełkowania? — Butler nie jest taki zły... 16 — Jest obrzydliwym obleśniakiem... ale i tak trochę go lubię. — Nie musisz go dotykać. — Net wzruszył ramionami. — Przyznaj, że niektóre stworzone przez niego gatunki były niezłe. Motylinki albo te kwiatki, które rosły we włosach. No i klaszczące stokrotki. — Ujemna choinka też była niezła — dodał Felix. — I radio-cis. — Cis miał kiepską jakość dźwięku — machnął ręką Net. — W końcu to drzewo iglaste. — A wymiotują? — zapytała Nika. Zebrała rude loki i spięła je z tyłu głowy spinką z zielonym oczkiem. — Trudno chyba 0 coś bardziej obrzydliwego. — No, było po niej trochę sprzątania — przyznał Net. — Dobra... — Nika westchnęła. — Pomożemy mu. Chyba że w międzyczasie wybuchnie trzynasty pożar kosza na śmieci 1 spłonie cała buda. — Zobaczcie! — Net wskazał jedną z półek. Leżały na niej trzy zakurzone kredy. — Leży tu od trzydziestu lat — ocenił Felix. — Albo i dłużej. — OK. — Net wziął je, zdmuchnął kurz i schował do kieszeni. — Jak trafi się jakaś ciekawa lekcja, to w nagrodę dam nauczycielowi. * * * Na ostatniej godzinie były zajęcia dodatkowe z botaniki progresywnej, które Felix, Net i Nika wybrali jako jedyni. Na stole sali biologicznej stało kilkanaście ponumerowanych menzurek, wypełnionych wodą do jednej trzeciej wysokości. Przed nimi leżał wytłuszczony zeszyt, otwarty na stronie z narysowaną długopisem tabelką. 17 — Nie będziemy się dziś zajmować roślinami — zakomunikował Butler, jakby nie pamiętał ich rozmowy sprzed paru godzin. — Zajmiemy się robaczkami. — Przygotowaliśmy się psychicznie — oświadczył Net. Nika skarciła go wzrokiem, ale Butler w ogóle nie przejął się tą uwagą. Przyjaciele podeszli do akwarium. Od lekcji biologii ślimak przepełzł na sąsiedni kamień, ale wciąż wyglądał jak kupka zepsutego białego sera. Był za to wyraźnie większy. — Jak to możliwe, że on tak urósł przez kilka godzin? — zastanowił się Felix. — Może to inny? — Dziś zajmiemy się tylko tymi maleństwami — oświadczył Butler i zniknął na zapleczu, skąd zaczęły dochodzić odgłosy przesuwanych przedmiotów. Przyjaciele odwrócili się i spojrzeli na menzurki na wielkim stole, który służył również za biurko profesora. — Czy one się tak zachowywały wcześniej? — Nika wskazała akwarium. Z lewej strony, gdzie stali Net i Felix, gromadziło się coraz więcej białych robaczków. Przylepiały pyszczki do szkła i machały ogonkami, próbując pokonać niewidzialną przeszkodę. — Gapią się na nas — zaniepokoił się Net. — Dżizas! Teraz na pewno mi się przyśnią. Felix przeszedł na prawą stronę akwarium, ale robaczki nie ruszyły się z miejsca. — Nie chodzi o nas — powiedział Felix. — Może płyną do światła? Net również przeszedł na prawą stronę. Robaczki powoli przepłynęły w ślad za nim. — O mamusiuboska! — Zbladł. — Nocny koszmar murowany. Felix patrzył to na robaczki, to na przyjaciela. 18 — Czerwona bluza — ocenił wreszcie. — Reagują na kolory. Net ściągnął bluzę, powiesił na krześle i przesunął je do przeciwnej strony akwarium. Cała masa robaczków podążyła za bluzą. — No to trochę mi ulżyło... — przyznał z ulgą Net i zapytał konspiracyjnym szeptem — myślicie, że on już próbował je karmić tłuszczem ze swoich włosów? Nika wywróciła oczami. Butler wrócił z zaplecza ze sporą szklaną kolbą. Zanurzył ją w akwarium, nabierając wodę wraz z robaczkami. Potem podszedł do stołu i nalał po trochu do każdej menzurki. Robaczki wyglądały na zdezorientowane nowym otoczeniem. — Sprawdźmy, co wam przyszło do głowy — powiedział nauczyciel. Sięgnął po długopis i zaczął coś mruczeć pod nosem, poprawiając tabelkę w zeszycie. Przyjaciele spojrzeli po sobie i zaczęli przetrząsać plecaki. Nika wyciągnęła zawiniętą w folię kanapkę. — Chleb, masło, żółty ser i papryka — wyliczyła, po czym dodała jeszcze — okruszki czekolady. Butler wpisał odpowiednie nazwy do pierwszych pięciu rubryk w zeszycie, a dziewczyna nożem odkroiła po kawałku każdego składnika i wrzuciła do kolejnych menzurek. Robaczki podpłynęły do próbek pożywienia i obwąchały je nieufnie. Te, które dotknęły czekolady, po chwili znieruchomiały i opadły na dno. — Zamordowałaś je — stwierdził z uznaniem Net. — Ale i tak wszystkie wylądują w kanalizacji. — Nie można wypuścić nieznanego gatunku do ścieków — zauważył Felix. 19 — Nie można — przyznał Butler, wpisując wyniki do zeszytu. Przy pozycji „czekolada" narysował trupią czaszkę i dwa skrzyżowane piszczele. — Musimy dbać o resztki ekosystemu Wisły. Następnie przetestowali kilkadziesiąt produktów spożyw-czych, i nie tylko spożywczych. Bez skutku. W kilku kolbach, w których wylądował cukier albo jakikolwiek inny słodycz, robaczki poniosły śmierć. — Poświęciły życie dla dobra społeczeństwa — podsumował Net. Butler patrzył ponurym wzrokiem na ostatnią niesprawdzoną menzurkę. Nikt nie miał pomysłu, czym jeszcze można uraczyć wybredne zwierzątka. Rozległ się dzwonek. Przyjaciele westchnęli i zaczęli się pakować. — Mam tu jeszcze starego tic taca. — Net wygrzebał spomiędzy kawałków kredy małą pastylkę i obejrzał ją z niesmakiem. — Nie jest pierwszej świeżości, ale im to pewnie nie robi. — Zabijesz je — powiedziała Nika. — I tak umrą z głodu — odparł i wrzucił pastylkę do wody. Robaczki rzuciły się na tic taca, jak piranie na surowy kotlet schabowy. Oskubały go z wierzchniej skorupki i wyraźnie się ożywiły. — Sztuczny słodzik — ocenił Felix. — To dlatego tamte zdychały. Nie znoszą prawdziwego cukru. Pożegnali się z nauczycielem i wyszli. Gdy byli już w hallu, pan Brudnica, niski i przygarbiony portier, postawił na ladzie pudło kredy. Stojąca obok sprzątaczka, pani Pumpernikiel, spojrzała na to niechętnie. — Roznieść to mamy po salach? — zapytała. — Taka praca — odparł pan Brudnica. — Te małe potwory, zwane nie wiedzieć czemu dziećmi, znów wszystko ukradły. 20 — Co za życie. A dziś rano znów korytarze były ześwinione, jakby klejem wszystko wysmarowali. — Nic nie poradzimy, szanowna pani. Chodźmy. Ja obskoczę trzecie piętro, a pani pierwsze i drugie. — Dlaczego ja więcej? — Jeden i dwa w sumie daje trzy, więc mamy po równo. Ja mam za to więcej wchodzenia, a boli mnie noga. Pani Pumpernikiel westchnęła. — Dobrze, zrobię panu na rękę. Jestem przy nadziei, że tym razem nie ukradną całej kredy. — A to złośliwiec i krętacz — oburzyła się Nika. — Jedną czwartą trzeciego piętra zajmuje sala gimnastyczna. Tam nawet nie ma tablicy. Felix i Net nic nie odpowiedzieli. Było powszechnie wiadome, że pan Brudnica to wredny krętacz. * * * Następnego dnia pierwszą lekcją była geografia. Przyjaciele weszli do sali geograficznej sporo przed dzwonkiem. W powietrzu unosił się podejrzany zapach spalenizny, a ściana nad koszem była osmalona. — Zobaczcie — zawołał Net. — Znów nie ma kredy. Przyjaciele stanęli przed tablicą. Rynienka była nie tylko pusta, ale i tak jak przedtem - wyczyszczona z białego kredowego nalotu. — To zaczyna być naprawdę interesujące — mruknął Felix. Net wyjął z kieszeni kawałek znalezionej na strychu kredy, ale się zawahał. — Nie — pokręcił głową i schował kredę do kieszeni. — Wolę ją przeznaczyć na fizykę. — Net! 21 Przyjaciele drgnęli i odwrócili się. W drzwiach stała geogra-ficzka, pani Konstancja Konstantynopolska. Net wolno wyjął rękę z kieszeni i zrobił głupią minę. — A więc zagadka rozwiązana — powiedziała nauczycielka, patrząc na nich zza zmrużonych powiek, jakby to były szczeliny strzelnicze. Była elegancką kobietą, w starym stylu. Miała prawie sześćdziesiąt lat, siwe włosy i była chuda, a wręcz zasuszona. Wyglądała jak drapieżnik, z tym dyskretnym wyrazem satysfakcji na twarzy. Wyciągnęła przed siebie rękę, a Net z ociąganiem położył na niej trzy kawałki kredy. — To nie jest tak, jak pani myśli... — próbowała wyjaśnić Nika, ale geograficzka przerwała jej uniesioną dłonią, — Powiedzcie mi, co to jest?! — Dramatycznym gestem uniosła swoją torebkę i przełożyła palec przez wygryzioną z boku dziurę. — Spuściłam tę torebkę z oczu ledwie na kilka minut. — To jest dziura — odparła cicho Nika. — Nieciągłość powierzchni... — dodał Net. — Miejscowy brak poszycia zewnętrznego — dorzucił Felix. — A to było w środku! — Nauczycielka pokazała pustą, metalową tulejkę. Wszyscy wiedzieli, że pani Konstancja, nie chcąc brudzić sobie palców, używa własnej kredy, umocowanej w metalowej, wykręcanej obudowie, przypominającej konstrukcją szminkę. Wyglądało na to, że ktoś dobrał się i do tej kredy. — W tej chwili idziemy do dyrektora! — rozkazała nauczycielka i odwróciła się na pięcie. Przyjaciele spojrzeli po sobie z przerażeniem i ruszyli za nią, w oparach jej perfum, które podobno sama komponowała. Gdy tylko weszli do sekretariatu, pani Helenka, sekretarka dyrektora, obrzuciła ich zmęczonym spojrzeniem, jakby chciała 22 4! _ powiedzieć „znowu wy". Schowała do szuflady biurka szminkę, lusterko i kilka innych pudełeczek z kosmetykami. — Dyrektora nie ma — oznajmiła. — Jest w ubi... Poszedł umyć ręce. Pani Konstantynopolska otworzyła drzwi do gabinetu i gestem nakazała przyjaciołom wejść do środka. — Siadacie i czekacie. — Wycelowała w nich chudym palcem, po czym zamknęła za nimi drzwi. — Znowu to samo — jęknął załamany Net. — Chcemy dobrze, a wychodzi wtopa. — Obniżą nam oceny ze sprawowania — dodała Nika. Usiedli na dobrze sobie znanej skórzanej kanapie. Przelotnie zwrócili uwagę na dwie błyszczące nowością gaśnice stojące przy biurku. — Zachowujemy się trochę nietypowo — odparł smutno Felix. — Większość ludzi uważa to za podejrzane. — W tej szkole obowiązuje chyba zasada „podejrzany równa się winny"'— powiedziała ze złością Nika. — Zachowujemy się nietypowo? — zapytał Net. — Jak nietypowo? — Pamiętasz, jak szukaliśmy skarbu w podziemiach? Albo jak zakradliśmy się do szkoły w nocy? Albo jak wchodziliśmy szybem windy na pięćdziesiąte piętro wieżowca? Większość ludzi by tego nie zrobiła. — Niby racja — przyznał Net. — Ale jak będziemy zachowywać się zwyczajnie, to będzie strasznie nudno... Może powiedzieć prawdę? Że znaleźliśmy kredę na strychu. — Zdradzilibyśmy się z naszą Kwaterą Główną. W tym momencie otworzyły się drzwi i do gabinetu wkroczył dyrektor magister inżynier Juliusz Stokrotka. Był łysym mężczyzną o nerwowych ruchach w przyciasnym, szarobeżowym 23 garniturze, kamizelce, kremowej koszuli i z jaskrawoniebieską muszką pod szyją. Spiorunował wzrokiem przyjaciół, którzy zerwali się z kanapy. — Siadajcie — polecił, a sam położył na stoliku trzy kawałki kredy, stanął za fotelem i oparł się o niego. Westchnął. — Znowu wy... — To moja kreda — powiedział Net, niemalże oburzony. — Przyniosłem ją, na wypadek, gdyby znów zabrakło. Dyrektor Stokrotka nadął się, słysząc coś tak nieprawdopodobnego. — Chcesz przez to powiedzieć — zapytał, mrużąc oczy — że tak ci zależy na tym, żeby lekcje przebiegały sprawnie? Net wydął usta w zastanowieniu, po czym przytaknął. — Dlaczego więc chowałeś kredę do kieszeni? — Eee... chciałem ją zachować na fizykę. — Pani Pumpernikiel wczoraj położyła w każdej sali po trzy kawałki kredy — ciągnął dyrektor coraz groźniejszym tonem. — A dziś z samego rana pani Konstantynopolska przyłapała was w sali geograficznej na gorącym uczynku. Wkładałeś do kieszeni trzy kawałki kredy. — Jeden wkładałem — sprostował Net. — Dwa już tam były. Dyrektor poczerwieniał na twarzy. — Macie mnie za idiotę?! — wrzasnął. — Na co wam tyle kredy?! Co z nią robicie? I w ogóle po co przegryzaliście tę torebkę?! — Z wierzchu torebki jest suwak — zauważył niepewnie Net. — Po co mielibyśmy ją przegryzać? — Panie dyrektorze! — wykrzyknął nagle Felix. — Proszę spojrzeć na te kawałki kredy. To stara kreda, sprzed wielu lat. Inaczej wygląda. Te nowe mają głębokie rowki wzdłuż dwóch krawędzi, żeby się je wygodniej trzymało. 24 * garniturze, kamizelce, kremowej koszuli i z jaskrawoniebieską muszką pod szyją. Spiorunował wzrokiem przyjaciół, którzy zerwali się z kanapy. — Siadajcie — polecił, a sam położył na stoliku trzy kawałki kredy, stanął za fotelem i oparł się o niego. Westchnął. — Znowu wy... — To moja kreda — powiedział Net, niemalże oburzony. — Przyniosłem ją, na wypadek, gdyby znów zabrakło. Dyrektor Stokrotka nadął się, słysząc coś tak nieprawdopodobnego. — Chcesz przez to powiedzieć — zapytał, mrużąc oczy — że tak ci zależy na tym, żeby lekcje przebiegały sprawnie? Net wydął usta w zastanowieniu, po czym przytaknął. — Dlaczego więc chowałeś kredę do kieszeni? — Eee... chciałem ją zachować na fizykę. — Pani Pumpernikiel wczoraj położyła w każdej sali po trzy kawałki kredy — ciągnął dyrektor coraz groźniejszym tonem. — A dziś z samego rana pani Konstantynopolska przyłapała was w sali geograficznej na gorącym uczynku. Wkładałeś do kieszeni trzy kawałki kredy. — Jeden wkładałem — sprostował Net. — Dwa już tam były. Dyrektor poczerwieniał na twarzy. — Macie mnie za idiotę?! — wrzasnął. — Na co wam tyle kredy?! Co z nią robicie? I w ogóle po co przegryzaliście tę torebkę?! — Z wierzchu torebki jest suwak — zauważył niepewnie Net. — Po co mielibyśmy ją przegryzać? — Panie dyrektorze! — wykrzyknął nagle Felix. — Proszę spojrzeć na te kawałki kredy. To stara kreda, sprzed wielu lat. Inaczej wygląda. Te nowe mają głębokie rowki wzdłuż dwóch krawędzi, żeby się je wygodniej trzymało. 24 Stokrotka pufnął kilka razy i zmarszczył brwi. Przyjrzał się kredzie. — A poza tym kreda zginęła ze wszystkich sal — dodała Nika — a Net miał przy sobie tylko trzy kawałki. — Załóżmy, że tak jest w istocie. — Stokrotka uspokoił się nieco. Przyłożył palec do ust i zaczął się przechadzać po gabinecie, myśląc nad czymś intensywnie. Felix, Net i Nika obserwowali go w napięciu. Wreszcie usiadł na fotelu naprzeciwko nich. — Rozwiązaliście kiedyś zagadkę duchów zamieszkujących strych szkoły, prawda? — zapytał zupełnie innym tonem. Przyjaciele nieśmiało przytaknęli. — Macie więc talent detektywistyczny. — Przez skromność nie zaprzeczymy... — odparł cicho Net. Patrzyli wyczekująco na dyrektora. — To bardzo osłabia morale — zaczął Stokrotka. — Mówię o kredzie. Jeśli ktoś bezkarnie może kraść kredę, to zaraz ktoś inny zacznie stąd wynosić na przykład... firanki. Ta ginąca kreda to początek chaosu i bezprawia. — Od jak dawna to się dzieje? — zapytał Felix. — Od jakiegoś tygodnia. Zaczęło się od kilku kawałków... A dziś w nocy zginęło nawet to! — Dyrektor dramatycznym gestem wskazał pusty postument z tabliczką „Stefan Kuszmiński". — Popiersie patrona szkoły było wykonane z gipsu, a to prawie to samo, co kreda. — Chce pan, żebyśmy...? — zaczął Felix. — Tak, chcę, żebyście wykryli sprawcę. Patrzyli na niego, czekając, czy zacznie się śmiać. Nie zaczął. — W zamian zwolnię was z klasówki z matematyki! — dodał jeszcze, unosząc rękę w geście „nie dziękujcie". — Nęcąca propozycja — mruknął ponuro Net. — To by było na tyle. Bierzcie się od razu do roboty. 25 Przyjaciele wstali. Net dyskretnie zgarnął do kieszeni kredę. — Ale... mamy lekcje — zauważyła Nika. — Czujcie się zwolnieni. Potem przepiszecie sobie wszystko od kolegów. — Jeszcze jedno. — Felix zatrzymał się przed drzwiami. — Potrzebujemy glejtu*. — Czego? — Stokrotka zamrugał. — Po co? — Bez niego nikt nam nie uwierzy. — Pani Helenko! — Dyrektor wychylił się przez drzwi. Sekretarka odruchowo zsunęła kosmetyki do uchylonej szuflady i zamrugała świeżo uczernionymi rzęsami. — Proszę napisać list o następującej treści: „Felix Polon, Net Bielecki i Nika Mickiewicz są upoważnieni do prowadzenia śledztwa w sprawie zaginionej kredy. Proszę udzielić im daleko idącej pomocy, ale bez przesady". Na dole stempel i mój podpis. Znaczy... sam podpiszę. * * * Wyposażeni w glejt przyjaciele wspięli się do Kwatery Głównej i rozpoczęli zawziętą dyskusję na temat sposobów wyjaśnienia tajemnicy. — Po co komu kreda, jeśli można ją tanio kupić w sklepie? — zapytał Felix. — Ile kosztuje kreda? — Nie mam pojęcia, ale sprawdzę — Net wyciągnął z plecaka swój minikomputer i otworzył ekran. — Nawet jeśli jest tania, to jeszcze taniej jest ukraść — zauważyła Nika. — O! Witam — odezwał się z głośniczków komputera Manfred. — Pewnie czegoś potrzebujecie, skoro uraczyliście mnie swoją uwagą. * Glejt - dawniej dokument zapewniający osobie go posiadającej nietykalność osobistą. 26 Manfred był programem sztucznej inteligencji, czyli Al, stworzonym przez Neta i jego ojca. Mógł być w wielu miejscach naraz, a jednym z tych miejsc był właśnie laptop Neta. Manfred stał się przyjacielem całej trójki i trzeba przyznać, że parę razy mieliby poważne kłopoty, gdyby nie jego pomoc. — Manfred... my też się cieszymy, ale teraz muszę coś pilnie sprawdzić — powiedział Net. — Służę pomocą — odparł Manfred radosnym głosem. Kamera na wierzchołku ekranu obróciła się, patrząc na trójkę przyjaciół. — Dzięki, ale wolę zrobić to sam. Nie chcę wyjść z wprawy. — Wyluzuj. Nudzę się, cały czas tkwię tu bezczynnie. O! Jesteśmy w Kwaterze Głównej na strychu... Co dziś mamy? No nie! Przez tydzień mnie nie uruchamiałeś! Czy ja cię w ogóle obchodzę? — Dobra — ustąpił Net. — Szukamy ceny kredy, takiej do pisania po .tablicy. — Po co? — zdziwił się Manfred. — Nie możecie wziąć sobie małego kawałka ze szkoły? Jak poprosicie, to wam dadzą. — Właśnie o to chodzi, że ktoś ukradł ze szkoły całą kredę — wyjaśnił cierpliwie Net. — Wczoraj w nocy i dziś w nocy też. Stokrotka zlecił nam śledztwo po tym, jak zginęło również gipsowe popiersie Kuszmińskiego. — Żartujesz... — kamera patrzyła na Neta. — Dobrze, nie żartujesz. Już szukam. Możesz przypiąć mi telefon? Dawno się nie synchronizowałem z resztą mojej osoby. Net wyjął z kieszeni telefon i przypiął go kabelkiem do minikomputera. Manfred, będąc jednocześnie w wielu miejscach, musiał się co jakiś czas synchronizować, by wszystkie wersje jego osoby miały te same wspomnienia, a szczególnie główna 27 jego część, która z ratusza zajmowała się sterowaniem ruchem ulicznym w Warszawie. — Tata obiecał mi kartę do internetu bezprzewodowego — mruknął Net. — Już mnie muli to plątanie się z kablami. — Do czego może służyć kreda, poza pisaniem po tablicy? — zapytała Nika. — Ten ktoś zabrał nawet ten biały kredowy proszek, który zawsze leży w rynience. — Mam — oznajmił Manfred po kilkunastu sekundach. — Pudełko z sześcioma sztukami kosztuje niewiele ponad złotówkę. — Jeśli ktoś kupuje większe ilości, to płaci jeszcze mniej — zastanowił się Felix. — Po co więc zakradać się nocą do szkoły i kraść kredę, która łącznie kosztuje może dziesięć złotych? Każda sala jest zamknięta na klucz. To spore utrudnienie. — Rzeczywiście — przyznał Net. — Lepiej włamać się do hurtowni kredy. — W szkole nie było żadnych śladów włamania — dodała Nika. — Pytałam Brudnicy. Żeby tylko znowu podejrzenie nie padło na pana Sylwestra*... Zza drzwi strychu dobiegł przytłumiony dźwięk dzwonka. Felix zerknął na zegarek. — Po przerwie mamy chemię — stwierdził. — Właśnie. Czy mnie się zdaje, czy Stokrotka coś ukiywa, w związku z wczorajszym pożarem? — zapytała Nika. — Manfred, możesz sprawdzić, czy straż pożarna miała jakieś zgłoszenia pożarów w naszej szkole? — Nie było żadnego wezwania — oznajmił po sekundzie Manfred i dodał — program z centrali alarmowej miasta to mój kumpel. Nie jest zbyt bystry, ale to miły facet. Czasem nieźle się wygłupiamy na czacie, udając ludzi. * Stróż nocny miał już kiedyś problemy, w wyniku których omal nie stracił pracy. 28 — Pomyślimy o tym później — powiedział Felix. — Coś mi mówi, źe jeśli kreda ginęła przez dwie noce z rzędu, to zginie i tej nocy. — Nie mam zamiaru przychodzić tu nocą — zastrzegł szybko Net. — Nie chcę spotkać kredokrada. Możemy powiedzieć Stokrotce, że się nam nie udało. — O nie! — zaprzeczył Felix. — Teraz to ja sam jestem ciekawy, kto to robi. — Ten ktoś to musi być niezły wygib, ale chyba nie chcę go poznawać osobiście. — Możemy zainstalować tam małą stację przekaźnikową zdalnego sterowania i transmisji wizji — zastanowił się Felix. — A po polsku? — poprosiła Nika. — Mógłbym zostawić samojezdnego robota, żeby patrolował korytarze. Mam odpowiedni model. Sterowałbym nim z domu. — Lepiej nie. Sylwester znów narobi paniki. — Więc inaczej. Zostawimy kamery ukryte w kilku salach, a rano sprawdzimy nagranie. Musimy tylko pojechać do mnie po sprzęt. — OK, to brzmi najrozsądniej — oceniła Nika. Gdy zeszli ze strychu, akurat rozległ się dzwonek na przerwę. — Zobaczmy, jak idzie Butlerowi z tymi robalami — zaproponował Net. Felix przytaknął, a Nika niechętnie poszła za nimi. Z sali biologicznej wychodzili akurat ostatni uczniowie trzecich klas. — Dzień dobry, panie profesorze — przywitała się Nika. — Wpadliśmy zobaczyć, jak czują się roba... czki. Butler spojrzał na nią przelotnie i ledwo zauważalnie skinął głową. Poruszał szczęką, żując coś. Przyjaciele mieli szczerą nadzieję, że to zwykła guma do żucia. 29 — Nie jedzą tic taców — powiedział po chwili. — Same chyba służą za pożywienie ślimakom. Przyjaciele spojrzeli na akwarium. Wewnątrz, w zawiesinie z białych robaczków, na kamieniach siedziały... cztery wielkie ślimaki. — Ja cię! — krzyknął Net. — To się nazywa tempo wzrostu. Myśli pan, że ten pana znajomy policzył wszystkie robale... czki? — I tak nie mam gdzie przełożyć tych ślimaków — odparł biolog. Robaczki nagle drgnęły i podpłynęły do szyby w miejscu, gdzie stał Net. Chłopak lekko zbladł i przełknął nerwowo ślinę. Felix i Nika spojrzeli na niego badawczo. — Zwierzęta zawsze mnie lubiły — wyjaśnił Net i przezornie cofnął się kilka kroków. — Może masz przy sobie coś do jedzenia? — zapytała Nika. Net zaczął przeszukiwać kieszenie. W bluzie znalazł uwalany w kredzie kawałek miętówki. Zdmuchnął z niego paprochy, wrzucił go do akwarium i... zdał sobie sprawę, że tak się nie robi. Spojrzał z przestrachem na Butlera. Ten jednak nie skarcił go, tylko nachylił się do szklanej tafli i mruknął coś pod nosem. Robaczki za to rzuciły się na miętówkę, która zniknęła w białym kłębowisku. — Chodzi o miętę, a nie o słodzik — mlasnął z ukontentowaniem nauczyciel. Nika odwróciła się z niesmakiem. — Musimy już iść — powiedział Felix, widząc jej minę. — Wpadniemy jutro. Net był dumny ze swojego odkrycia, ale przez wzgląd na Nikę powstrzymał się z komentarzami. O tej porze był mały ruch, a autobus przyjechał od razu, więc do domu Felixa przy ulicy Serdecznej dotarli w pół godziny. 30 < i Nacisnęli dzwonek domofonu przy furtce, ale nikt nie odpowiadał. Rozległo się tylko przytłumione basowe szczekanie. — Babcia Lusia jest na zakupach — powiedział Felix. — To nam pozwoli uniknąć przymusowej straty czasu na jedzenie. — A co? — zapytał Net. — Źle gotuje? Można się pochorować? — Bardzo dobrze gotuje! — Felix otworzył furtkę kluczem i przyjaciele weszli do nieco zarośniętego ogrodu. — Ale gotuje za dużo, a nie mamy czasu na hedonistyczne obżarstwo. Jeśli kredokrad jest wśród uczniów... — ... lub nauczycieli — uzupełnił Net. — ... to musimy przygotować wszystko, dopóki w szkole są lekcje. Inaczej zwrócimy na siebie uwagę i nici z pułapki. Piętrowy dom był stary, miał spadzisty dach, pokryty bateriami słonecznymi, oraz małą oplecioną dzikim winem werandę od frontu. Do domu dobudowano spory garaż, a z tyłu znajdował się nieduży; zarośnięty drzewami i krzakami ogród. Weszli na werandę, a Felix nacisnął przycisk na ścianie. Obok przesunęła się metalowa płytka, odsłaniając podświetlaną klawiaturę. Felix wklepał kod i drzwi stanęły otworem. Weszli do hallu. Caban, wielki i kudłaty czarny terier rosyjski, wykonał popiskująco-ocierający rytuał powitania z Felixem, Netem i Niką. Dopiero gdy go wygłaskali i wymiziali za uszami i pod pyskiem, pozwolił im przejść dalej. — O! Coś nowego widzę. — Net wskazał czarne pudło z okrągłym otworem, stojące obok wysokiego lustra. — Odświeżaczo-pastowaczka do butów — wyjaśnił Felix. — Wrzuca się but w dowolnym stanie, a chwilę później wyjmuje błyszczący i pachnący. 31 Zeszli do piwnicy, gdzie mieścił się spory warsztat z oknami umieszczonymi niemal pod sufitem. Pod nimi znajdował się długi stół z najróżniejszymi narzędziami. Przy ścianach stały solidne regały, aż do sufitu zastawione pudłami i fragmentami najróżniejszych mechanizmów. W kącie oparta o ścianę stała zakurzona mechaniczna ręka, a obok niej coś, co mogło być modelem czołgu. W cieniu, obok schodów dostrzegli przykrytego pokrowcem człekokształtnego robota wielkości dorosłego mężczyzny. — Łał! — Netowi zalśniły oczy. — Już zapomniałem, ile tu skarbów. — Musicie zamykać okna. — Nika nie podzielała zachwytów Neta. — Inaczej sąsiedzi będą tu wrzucać swoje śmieci. — To tylko wygląda jak złomowisko — wyjaśnił Felix. — W zasięgu wzroku masz parę technologii, które wejdą do seryjnej produkcji dopiero za kilka lat. Sięgnął na wysoką półkę i wyciągnął z pudła trzy małe szare kulki. Z jednej strony miały obiektywy, z drugiej poplątane wiązki urwanych przewodów. — To kamery reagujące na ruch — wyjaśnił Felix, kładąc kulki na otwartej dłoni. — Dzięki nim nie będziemy mieć do przeglądania dwunastu godzin nagrania. Włączają się tylko wtedy, kiedy w polu widzenia coś się porusza. Za parę lat będą montowane do robotów stróżujących. Mój tata konstruuje te roboty w Instytucie. Teraz kamery trzeba podłączyć do zasilania i do nadajnika. No i trzeba w jakiś sposób zapisać nagranie. Mógłbym wygrzebać skądś stary magnetowid... — Lepiej wykorzystać do tego Manfreda — zaproponował Net. — Ucieszy się. — I oto znów mamy odwieczny problem, jak zmusić moje roboty, żeby współpracowały z twoimi programami. 32 Po półgodzinie lutowania, przycinania, klejenia, iskrzenia i mamrotania pod nosem nie najładniejszych wyrazów gotowe były trzy kamery sprzężone z nadajnikiem. Plątanina kabli sklejona była plastrami z pudełkami z antenkami i z mydelniczkami, w których znajdowały się baterie. — Wygląda arcynieprofesjonalnie — ocenił Felix, podnosząc jedną konstrukcję — ale powinno działać. — Wygląda jak coś, co pokazują w telewizji po katastrofie lotniczej — ziewnęła Nika. Gdy spakowali wszystko do plecaków i wyszli z piwnicy, rozległ się dzwonek do furtki. Wróciła babcia Lusia. Net i Nika wyjrzeli przez okno i wytrzeszczyli oczy na coś, co jechało dwa metry za babcią. Wyglądało jak sklepowy wózek na zakupy umieszczony na gąsienicach. Skręcił w furtkę i skierował się do wejścia do domu. — Samojezdny, samonaprowadzający się Asystent Zakupowy — wyjaśnił Felix, otwierając babci drzwi do domu. — W skrócie AZ. Sam podąża w bezpiecznej odległości za użytkownikiem. — Nie chcę go — żałośnie oświadczyła babcia Lusia, gdy przyjaciele się z nią przywitali. Obejrzała się przez ramię, czy robot aby nie słyszy. — Może to i wygodne, ale sąsiedzi boją się powiedzieć mi „dzień dobry". Psy szczekają, dzieci się gapią, a ochroniarze w sklepie mają pretensje. Muszę kłamać, że nie wiem, co to jest i że przyczepiło się do mnie przed wejściem. Weszła po schodach na pierwsze piętro. AZ, brzęcząc butelkami w koszu, zaczął wspinać się za nią. Przyjaciele patrzyli na to szeroko otwartymi oczami. — Chyba zapomniała go wyłączyć — szepnął Net. Rzeczywiście, po chwili z piętra dobiegło krótkie „O Jezu!" i babcia zaraz zeszła na dół. Robot zgramolił się za nią. 33 — Trzeba go przełączyć na powrót do bazy Czyli do kuchni — wyjaśnił Felix i nacisnął jeden z przycisków na panelu kontrolnym. AZ wjechał do kuchni i zatrzymał się przy lodówce, między trójręczną maszyną do przygotowywania sałatek a taśmowym opiekaczo-smarowaczem do tostów. — A może coś zjecie, skarbeńki? — uśmiechnęła się babcia. — Na pewno zgłodnieliście. — Już musimy lecieć! — odparł szybko Felix, zarzucając plecak na ramię i popychając przyjaciół w stronę drzwi. — Są pierniczki... — rzuciła jakby od niechcenia babcia. Net zatrzymał się w pół kroku i przełknął ślinę. — No, pięć minut to mamy. * * * Do dzwonka kończącego ostatnią lekcję zostało dwadzieścia minut. Przyjaciele wbiegli do swojej Kwatery na strychu i podłączyli stary telefon komórkowy Neta do przekaźnika przypominającego kształtem latający talerz. — Pójdę po klucze do tych sal — powiedział Net. — A jak kredokradem jest Brudnica? — powstrzymał go Felix. — To by nawet do niego pasowało — mruknęła Nika. — Masz rację — przyznał Net. — Nie ufajmy nikomu. Prawdziwi profesjonaliści sprawdzają nawet swojego zleceniodawcę. — No dobra... — zastanowił się Felix. — Sygnał z kamery drogą radiową leci do przekaźnika. Z przekaźnika po kablu do telefonu, z telefonu do anteny GSM na iglicy Pałacu Kultury, stamtąd... nie wiem którędy - do serwera w ratuszu miejskim. W tym serwerze mieszka jedna z wersji Manfreda, która zapisze nagranie. 34 — Coś na pewno nie zadziała... — wtrąciła Nika. — Plan jest dopracowany w najdrobniejszych szczegółach — zapewnił ją Felix. — Wydaje mi się tylko, że zapomnieliście - — Wiemy, co robimy — przerwał jej Net. — Ale... — Nie zapeszaj, kobieto! Zeszli na pierwsze piętro. Felix wygrzebał z dna plecaka metalowy przedmiot przypominający grube pióro wieczne. Był to klucz uniwersalny, którym dawało się otworzyć niemal każdy zamek. Włożył klucz do dziurki i kręcił nim tak długo, aż dało się słyszeć otwierający się mechanizm zamka. Przyjaciele weszli do sali chemicznej, zamknęli za sobą drzwi i rozejrzeli się. Ściana nad koszem na śmieci była lekko okopcona, ale poza tym sala wyglądała tak samo, jak zawsze. Na dużym stole laboratoryjnym stało rusztowanie wsporników, podtrzymujących system szklanych rurek, kolb i destylatorów. — Coś ciekawego tu dziś robili — powiedział Felix. Podeszli-do tablicy. W rynience leżały dwa kawałki kredy. Net usiadł na ławce, wyciągnął z plecaka wymiętą kanapkę i wgryzł się w nią. Felix sięgnął do swojego plecaka i wyjął pierwszą kamerę. Plątanina kabli zwisała z jego ręki jak smętny wodorost. Popatrzył na to krytycznie. — Będzie działać — ocenił. Przy pomocy Niki ukrył kamerę wraz z plątaniną w przeszklonej szafce, między naczyniami do doświadczeń chemicznych, i wycelował ją w tablicę. — Umieścimy po jednej na każdym piętrze. Kwadrans później wszystko było gotowe, a przyjaciele zeszli na parter. W hallu minęli profesora Butlera, który właśnie skończył zajęcia. Niemal go nie poznali. Zamiast fartucha miał na sobie przykrótki, powycierany płaszczyk nijakiego koloru. 35 — Nie chcą jeść żadnych miętówek — rzucił nauczyciel. Nim zdążyli odpowiedzieć, zniknął za drzwiami. — Zdechną mu te robale — westchnęła Nika. — Nie możemy robić wszystkiego naraz — wzruszył ramionami Net. — Problem robali rozwiążemy, jak tylko uporamy się z kredokradem. Jeżeli do tego czasu robale nie zostaną zeżarte przez ślimaki. Wyszli przed szkołę i skierowali się do parku po drugiej stronie ulicy. Przysiedli na ławce przy fontannie, a Net otworzył na kolanach minikomputer i zapytał: — Manfred, czy wszystko hula? — A skąd mam wiedzieć? — odpowiedział pytaniem program. — Musisz przypiąć telefon. Przecież ja nadal nie mam tej karty bezprzewodowej. — Ups... — Net wymienił spojrzenia z Felixem. — Mała luka w naszym planie. Telefon leży na strychu, przypięty do przekaźnika. — Próbowałam wam powiedzieć — przypomniała Nika. — Drobne przeoczenie — zbagatelizował Net. — Sie naprawi. — Moglibyście czasem konsultować się ze mną — wtrącił Manfred z wyrzutem w głosie. — Jak zwykle dowiaduję się o wszystkim ostatni. — Musimy znaleźć jakąś kawiarenkę internetową, żeby się połączyć z Manfredem w ratuszu. On przecież nie wie nawet, że ma coś nagrywać. — Chodźmy stąd z tym komputerem, bo nas jeszcze skroją — powiedział Felix. Net zrobił przepraszającą minę do kamery i schował minikomputer do plecaka. Wstali i ruszyli w stronę przystanku autobusowego. 36 * * * W kawiarence internetowej w podziemiach Dworca Centralnego panował półmrok. Każdy z kilkunastu komputerów był oddzielony od pozostałych przegrodą, by goście nie mogli zerkać na cudze ekrany. Net położył dwa złote na blacie, za którym siedział chłopak w czapeczce. Tamten skinął tylko głową, nie przerywając lektury książki. — Znalezienie Manfreda w internecie nie jest proste — szepnął Net, gdy stłoczyli się przy jednym z komputerów. Z niesamowitą prędkością wklepał w wyszukiwarkę ciąg pozornie przypadkowych znaków. Potem kliknął w jeden z adresów, który pojawił się w wynikach. — Dziś najłatwiej znajdziemy go na serwerze... z piosenką żeglarską. Na minikomputerze Manfred jest zainstalowany oficjalnie, a tutaj musi się ukrywać. Wymogi bezpieczeństwa ratusza zabraniają dostępu do programu sterującego ruchem ulicznym. Gdzieś tu powinien być link... Może tu? — Żegnajcie nam dziś, hiszpańskie dziewczyny! — zaryczały głośniki, nim Net zdążył nacisnąć „stop". Przyjaciele schowali głowy między ramiona. — Nie, to chyba nie tu... — mruknął Net. Nagle zdali sobie sprawę z tego, że w kawiarence umilkły wszelkie odgłosy poza szumem wentylatorów. Odwrócili wolno głowy i napotkali kilkanaście wlepionych w siebie par oczu. — Sorki... — powiedział cicho Net, po czym dodał jeszcze ciszej — kocham strony z podkładem muzycznym. — Przewinął stronę w dół. — Zwykle ukrywa się pod którąś literką „m" w tekście. Mam! Kliknął na podkreślonej literce i na środku ekranu pojawiło się czarne okienko z migającym kursorem i znakiem zapytania. „Cześć Manfred! Co u ciebie?" — wpisał Net. 37 w Po sekundzie pod spodem pojawiła się odpowiedź: „Wszystko w porządku, ale podaj kod". Net wklepał kolejny ciąg znaków, wyglądających na przypadkowe. „Pamiętasz o tym, że JA tutaj nie wiem, co robię JA w minikomputerze, dopóki się nie zsynchronizuję? Znów o wszystkim dowiaduję się ostatni!". Net westchnął i zaczął klepać w niesamowitym tempie w klawiaturę, opowiadając Manfredowi, co się wydarzyło i co powinien zrobić. Felix i Nika patrzyli na pojawiający się tekst i prawie nic z niego nie rozumieli. Net stosował jakieś skróty, wplatając w wyrazy liczby, a do tego robił straszne.literówki. Manfred odpowiadał mu w ten sam sposób, trochę po polsku, trochę po angielsku, a przeważnie niezrozumiałymi zbitkami liter, cyfr i wszelkich możliwych znaków. W końcu Net oświadczył: — Gotowe. Jak tu już jesteśmy, to też zerkniemy, czy to wszystko działa. Manfred musi tylko znaleźć sposób, by wyświetlić obraz, omijając zabezpieczenia serwera. Po chwili nad czarnym okienkiem pojawiło się kolejne, z kilkoma przyciskami do sterowania filmem. Net kliknął „play", a na ekranie pojawił się brodaty facet. Przyjaciele zamarli, zupełnie zaskoczeni. — Czy to kredokrad? — zapytał z niedowierzaniem Net. Brodaty facet na ekranie uśmiechnął się czarująco, przysunął do siebie mikrofon i zaczął śpiewać „Żegnajcie nam dziś, hiszpańskie dziewczyny!". Net szarpnął się i wcisnął „stop". W kawiarence znów zapanowała cisza. — Sorki! — powiedział głośno, nie odwracając się. „To chyba nie ten link..." — pojawiło się w czarnym okienku. 38 „Ja5N3, że Nie 7EN! — odpisał Net. — WyWAlą nas sTĄd 24R42!" Na ekranie pojawiły się trzy identyczne okienka z przyciskami. Przyjaciele wstrzymali oddech, a Net ostrożnie, jakby to mogło coś zmienić, kliknął w pierwsze z okienek. Okienko pozostało czarne. — Nie działa — stwierdził. — Działa — zaprzeczył Felix. — To kamera reagująca na ruch, a tam nic się nie rusza. Net kliknął w następne okno. Znów nic. Kliknął więc trzecie. — Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora! — wyśpiewał brodacz z mikrofonem. Net rozpaczliwie wdusił „stop". — No nie! — krzyknął ktoś z tyłu. — Nie jesteście tu sami! — Odczep się pan od młodzieży! — odezwał się dudniący głos z przeciwnej strony sali. — Lubią porządną muzykę, a to się chwali! — Chodźmy stąd — poprosiła szeptem Nika. — Zaraz spalę się ze wstydu. — Dobra — zadecydował Felix. — Po prostu sprawdzimy rano, czy coś się nagrało. Wstali i starając się nie patrzeć na innych klientów, wyszli z kawiarenki. — Zaczekajcie... — Nika zatrzymała się nagle. Patrzyła przed siebie i widać było, że intensywnie o czymś myśli. Net powiódł ✓ * wzrokiem za jej spojrzeniem, ale był tam tylko tłum ludzi spieszących w różne strony. — Masz jedno z tych swoich przeczuć? — zapytał Net. Nika kiwnęła głową. — Zobaczmy, co teraz pokazują kamery — powiedziała. Wrócili do kawiarenki. 39 tę — Możemy ściszyć głośniki — zauważyła Nika. — Wtedy nic nie ryknie. Net klepnął się w czoło i przekręcił potencjometr. — Przemęczenie... — mruknął, otworzył poprzednią stronę i kliknął na literkę „m". Na ekranie pojawiły się od razu trzy okienka i czwarte do rozmowy z Manfredem. — Trzecia kamera — powiedziała Nika pewnym głosem. Net kliknął w trzecie okienko, ale pozostało czarne. — Przemęczenie grupowe — podsumował i chciał już wstać, gdy nagle w okienku pojawił się błysk. Nachylili się do ekranu, próbując wypatrzyć, co to jest. — Pali się kosz na śmieci — powiedział Felix. — Ten sam, co wczoraj rano. — Straż pożarna! 112! — Net już wstawał, ale Felix go przytrzymał. — Już gaśnie... — Co się tam mogło zapalić? Kosz był pusty. Wrzuciłem do niego tylko papierek po śniadaniu. — Net dotknął swojego brzucha. — Patrzcie! — Nika wskazała tablicę. Jedna pałeczka kredy poruszyła się i zsunęła z drugiej. Nie było widać żadnej ręki ani niczego innego, co mogłoby ją dotknąć. — Kredokrad jest niewidzialny? — spytał niepewnie Net. — Widzicie to tutaj? — Nika wskazała ścianę pod rynienką. — Jakby ciekło mleko... — ocenił Net. — Albo rozpuszczona w wodzie kreda — dodał Felix. W tym momencie obraz zgasł. — Czy możemy jakoś włączyć pozostałe kamery? — zapytała Nika. 40 — Tę włączył pożar — odparł ponuro Felix. — Drobny ruch kredy to dla nich za mało. Spojrzeli po sobie i pomyśleli o tym samym. Felix wypowiedział to na głos: — Musimy wrócić do szkoły. Gdy dotarli do szkoły, już robiło się ciemno. Drzwi były zamknięte, więc nacisnęli dzwonek. Po chwili drzwi otworzyły się i na zewnątrz wysunęła się wystraszona twarz pana Sylwestra. — Zawał mnie tu kiedyś nocą trafi — stęknął. — Czego chcecie? — Scotland Yard — powiedział Net, pokazując swoją legitymację szkolną. — Mamy powody przypuszczać - — Och, przestań — syknęła Nika, a Felix podał panu Sylwestrowi glejt od dyrektora. — A róbcie, co chcecie — odparł stróż, przejrzawszy kartkę — ale wchodzicie na własną odpowiedzialność. Ja się nie ruszam z portierni, cokolwiek by się działo. A dzieją się nieraz... dziwne rzeczy. Po tym wszystkim, co mnie tutaj spotkało, nie wychylę nosa poza portiernię. Możecie sobie krzyczeć i wzywać pomocy do woli. Najwyżej po karetkę mogę zadzwonić... Wprowadził ich do środka i zapalił światło w hallu. Był sześćdziesięcioletnim łysiejącym mężczyzną. Miał szczupłą twarz, z którą kontrastował całkiem spory brzuch. — Dzięki za szczerość. — Net stracił resztkę dobrego humoru. — Jakie na przykład rzeczy...? Pan Sylwester nachylił się do niego i zmrużył oczy. — Ten budynek nocą zamienia się w... w coś zupełnie innego niż to, czym jest za dnia. — Jego głos drżał. Wyjrzał strachliwie na korytarz, zakończony z obu stron schodami na piętro i do 41 piwnicy; te do piwnicy tonęły w mroku. Otworzył usta, by coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował i wrócił za ladę portierni. Pokręcił głową, machnął ręką i włączył telewizor. — Róbcie, co chcecie — powtórzył i stracił zainteresowanie wszystkim wokoło. — Tylko nie miejcie potem do mnie preten-sji. Ostrzegałem was. Na ladzie stało duże pudełko z kredą, przygotowaną już na wypadek, gdyby znów w nocy zniknęła. Nie było to najrozsądniejsze miejsce, bo złodziej zacząłby rabunek zapewne właśnie od niej. Przyjaciele odeszli kilka kroków. — Schizofrenia paranoidalna — mruknął Felix. — Ma przywidzenia i wydaje mu się, że coś się dzieje naprawdę." — Może nie do końca — odparła szeptem Nika. — Sami widzieliśmy płomienie w koszu na śmieci. Weszli na pierwsze piętro. Długi korytarz tonął w półmroku. Jedynym oświetleniem były latarenki ze szkolnego patio, malujące na suficie żółtawe trapezy. Net sięgnął do włącznika światła, ale Felix złapał go za rękaw. Podeszli do drzwi sali chemicznej i chwilę nasłuchiwali. W powietrzu czuć było delikatny zapach spalenizny. — Sądzę, że już go tam nie ma — szepnął Felix. — Ma do obskoczenia wszystkie sale. Wyjął z plecaka klucz uniwersalny i wetknął go w zamek. Brzęczenie mechanizmu zabrzmiało w nocnej ciszy jak wiertarka udarowa. Felix nacisnął klamkę i powoli otworzył drzwi. Przyjaciele wstrzymali oddech i zajrzeli do środka. Powietrze było lekko zadymione, ale poza tym sala wyglądała jak przedtem. Na pierwszy rzut oka nie było w niej nikogo. Nika podeszła do tablicy i zajrzała do rynienki. 42 » L — Pusto — szepnęła, po czym przyjrzała się ścianie poniżej. Felix przyświecił jej małą latarką. Na ścianie wyraźnie widać było wilgotny pasek, który schodził na podłogę. Wił się i rozdzielał na kilka cieńszych i znów łączył, wreszcie znikał za drzwiami. Nachylili się nad nim. — Na drugim końcu tego śladu jest kredokrad... — powiedział Net i szybko dodał — jutro to wszystko przemyślimy i wrócimy ze wsparciem. — Wysycha... — powiedział Felix, nie zwracając na niego uwagi. — Chodźcie! Wyszli z sali. — Tylko żebyście potem nie mówili, że was nie ostrzegałem... — zaznaczył Net, starając się nie zostawać w tyle. — Stań tutaj i świeć — powiedział do niego Felix i wręczył mu latarkę. Sam cofnął się kilka kroków i przykucnął. Pod tym kątem w świetle latarki widać było wyraźnie, że podłoga korytarza pokryta jest siecią wolno wysychających, krętych ścieżek różnej szerokości. — Blee... One się lepią — zauważyła Nika, podnosząc but. — I powoli stają się niewidoczne — dodał Felix. — W ten sposób nie wytropimy kredokrada. Ślady pewnie prowadzą do wszystkich sal na tym piętrze. — Stokrotka chciał, żebyśmy wyjaśnili sprawę, a nie łapali sprawcę — wtrącił nieśmiało Net. — Jest tylko jeden sposób — powiedział Felix. — Musimy znaleźć salę, w której jest jeszcze kreda, i tam się zaczaić. Weszli na drugie piętro. Ani na schodach, ani na korytarzu nie było mokrych śladów. Wybrali pierwszą z brzegu salę i weszli do środka. Kreda leżała nienaruszona na swoim miejscu. Usiedli po ciemku na krzesłach pod oknem i zauważyli, że ściana za koszem na śmieci jest lekko okopcona. 43 — Już wiem, jakie będzie następne zlecenie od Stokrotki — powiedziała Nika. Wpatrywali się w drzwi, ale nic się nie działo. — Co zrobimy, jak kredokrad wejdzie do sali? — odezwał się po paru minutach Net. — Krzykniemy „A ku-ku!", a on wtedy odpowie „O kurcze! Ale wpadłem"? — Tej części planu jeszcze nie obmyśliłem — przyznał Felix. — Ale to jest najważniejsza część planu. — Sam powiedziałeś kiedyś „czym byłoby życie bez odrobiny ryzyka". — Ale to było w dzień! A odrobina ryzyka to jest wtedy, jak zjesz przeterminowany jogurt. — Przestań zrzędzić. — Lepiej się czuję, jak narzekam. W końcu jestem Polakiem... — Możecie być ciszej? — przerwała im wreszcie Nika. — Wystraszycie go. — Mam nadzieję... — mruknął pod nosem Net. Coś błysnęło. Przyjaciele umilkli i zapatrzyli się na kosz, w którym właśnie pojawiły się płomienie. Felix pierwszy się zerwał, wyciągnął z plecaka butelkę z resztką wody mineralnej i wylał ją do kosza. Nie wystarczyło. — Gaśnica! — krzyknęła Nika, wskazując miejsce obok drzwi. Net podbiegł, chwycił gaśnicę i zaczął ją obracać i oglądać ze wszystkich stron. — Co się z tym robi?! Jak to się włącza?! — Zerwać plombę, wcisnąć przycisk, puścić i znów wcisnąć — wyjaśnił szybko Felix. Net szarpał się chwilę z ciężkim metalowym przedmiotem, po czym wypuścił w sufit chmurę piany. Zanim opanował gaśnicę, 44 opryskał drzwi, spory fragment ściany, szafę, okno i kilka lamp sufitowych. Net i Nika schowali się pod ławką, gdy biały strumień przeciął powietrze nad ich głowami. Wreszcie Net wcelował w kosz i pożar został ugaszony. Przyjaciele stanęli na środku sali, wśród opadających fragmentów spalonego papieru i piany skapującej z sufitu. — Ups... — stęknął zmachany Net. Odstawił gaśnicę. Po zastanowieniu starł z niej jeszcze rękawem odciski palców. Nika wolno podeszła do tablicy, nietkniętej przez pianę. — Zobaczcie... — szepnęła dziwnie stłumionym głosem. Chłopcy podeszli do niej i zajrzeli w rynienkę. Była pusta. — Ja cię kręcę! — Net aż się zatoczył z wrażenia. — Był tu, jak gasiliśmy! To pewnie duch! Rozejrzeli się wokoło, ale sala z pewnością była pusta. Potem spojrzeli pod nogi. Wilgotny ślad prowadził do drzwi, a raczej do kałuży piany przed drzwiami. — Jak mogliśmy nikogo nie zauważyć? — Nie dawał za wygraną Net. Głos zaczynał mu drżeć. Przyjaciele spojrzeli na siebie. — Co robimy? — zapytała Nika. Jej głos też nie był tak pewny, jak zwykle. Felix nic nie odpowiedział. Namyślał się chwilę, po czym nacisnął klamkę. Wolno wyjrzeli na korytarz. Podłoga od schodów do ich sali pokryta była znajomym wzorem. Ostatni ślad prowadził do następnej sali. — Jest tam — szepnął Felix. Przyjaciele chwilę się wahali, oddychając szybko. Wreszcie wyszli na korytarz, schylili się, przemykając obok drzwi, za którymi czaił się zapewne kredokrad, przeszli kawałek i weszli do kolejnej pracowni. Kreda leżała pod tablicą. Felix wziął z biurka łyżeczkę do herbaty i ostrożnie położył ją na klamce w charak- 45 M terze alarmu. Usiedli w pierwszej ławce, biorąc się za ręce, dla dodania sobie otuchy. — Nic nie słyszę, tak szybko bije mi serce — szepnął Net. — A jak spadnie ta łyżeczka, to dostanę zawału. Mijały sekundy, ale łyżeczka nie spadała. — Może wie, że tu jesteśmy — szepnęła z kolei Nika. — Myślę, że pora dopuścić możliwość — odszepnął Felix — że to nie jest człowiek... Wzdrygnęli się, jakby poczuli zimno. I wtedy to usłyszeli. Dźwięk był bardzo cichy, przypominał plaskanie błota albo ściskanie mokrej szmaty. Starali się przebić wzrokiem ciemność. — Kreda wycieka z rynienki — zauważył nagle Net. Zabrał Felixowi latarkę i oświetlił ścianę. Cała trójka gapiła się na biały, opalizujący ślad na ścianie i podłodze. Byli bardziej zdziwieni niż przestraszeni, choć proporcja ta zaczynała się powoli zmieniać na korzyść strachu. — To nie kreda — powiedziała Nika. — I nie wycieka, tylko wypełza. Net drżącą ręką próbował wyłowić z ciemności biały ślad na podłodze. Coś o konsystencji shake'a waniliowego płynęło, kręcąc, łącząc się i rozdzielając. Trudno było dokładnie się temu przyjrzeć w skaczącym świetle. W pewnym momencie, od pełznącej strugi przeskoczyła krótka iskra, trafiając w stojący obok drzwi metalowy kosz na śmieci. Zjawisko wreszcie zniknęło pod drzwiami, pozostawiając po sobie mokry ślad. Przyjaciele siedzieli jak skamieniali, aż dźwięk powoli ustał. Wtedy łyżeczka spadła z klamki i zadzwoniła o podłogę. Podskoczyli jak na komendę. — Ja piórkuję! — krzyknął Net, łapiąc się za głowę. — I powiedzcie mi teraz, że to nie jest schizofrenia paranoidalna! 46 Co to było?! Kreda, która sama wraca do producenta, żeby mógł ją sprzedać jeszcze raz? — To był kredokrad... — odparł mechanicznie Felix. Podeszli do drzwi i wyjrzeli na zewnątrz. Białe smugi wiły się po podłodze jak żywe, podążając do następnej sali. Tuż przed nią rozdzieliły się, wpełzając do dwóch sal naraz. — Może złapać to w jakiś... słoik — zastanowił się Felix. — Kreda mogłaby posłużyć jako przynęta. — A jak to jest jadowite? — zapytał Net. Stali na środku korytarza, nie wiedząc, co zrobić. — To nie jest cały kredokrad — odezwała się Nika. — Pewnie inne jego fragmenty pełzają teraz po trzecim piętrze — odparł Felix. — Nie o to chodzi. — Nika pokręciła głową. — Nie potrafię tego wytłumaczyć... — Te twoje przeczucia są bardzo niejasne — złożył reklamację Net. — Tylko ludzi straszysz. Ruszyli-wolno za kredokradem. W miarę pochłaniania kredy strugi stawały się coraz bardziej rozbudowane i wchodziły jednocześnie do kilku sal. Szkoła była tak zbudowana, że pierwsze i drugie piętro dawały się obejść korytarzem dookoła. Były też dwa ciągi schodów. Gdy przyjaciele dotarli do drugich schodów, spływające z trzeciego piętra białe strugi połączyły się z tymi z drugiego i popłynęły dalej w dół. Na pierwszym piętrze skręciły w korytarz, ale zatrzymały się przy miejscu, w którym ze ściany odpadła farba. W minutę ogołociły spory kawałek, aż do cegieł. Na koniec między białą masą a kaloryferem przeskoczyła mała iskra. — Elektryzezuje się — zauważył Net. — Kiedyś widziałem program o psie, który jadł kredę. Wzmacniał sobie kości. — Caban czasem też liże ściany — przyznał Felix. 47 Śledząc cały czas strugi, doszli aż do sali biologicznej. Felix otworzył zamek i przyjaciele przeskoczyli nad białym strumieniem do środka. — Po co on tu wchodzi? — zastanowił się Net. — Tu kreda już jest wyżarta. — Może mieszkają w czeluściach zaplecza Butlera — podsunęła Nika. Strugi zakręciły się po sali i wolno podpełzły w stronę regału. Kilka iskier przeskoczyło między nimi a stalowymi nogami ławek. Jedna iskra trafiła w stojący obok drzwi kosz na śmieci, z którego zaczęło się dymić. — Oto mamy podpalacza — zdziwił się Felix. Wziął z biurka szklany cylinder z wodą i bez trudu ugasił pożar. — Kredokrad ładuje się elektrycznie podczas rozpuszczania kredy i potem „strzela". — A wszystkie kosze w szkole są metalowe — dodała Nika. — Spójrzcie — Net wskazał akwarium. Wewnątrz było kilkadziesiąt wielkich ślimaków i ani jednego robaczka. — Ślimaki zeżarły wszystkie robale. Strugi z nadzwyczajną sprawnością wspięły się po regale, szkle akwarium i wpełzły do wody. Przyjaciele przetarli ze zdumienia oczy i zaświecili latarką z bliska. W wodzie strugi rozpadały się... na ławice białych robaczków. — Niech mnie! — krzyknął Net. — Już wiemy, co jedzą. — To jeszcze nie koniec — powiedziała Nika dramatycznym głosem. Musiała być blada, jak kreda, choć w półmroku nie było tego widać. Stała, zaciskając pięści i patrzyła w napięciu na akwarium. Robaczki zawirowały w wodzie, tworząc dwa gęstniejące poziome wiry. Po chwili zwolniły i zatrzymały się. Na dnie sie- 48 działy dwa dodatkowe białe ślimaki. Felix i Net patrzyli na to, nie wierząc własnym oczom. — To też jeszcze nie koniec — znów powiedziała Nika. — Nie zachowuj się jak jakieś medium! — zdenerwował się Net. — Co nam zrobią te ślimaki? Wypełzną i nas obślinią? — To nie są ślimaki... — Cokolwiek to jest, nie wygląda na zbyt szybkie. — Osobno nie... Kolejne strugi wpełzały do akwarium i zaczynały wolno wirować. Wreszcie rozpoczęła się kolejna przemiana. Ślimaki poruszyły się jak na komendę i wysunęły ze skorupek po kilka par zaskakująco długich i solidnych odnóży. Ustawiały się w podwójny szereg, dotykając się skorupami na płask. Powstało coś, co przypominało... długą na jakieś trzy metry, grubą stonogę. — Po jaką babcię my tu jeszcze stoimy? — Net wykonał jeden krok do drzwi i zatrzymał się od razu. Drzwi włącznie z klamką były oblepione płynącą białą masą, która nie mieściła się w szczelinie pod nimi. Skorupy w akwarium zrosły się, tworząc spłaszczony, przegubowy korpus o szerokości czterdziestu centymetrów. Kredokrad w całej okazałości. — Martwi mnie poważnie jedno — odezwał się Felix nie-swoim głosem. — On ma nogi, a nie płetwy... Jakby w odpowiedzi na to spostrzeżenie, stonoga uniosła głowę ponad wodę i przełożyła trzy nogi przez krawędź akwarium. Pokazała fragment swojego spodu z falowo poruszającymi się rzędami szpiczasto zakończonych odnóży o zgrubiałych stawach. Wyglądało to, jakby połączyć w jeden ciąg i zsynchronizować kilkadziesiąt krabów albo pająków. Przyjaciele wzdrygnęli się i cofnęli o krok. — Czas na plan B — powiedział Felix. 49 — Mamy jakiś plan B? — zapytała Nika. — Nie. Czas na... wymyślenie planu B. Nie było widać oczu tego monstrum, ale ono z pewnością wyczuwało ludzi. Poruszało rzędami drobnych, pokrytych szczecinką odnóży otaczających otwór gębowy w spłaszczonej, guzowatej głowie. — Obcy wymięka — szepnął Net. — Kim jest ten znajomy Butlera, który to hoduje? Nikt nie potrafił wykonać kroku. Najgorszy horror był niewinną dobranocką przy tym, co mieli teraz przed sobą. A to coś wyraźnie przymierzało się do opuszczenia akwarium. — Jak się poruszymy, to zacznie nas gonić — powiedziała Nika przez zaciśnięte zęby. — Jak się nie poruszymy — odparł Felix — to przyjdzie tu powoli i nas zeżre. Kredokrad wysunął się z akwarium o kilka kolejnych centymetrów. — Ja chyba jednak preferuję opcję ucieczki —jęknął Net. Wolno się wycofywali, aż oparli się plecami o parapet. Kredokrad niespodziewanie płynnie i szybko wypełzł z akwarium i miękko osiadł na ziemi, postukując nogami. Przyjaciele złapali się mocno za ręce. — I pomyśleć, że nikt nam nawet nie zapłaci — wyszeptał Net. — Najwyżej wspomną o nas w kronice szkolnej... Jeśli ktoś będzie potrafił rozpoznać nasze szczątki. Potwór podpełzł bliżej i uniósł się, zginając swoje ciało w połowie. Był teraz wysokości dorosłego mężczyzny i zagradzał dostęp do drzwi. Net spojrzał na dwa rzędy poruszających się odnóży i zrobił taką minę, jakby miał zemdleć. Felix pchnął go delikatnie. — Na zaplecze — syknął. — Powoli... 50 Przyjaciele powolutku zaczęli się przesuwać w stronę uchylonych drzwi. Kredokrad obracał głową za nimi, ale nie atakował. Postukiwał tylko krabowymi odnóżami o parkiet. — Żadnych gwałtownych ruchów — szepnął Felix. Wreszcie tyłem weszli na zaplecze i wolno zamknęli drzwi. — Zadzwonię po pomoc — powiedział Net. Sięgnął do kieszeni, zamarł i palnął się ręką w czoło. — Jest na strychu. Po prostu jedwabiście! Chwilę nasłuchiwali, ale za drzwiami panowała cisza. Rozejrzeli się po zapleczu. Gdyby nie potwór czyhający na zewnątrz, zaplecze sali biologicznej byłoby miejscem, z którego pragnęliby jak najszybciej wyjść. Ściany, podobnie jak w całej sali, zastawione były regałami, pełnymi klatek, terrariów, półek ze szklanymi pojemnikami z tajemniczą i raczej obrzydliwą zawartością oraz szaf i szafek. W rogu stał nawet stary sejf z trzema pokrętłami szyfrowymi. W oknach wisiały drewniane żaluzje. Pod jedną ze ścian znajdował się wpuszczony w regał długi blat roboczy, zastawiony mikroskopami i różnego rodzaju sprzętem laboratoryjnym. Nawet jeżeli któryś z tych przedmiotów nadawał się do obrony, to nikt nie miał ochoty podejmować walki z monstrum. Net odsłonił żaluzję i wyjrzał przez okno. — Pierwsze piętro, ze sześć metrów. — Odwrócił się do Felixa. — Nie masz w tym swoim plecaku drabinki sznurowej? — Akurat zostawiłem w domu — odparł Felix. — Razem z podręczną gofrownicą i zestawem do naprawy sieci rybackich. y * — Poważnie pytam. — Poważnie nie mam niczego podobnego. — Felix rozejrzał się jeszcze raz, przyświecając latarką. — Może dałoby się wykorzystać elementy regału jako drabinę... 51 f Rozległo się uderzenie w drzwi. Nika odruchowo złapała Neta za rękę. — Ale chyba nie mamy na to dość czasu — dokończył Felix. Następne uderzenie. — Zemsta Sitków, Milczenie owiec i Krąg w jednym... — jęknął Net. Felix podbiegł do sejfu i spróbował go przesunąć, ale był zdecydowanie za ciężki. Net i Nika chwycili z drugiej strony. Sejf ani drgnął. Nie było tu niczego innego, czym można by zastawić drzwi. Po kolejnym uderzeniu w kilku miejscach odskoczyła farba. Potem uderzenia następowały jedno po drugim. Przyjaciele patrzyli z przerażeniem, jak kilkadziesiąt par odnóży przebija drzwi na wylot i zaczyna wyłamywać deski. Wreszcie drzwi rozpadły się. Nika krzyknęła i cofnęła się aż do okna. Latarka upadła i toczyła się tam i z powrotem na nierównościach podłogi, wypełniając pomieszczenie ruchomymi cieniami. Cała trójka w panice stłoczyła się w rogu. Dalej nie było się już gdzie cofać. W półmroku wielki biały potwór wpełzł na zaplecze i zatrzymał się przed latarką. Badał ją chwilę, a potem uniósł przednią część tułowia, jak poprzednio, prawie na dwa metry. Powoli, bardzo powoli, na ruchomym dywanie klekoczących odnóży zbliżał się do przyjaciół. — Macie batonika? — zapytał rozpaczliwie Felix. — Może jak poczuje cukier, to ucieknie. Potwór był już trzy metry od nich. — On nie chce nas zjeść... — powiedziała powoli Nika. — Chce od nas czegoś... nie wiem czego. — Mam tylko dziesięć złotych — zastrzegł Net. — To był taki żart, żeby się mniej bać. Porusz swój szósty zmysł! Odnóża w uniesionej części zaczęły się poruszać szybciej. — A poszło o trzy kawałki kredy — jęknął Net. 52 — Daj mu kredę! — krzyknęła Nika. — Jak? Skąd? — zapiszczał prawie Net. — Masz w kieszeni trzy kawałki! On to wyczuwa. Dlatego robale zjadły tego tic taca i miętówkę. Były uwalane w kredzie. Net sięgnął do kieszeni i wyciągnął kredę. Potwór zatrzymał się. Net patrzył to na kredę, to na otwór gębowy kredokrada. — Mam mu to tam wetknąć? — stęknął. Rozejrzał się i położył kredę na blacie roboczym, po czym wszyscy odsunęli się w przeciwną stronę. Kredokrad schylił się i używając drobniutkich odnóży, pochłonął w okamgnieniu trzy kawałki kredy. I spojrzał na przyjaciół. Net drgnął i wywrócił kieszenie bluzy na lewą stronę. Kredokrad nie poruszał się przez chwilę, po czym opadł na podłogę, zawrócił w ciasnym skręcie i wybiegł z zaplecza, omijając przeszkody, jak pociąg towarowy na rozjazdach. Klekot dwóch setek nóg cichł powoli w głębi korytarza. Przyjaciele głośno odetchnęli i wyczerpani usiedli na podłodze, pod oknem. — Pospieszna wersalka. — Net przygarbił się, jakby uszło z niego powietrze. — Dogoniłby nas jak nic. Z dołu dobiegł nagle dziki wrzask. — Pożera Sylwestra! — krzyknął Net. — Pożera tylko kredę z tego wielkiego pudła — uspokoiła go Nika. Odczekali kilka minut, po czym pomagając sobie wzajemnie, wstali i powlekli się noga za nogą na parter. Wyszli przez otwarte na oścież drzwi na dwór. Teraz pozostało już tylko wymyślić, jak wytłumaczyć się z tak późnego powrotu rodzicom. A potem iść spać i nie wstawać przez tydzień. * * * 53 M Następnego dnia rano Felix, Net i Nika spotkali się w kawiarni Zbędne Kalorie. Usiedli przy swoim ulubionym stoliku, skąd widać było wejście do szkoły. Zamówili trzy szarlotki i trzy czekolady na gorąco. Przed nimi leżał otwarty minikomputer z uruchomionym edytorem tekstu. Na górze ekranu widniał tytuł „Do Dyrektora magistra inżyniera Juliusza Stokrotki: Raport w sprawie Kredokrada". — Powiedzmy, że to był jakiś złodziejaszek — zaproponował Net. — Przepędziliśmy go i więcej nie wróci. Możemy użyć słowa „nicpoń" albo „huncwot", to się Stokrotce spodoba. — Nie lubię kłamać — skrzywiła się Nika. — Jak powiemy prawdę, to wtedy właśnie wszyscy pomyślą, że kłamiemy. — Co myślą inni... ich sprawa. Wolę sama o sobie myśleć, że nie kłamię. — Głosujmy — zadecydował Felix. — Ja jestem za napisaniem prawdy. — Prawda — zagłosowała Nika. — Ech, nie będę się wyłamywał — rzucił niechętnie Net. — Ale ja nie daję Stokrotce tego raportu. — Pomińmy tylko, że to były robaczki Butlera — dodała Nika. — A całość ubierzemy w jakieś ładne słowa. Spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem. — Już widzę jego minę, jak to przeczyta. Wznieśli toast gorącą czekoladą. A potem Net zaczął pisać. Kwadrans później pani Helenka znalazła wsuniętą pod drzwi sekretariatu kartkę, wyglądającą na bardzo ważny dokument. Na kartce było napisane: 54 „Szanowny Panie Dyrektorze! W toku śledztwa, które przeprowadziliśmy na Pana zlecenie, stwierdziliśmy następujące fakty: 1, Kredokrad to zmutowany gatunek gigantycznego skorupiaka albo owada; 2, właściwie może to być też kolonia miniaturowych mięczaków, łącząca się w razie potrzeby w coś większego przypominającego ślimaka, a potem w jeszcze większego przypominającego kilkumetrową skolopendrę"; 3, kreda była mu potrzebna do budowy ochronnego zewnętrznego szkieletu, przypominającego skorupę ślimaka; 4, Kredokrad zaspokoił już swoje zapotrzebowanie na kredę i opuścił budynek szkoły, więc problem przestał istnieć; 5, to on podpalał kosze na śmieci, ale zupełnie niechcący; 6, zaśliniony korytarz to też jego sprawka; 7, podobnie jak drzwi w sali biologicznej; 8, i piana w sali 205. Z poważaniem i całkiem na poważnie, Felix, Net i Nika". Natomiast profesor Butler zastał puste akwarium i przylepioną do niego karteczkę z napisem „Cześć, i dzięki za kredę". Warszawa 2005 Jadowity wij osiągający długość ponad 30 cm. f Metoda Sześciopalczastego Stary zielony Land Rover' jechał niespiesznie krętymi, kaszubskimi drogami. Tata Felixa nie należał do kierowców lubiących dużą prędkość, toteż trójka przyjaciół przysypiała na tylnych fotelach. Ostatnie dni, spędzone przez Felixa, Neta i Nikę nad morzem, były wyjątkowo słoneczne, teraz zaczynało się chmurzyć. Do końca wakacji pozostało jeszcze trochę czasu, który przyjaciele mieli spędzić już w Warszawie. — Jesteście głodni? — zapytał tata. Z tyłu odpowiedziały mu senne pomruki potakiwania. — A chcecie spróbować kuchni regionalnej? — Źle brzmi... — Net ziewnął i przeciągnął się. — Już mi obrzydły te mrożonki i zupki z torebki — przypomniał Felix. — Moglibyśmy wreszcie wchłonąć coś porządnego. * Ze względu na mitość autora do motoryzacji i jego wrodzoną krnąbrność, w tej książce nazwy samochodów są pisane wielką literą. 56 < — Na tym bezludziu nie ma szansy na fajną knajpkę — odparł Net. — Jedna jest tu, niedaleko. — Tata Felixa dotknął ekranu GPS-a i wyświetlił opis. — Właściwie to jest skansen, a przy nim karczma. — Zjadłbym soczystego hamburgera. A tam pewnie będą ziemniaki z okrasą i ryba z ośćmi. — Od godziny nie marudziłeś — zauważyła Nika. — Już zaczynałam się o ciebie martwić. Kilka minut później zwolnili i przy drogowskazie z napisem „Wlony 5 km" skręcili z asfaltu w szutrową, leśną drogę. — Ciekawe, czy to dlatego, że ktoś nie wymawia „r"? — zastanowił się Net. Minęli tabliczkę z napisem „Twoje karty kredytowe straciły właśnie ważność". Po kilku zakrętach zrobiło się jakoś cicho i mroczno, mimo że chmury deszczowe były jeszcze daleko. — Ten las jest martwy — stwierdziła nagle Nika. Chłopcy wyjrzeli przez okno. Wyschnięte drzewa celowały w niebo suchymi gałęziami. Z niemal czarnej ściółki wyrastały pnącza, wspinające się po martwych pniach. Wyglądało to dość ponuro i przytłaczająco. — To podmokły las — wyjaśnił tata. — Wlony były kiedyś odcięte od reszty świata. Mokradła i bagna otaczały osadę ze wszystkich stron. Jakieś czterdzieści lat temu odkryto miejscowość i wybudowano groblę, która i tak przez większą część roku była zalana. Dopiero kilka lat temu umocniono ją i usypano drogę. Felix przyjrzał się dokładniej otoczeniu. Czarna ściółka w rzeczywistości była błotem, pokrytym opadłymi liśćmi. Grobla wystawała z tej mazi na nie więcej niż dwadzieścia centymetrów. 57 — A co było przedtem? — zapytał. — Zanim zbudowano pierwszą groblę? — Przez prawie trzysta lat osada była izolowana od reszty świata. — To jak chodzili... — Net zastanowił się — ja wiem... po zakupy? — Nie opuszczali osady, a z zewnątrz nikt ich nie odwiedzał. Nie było jak. Byli samowystarczalni. Wszystko, czego potrzebowali, dawały im las i jeziora. Łowili ryby, polowali w suchych rejonach lasu. Daleko nie oddalali się, bo przez bagno nie da się ani przejść, ani przepłynąć łodzią. Przegapili dwie wojny światowe. Ba, nawet zabory i powstanie Stanów Zjednoczonych! Najstarsi Wlonianie do dziś twierdzą, że świat kończy się na bagnie, a dalej nie ma już nic. — A to ci! — zdziwił się Net. — To nas nie ma... — Wszyscy musieli być spokrewnieni — zauważyła Nika. — Nawet noszą to samo nazwisko — uśmiechnął się tata. — Wlona. I wciąż tam mieszkają. Nagle tata wcisnął hamulec. Przed samochodem przebiegł czarny kot. Uskoczył i nie zwalniając ani na chwilę, odbiegł w stronę drogi asfaltowej. Wszyscy odwrócili się do tyłu, odprowadzając go wzrokiem. — Może wrócimy i zahaczymy po drodze o McDonalda? — zaproponował ostrożnie Net. — Z powodu jednego czarnego kota? — zdziwiła się Nika. — A gdyby było ich więcej? — zapytał wolno Net. — Koty nie są zwierzętami stadnymi — przypomniał Felix. — No to się odwróć... Spojrzeli do przodu. Drogą od strony Wlon pędziło kilkanaście kotów, wyminęły Land Rovera i pobiegły dalej. W samocho- 58 dzie zapadło milczenie, tylko silnik pomrukiwał pod powgnia-taną maską. — Koty chadzają własnymi groblami — mruknął Net. — To może jednak zawrócimy? — Już się nastawiłem na porządne jedzenie — stwierdził tata. — Ja też się nastawiłem na porządne jedzenie — dodał Felix. — Chociaż to nie wygląda zachęcająco. — A ja mogę zjeść cokolwiek, w czym nie ma kapusty — powiedział Net. — W Le Big Macu na przykład nie ma. — Przeczucie mówi mi, żeby zawrócić — przyznała Nika — ale jestem bardzo ciekawa tego skansenu. Tata zastanawiał się dłuższą chwilę. — Tu jest i tak za wąsko, żeby zawrócić — stwierdził. — Zróbmy tak, że dojedziemy do tej karczmy i ocenimy, czy chcemy się tam zatrzymać. Wrzucił jedynkę i ruszył w kierunku Wlon. * * * Na żwirowym parkingu stał tylko jeden samochód, srebrzy-stobłękitny van. Obok znajdowało się kilka jednopiętrowych budyneczków. Z pewnością postawiono je niedawno, tylko w udany sposób wystylizowano na stare. Pruski mur i małe okienka ze szprosami były zbyt równe jak na ludową architekturę. Dalej stały niskie, kryte strzechą chaty i stodoły, przy których kręciło się kilku wieśniaków w czarnych marynarkach i czarnych kapeluszach. Zza trawiastego wzgórza przegrodzonego żywopłotem z furtką wyłaniało się kilka następnych strzech. Widok zamykał las, otaczający osadę i przylegające do niej wrzosowiska. Między dwiema chatkami po przeciwnej stronie parkingu błyskała w słońcu tafla niewielkiego jeziora, które 59 m i płynnie przechodziło w podtopiony las. W wodzie odbijały się drzewa i nadciągające z północy chmury. — Nie wygląda tak źle — stwierdził tata, gdy wysiedli. — Najpierw jemy, czy zwiedzamy? — Zwiedzamy. — Nika wygładziła plisowaną spódniczkę i chusteczką wytarła z kurzu czarne Martensy. — Jemy — zaprzeczyli jednocześnie Felix i Net. — Z pełnymi brzuchami nie będzie nam się chciało łazić — zawyrokował tata. — To zajmie chwilę. Kasa skansenu znajdowała się w recepcji małego hoteliku, obok karczmy. Wnętrze recepcji było ciasne i przypominało połączenie zabytkowej ludowej chaty z eleganckim hotelem. Felix kątem oka zauważył, że są tu tylko trzy pokoje: jedno-, trzy- i czteroosobowy. Hotel należał do tych niezbyt drogich - za nocleg trzeba było zapłacić dwadzieścia złotych od osoby. Kupili cztery bilety i przeszli przez parking. Teren skansenu otaczał rozpadający się drewniany płot. Kilka kobiet krzątało się między chatkami, ale wyglądało na to, że nikt nie pilnuje eksponatów ani nie sprawdza biletów. Zwiedzili kilka chatek. Wszystkie były małe, jakby zbudowane przez niziołków, i skromnie urządzone. — Jedna łyżka na osobę, jedna miska na rodzinę — pokiwał głową Net, gdy oglądali kuchnię kolejnej chatki. — Az krzeseł korzystali na zmianę. — Bez przesady — uśmiechnął się tata. — Po prostu żyli skromnie. Mieli tylko to, co potrafili sami wyprodukować. Nie istniała wymiana handlowa. Osiągnęli stan równowagi z przyrodą. Przez te trzysta lat nie było żadnego postępu. Nawet język przestał się zmieniać. Starsi ludzie wciąż mówią tak, jak mówiło się w tym rejonie Polski w XVII wieku. Mogliby tak tu żyć bez końca, nie dopuszczając cywilizacji. 60 — Ewolucja nie może się zatrzymać — wtrącił Felix. — Zamieniliby się w końcu w jakieś stworzenia wodno-lądowe. — To za tysiąc lat można by tu zrobić skansen horroru — podchwycił Net. — I tak w tych strojach wyglądają ja jakaś sekta — dodała Nika. — Sekta czcicieli komarów. — Net pacnął się w kark. — Równowaga z przyrodą... Wolę spaliny. — Gdyby wszyscy żyli tak jak oni — zastanowił się Felix — to nie potrafilibyśmy zmienić trajektorii lotu asteroidu, który zbliżałby się do Ziemi, czy zapobiec dowolnej innej katastrofie zagrażającej cywilizacji. Nika popatrzyła na nich i pokręciła głową. — Sama cywilizacja też wywołuje katastrofy. — Im również nie potrafiliby zapobiec. Zwiedzali kolejną chatę, weszli do sypialni, gdzie też wszystko było jakby za małe. Łóżko wyglądało jak skrzynia, w której trzeba spać prawie na siedząco. — O! Spójrzcie, rękawiczka z sześcioma palcami — zauważył Net. — Mimo tej całej separacji, ktoś tu miał poczucie humoru. Wiszące na ścianie skórzane rękawice rzeczywiście miały po sześć palców. Obok wisiał drewniany trzonek od starego urządzenia rolniczego. Felix nachylił się nad nim i oznajmił: — Tu jest pięć otworów na palce plus wgłębienie na kciuk... Razem sześć. Cała trójka stanęła dookoła, wpatrując się w dziwne narzędzie. — Może chodźmy już stąd — wzdrygnął się Net. — Już mi latają ciary po plecach. — Patrzcie! Ten facet na zdjęciu też ma sześć palców — zauważyła Nika. — To pewnie właściciel domu i tych wszystkich sprzętów — dodała wyjaśniająco, wpatrując się w czarno-białą fotografię w krzywej ramce. 61 — Pewnie musieli się z niego śmiać — powiedział niepewnie Net. — Kiedyś tak było. Wystarczyło, że miałeś krzywe ucho, i wszyscy myśleli, że podczas pełni zagryzasz niemowlęta. Wszyscy spojrzeli na niego. Net wzruszył ramionami i rozejrzał się. Pod rozłożystym dębem stała mała kapliczka. Podszedł bliżej i zajrzał za szybkę. Figurka miała sześć palców. — Sześciopalczasty był wpływowy — szepnął. — Sąsiedzi nie śmiali się z niego. Oni się go bali. Wpatrywali się w figurkę, aż przeszedł ich dreszcz. Ruszyli dalej, za tatą. — Piec chlebowy. — Tata wskazał rozłożystą termitierę z kilkoma otworami. — Raz na kilka dni jedna z gospodyń piekła chleb dla całej osady. Kolejno dyżurowały przy wielu podobnych pracach. W takich małych społecznościach wszyscy dzielili się obowiązkami. Obejrzeli jeszcze kilka chatek, zwiedzili ekspozycję starych popękanych łodzi i stwierdzili, że to już wszystko. Za solidnym żywopłotem wystawały zza pagórka dachy kilku gospodarstw, zamieszkanych, choć równie starych jak te w skansenie. Jedynymi nowymi budynkami były hotel i karczma. — Chodźmy coś zjeść, zanim zacznie padać. — Tata popatrzył na niebo. — Zjadłbym osła z kopytami. — Może lepiej wyjechać stąd przed deszczem... — zaproponowała Nika. — Przeczucia ci się nasiliły czy co? — zapytał Net. — Tak jakby... — Nika rozejrzała się niespokojnie. — To wszystko nie jest takie sympatyczne, jak się wydaje... Wolałabym już być na tej asfaltowej drodze. — Mowy nie ma! — Net pokręcił głową. — Teraz to już muszę coś zjeść. 62 W karczmie Pod Czarnym Kotem były tylko trzy podłużne stoły z ławami. Przy jednym z nich siedziało dwóch miejscowych. Obrzucili gości badawczymi spojrzeniami. Przy drugim siedzieli otyły mężczyzna w krótkich spodniach i koszuli w kwiaty, kobieta w eleganckim, pomarańczowym kostiumie i kilkunastoletnia dziewczyna. Przyjaciołom pozostał więc ostatni stół. Kelnerka położyła przed nimi menu. Właściwie nie było dużego wyboru. Z dań obiadowych oferowano tylko kilka zup i „pieczeń wlońską". Wszyscy zamówili więc pieczeń, reklamowaną w menu jako specjalność szefa kuchni. Dziewczyna przy sąsiednim stoliku z zawziętą miną próbowała wysłać SMS, ale telefon za każdym razem zgłaszał błąd piknięciem. — Paula, mówiłem ci, tu nie ma zasięgu — oznajmił jej ojciec, zerkając na wyświetlacz telefonu, który wisiał na smyczy na jego szyi. Na drugiej smyczy wisiały kluczyki od samochodu, a na trzeciej klucze, zapewne od domu. Przy każdym mocniejszym ruchu wszystko pobrzękiwało o siebie. — Nowy telefon i już nie ma zasięgu...? — Paula pokręciła głową bez przekonania i coraz mocniej wciskała przyciski. Net prychnął pod nosem, słysząc tak oczywisty przykład nieznajomości technologii. Zerknął na swój aparat i spróbował kilku funkcji. — Dziwne... — Pokręcił głową. — Mam pięć kresek, ale nie widzi sieci. Z braku lepszego zajęcia rozejrzeli się po wnętrzu. Na obłożonych boazerią ścianach wisiało kilka czarno-białych grafik. Połowa z nich przedstawiała nieszczęśników tonących w bagnach. 63 - Miejscowi wstali, założyli czarne kapelusze, zerknęli jakoś dziwnie na gości i wyszli. Karczmę opuścili również turyści. Po chwili z parkingu dobiegł krzyk dziewczyny. Przyjaciele wyjrzeli przez okno. Paula trzymała się za głowę i patrzyła na coś na tylnym siedzeniu samochodu. Felix, Net i Nika wybiegli na zewnątrz. — Co się stało? — zapytała Nika. — Zginął! — krzyknęła zrozpaczona dziewczyna. — Nie ma go. — Co zginęło? — zapytał Felix. — Nie co, tylko kto. — Dziewczyna otarła łzy. — Pipek był w środku, mój ukochany Pipek. — Pipek to rodzaj... zwierzęcia? — zapytał przejęty Net. — Czy bardziej... rodzeństwa? — Pipek to więcej niż rodzeństwo. To kot, czarny kot. Ktoś go ukradł. Na tylnym siedzeniu vana stała otwarta klatka. Ogromny bagażnik był zastawiony pod sufit wielkimi torbami. Felix chciał zajrzeć między nie, ale właściciel zamknął mu drzwi przed nosem. — Po co ktoś miałby kraść kota? — zastanowił się Felix. — Bagaże wyglądają na nietknięte. To była jakaś szczególnie cenna rasa? Dziewczyna pokręciła głową. — Nauczył się otwierać klatkę, ale nie wyszedłby z samochodu. Wszystkie szyby były zamknięte. — Trochę gorąco musiało mu być wewnątrz — zauważyła z przekąsem Nika. — Przyzwyczaił się. Zawsze go tak zostawiamy. W zasięgu wzroku nie było żadnego kota. Blade słońce ledwo wyglądało zza zamglonego nieba. Było parno i gorąco, nawet w cieniu. Chmury deszczowe zbliżały się nieuchronnie. 64 Przyjaciele rozejrzeli się po parkingu i ruszyli, by przeszukać okolicę. — Tak się kończy zbaczanie z głównej drogi — zrzędził Net, przeczesując zarośla. — Kończy się szukaniem po krzakach czarnego Pipka. — Gdybym był Pipkiem — dodał Felix — to sam bym uciekł od ludzi, którzy zamykają mnie w samochodzie na słońcu. Obeszli najbliższą okolicę i zakamarki zabudowań. Nigdzie ani śladu kota. Dziewczyna była zrozpaczona. Jej ojciec po raz kolejny zerknął na zegarek. — Paula, wsiadaj do wozu! — rozkazał. — Wiesz przecież, że musimy się stąd wydostać przed deszczem. Kupimy nowego kota. Albo lepiej pelargonię, nie ucieknie. Paula tupnęła nogą i założyła ręce. — O nie! Nie jadę bez Pipka. Ojciec ocenił odległość do chmury deszczowej i westchnął z rezygnacją. Skinął głową na żonę i ruszył w stronę skansenu. Elegancka kobieta potruchtała za nim w za wysokich obcasach i w za obcisłej spódniczce. Machała rękami i małą torebką, by złapać równowagę na żwirowym podłożu. Przyjaciele wrócili do karczmy akurat w momencie, gdy na stół wjeżdżał ich obiad. — Nareszcie prawdziwe mięso. — Net łakomie wciągnął nosem aromat. — Mam nadzieję, że nie przeszło procesu uzdatniania w Petrochemii Płock. Chyba już lubię kuchnię regionalną. Dopóki nie podają kapusty, oczywiście. I te ziemniaczki pieczone. Mmmm... Tu jest cudownie. — Dziwnie smakuje — stwierdziła Nika, próbując pierwszy kęs. — Nawet dobre, ale... pierwszy raz jem coś takiego. 65 Przyjaciele rozejrzeli się po parkingu i ruszyli, by przeszukać okolicę. — Tak się kończy zbaczanie z głównej drogi — zrzędził Net, przeczesując zarośla. — Kończy się szukaniem po krzakach czarnego Pipka. — Gdybym był Pipkiem — dodał Felix — to sam bym uciekł od ludzi, którzy zamykają mnie w samochodzie na słońcu. Obeszli najbliższą okolicę i zakamarki zabudowań. Nigdzie ani śladu kota. Dziewczyna była zrozpaczona. Jej ojciec po raz kolejny zerknął na zegarek. — Paula, wsiadaj do wozu! — rozkazał. — Wiesz przecież, że musimy się stąd wydostać przed deszczem. Kupimy nowego kota. Albo lepiej pelargonię, nie ucieknie. Paula tupnęła nogą i założyła ręce. — O nie! Nie jadę bez Pipka. Ojciec ocenił odległość do chmury deszczowej i westchnął z rezygnacją. Skinął głową na żonę i ruszył w stronę skansenu. Elegancka kobieta potruchtała za nim w za wysokich obcasach i w za obcisłej spódniczce. Machała rękami i małą torebką, by złapać równowagę na żwirowym podłożu. Przyjaciele wrócili do karczmy akurat w momencie, gdy na stół wjeżdżał ich obiad. — Nareszcie prawdziwe mięso. — Net łakomie wciągnął nosem aromat. — Mam nadzieję, że nie przeszło procesu uzdatniania w Petrochemii Płock. Chyba już lubię kuchnię regionalną. Dopóki nie podają kapusty, oczywiście. I te ziemniaczki pieczone. Mmmm... Tu jest cudownie. — Dziwnie smakuje — stwierdziła Nika, próbując pierwszy kęs. — Nawet dobre, ale... pierwszy raz jem coś takiego. — Ostatnio jedliśmy tylko hibernowane kurczaki i szpinak — przypomniał Felix. — Teraz wszystko będzie nam dziwnie smakowało. — A może to udko wołowo-drobiowe? — zażartował Net. — Przerośnięta cielęcina? Albo coś w ten deser. Niechby to była i pieczona kocina... Przyjaciele spojrzeli na siebie, potem na swoje talerze, a wreszcie na rodzinę szukającą kota. — Jak byli odcięci przez trzysta lat — zaczął z namysłem Felix — to mogły im się wykształcić zupełnie inne gusty kulinarne. — Ale koty? — Zniesmaczona Nika wytarła usta serwetką. — Nie wierzę. — Chińczycy jedzą psy — przypomniał Net. — Niby czym różni się pies od kota, a kot od świni? — Nie przesadzajcie — odezwał się tata Felixa, pałaszując w najlepsze. — To pewnie dziczyzna. — Yhy — przytaknął Net. — Dzikie koty. Z nieco mniejszym entuzjazmem dokończyli posiłek. — Darujmy sobie desery. — Nika wyjrzała przez okno. — Jedźmy już. Gałęzie drzew poruszyły się w chłodnym podmuchu, pchanym przez czoło deszczu, kurz zawirował na parkingu. Między chatkami skansenu myszkowała rodzina poszukująca Pipka, nawołując kotka. Tata zapłacił. Wstali i ruszyli do wyjścia. — Źle to wygląda — ocenił Felix, patrząc przez szybę w niebo. — Mało powiedziane. — Net przełknął ślinę. — To wygląda jak nisko lecący wodospad... Poniżej granatowych chmur falowała rozmyta kurtyna wody. Rodzina od Pipka też już to zauważyła. Biegli teraz z powrotem do karczmy. Najpierw ojciec, z trzema obciążonymi smyczami, latającymi wokół głowy w rytm jego susów, za nim córka, a na końcu, potykając się i wymachując torebką, elegantka. Błysnęło kilka razy, nad osadą przetoczyły się grzmoty. — Może rzeczywiście lepiej jedźmy... — szepnął Net. — Za późno — ponuro stwierdził tata. Zbliżająca się ściana wody i narastający huk sprawiły, że wszyscy odsunęli się odruchowo od szyb. Pierwsze krople zabębniły o szkło w momencie, gdy Paula wraz z ojcem wpadli do wnętrza. Jedna ze smyczy wykonała ostatnie salto telefonem i huknęła nim w czoło właściciela. Chwilę później okna wyglądały, jakby celowało w nie kilka armatek wodnych. Dom zatrząsł się, a wodospad na dachu zagrzmiał jak mały silnik odrzutowy. Widoczność spadła niemal do zera. — Ile jest czasu na reanimowanie kota, który utonął? — zapytał cicho Felix. — A ile, jeśli został zmielony i upieczony? — dodał od razu Net. — Oberwanie chmury — oznajmił poważnie tata. — Musimy przeczekać. Elegancka kobieta wpadła do karczmy dopiero teraz, a właściwie została wepchnięta przez grzywę morskiego bałwana. Zatrzasnęła za sobą drzwi i ciężko spojrzała na męża. Wyglądała, jakby dopiero co wzięła udział w próbnej ewakuacji z okrętu podwodnego. Woda ciekła z niej strużkami, a skomplikowana fryzura zamieniła się w kupę mokrych wodorostów. — Zostawiłeś mnie, Rudolfie — westchnęła z wyrzutem. — Oboje byśmy zmokli, Matyldo — racjonalnie odparł Rudolf, masując czoło. — Teraz mamy większe problemy. ś Deszcz wciąż padał, ale było już widać przeciwległy kraniec parkingu, wyznaczony przez płot skansenu. — Idziemy — zadecydował tata. Wybiegli z kurtkami zarzuconymi na głowy i wskoczyli do Land Rovera. Z ulgą zajęli miejsca i zapięli pasy. Ruszyli. Spod kół chlapała woda, która nie zdążyła wsiąknąć ani spłynąć. Gdy pokonali pierwszy zakręt, dobry nastrój prysł, dalsza część grobli była bowiem podtopiona. Tata zatrzymał samochód. — Ulewa trwała kilka minut, a woda podniosła się chyba o metr — stwierdził ze zdziwieniem. Z boku grobli, z wody wystawała tabliczka ostrzegawcza „Nie wchodzić do wody! Wysokie niebezpieczeństwo utonięcia". Pod spodem była druga, mniejsza tabliczka „Poważnie", a pod nią jeszcze jedna „Wiele ofiar". — Bezpieczna głębokość brodzenia tego samochodu to siedemdziesiąt centymetrów — powiedział Felix. — Nie mamy snoorkela*... Z czego jest zrobiona ta grobla? — Z kamieni, gruzu, piachu... — wyliczał tata. — Raczej się nie rozpuściła... Jego głos nie był zdecydowany. Przyjaciele popatrzyli po sobie, a tata wolno ruszył. Wjechali w wodę, wzbudzając fale, które rozchodziły się aż do pni martwych drzew. — Albo mi się wydaje, albo robi się coraz głębiej. — Net nerwowo przetarł parujące okulary. — Nie wydaje ci się. — Tata ściskał w dłoniach kierownicę. Opuścił szybę i wyjrzał. Woda sięgała do połowy przedniego koła. — Te siedemdziesiąt centymetrów... Jest jeszcze mały zapas — dodał bez przekonania. — Tak naprawdę wlot powie- * Snoorkel - rura pozwalająca na zasysanie powietrza do silnika z wysokości dachu samochodu. Rozwiązanie jest przydatne podczas pokonywania przeszkód wodnych, a także terenów o wysokim zapyleniu. 68 trza jest znacznie wyżej... Zasada przejeżdżania przez wodę jest taka, że najlepiej nie przejeżdżać przez wodę. — W tym momencie przód Land Rovera zapadł się aż po maskę i samochód znieruchomiał. — A jak już trzeba przejechać, to lepiej się nie zatrzymywać. Tata wrzucił wsteczny bieg, ale koła tylko zabuksowały. Nika odruchowo chwyciła dłoń Neta. Przed nimi rozciągała się mętna woda, do widocznego przeciwnego końca grobli dzieliło ich dobre pół kilometra. Przebiegu drogi można się było jedynie domyślać z widocznej w cmentarnym lesie przecinki. — Wyjedziemy stąd? — zapytała niepewnie Nika. — Jasne! — odparł tata. — Takim samochodem jeździ na polowania królowa Elżbieta II. — Takim to raczej jeździła w młodości... — mruknął Net. Tata przesunął kilka dźwigni, wcisnął gaz i samochód tyłem zaczął się wyczołgiwać z zapadliny. Na wstecznym biegu wrócili aż na parking. Rodzinka ze srebrzystobłękitnego vana właśnie przymierzała się do odjazdu. Pani Matylda zdążyła się przebrać w fioletowy kostium, a nawet przepakować do fioletowej torebki. — Nie przejadą państwo — oznajmił tata Felixa, gdy zaparkowali. — Proszę pana, nie ma takiej możliwości — odparł tamten, nawet się nie oglądając. — Musimy się stąd wydostać. To znaczy... jutro rano muszę być w biurze. — Nie możemy jechać bez Pipka — oświadczyła po raz kolejny Paula. — Wsiadaj, bez gadania. Albo szlaban na dwa tygodnie. Zobacz, w co nas władował ten twój Pipek. Może już jest za późno... Dziewczyna rzuciła przyjaciołom zbolałe spojrzenie i wgra-moliła się na tylne siedzenie. Chwilę później srebrzystobłękitny van odjechał ze sporą prędkością. Tata poszedł do recepcji hotelu, by zadzwonić po pomoc, a przyjaciele schowali się pod daszkiem przed wciąż siąpiącym deszczem. — Swoją drogą to ciekawe, jak kot zniknął z zamkniętego samochodu — zauważył Felix. — Wiesz, stary — skrzywił się Net. — Nie obraź się, ale problem zaginionego Pipka to pikuś wobec problemu zalanej drogi. Mam nadzieję, że twój tata szybko ściągnie tu pomoc. Nie mam zamiaru spędzić nocy w wiosce, w której mieszkali mutanci. — Widziałeś gdzieś słupy telefoniczne? Nie byłoby jak ich postawić w błotnistym podłożu. Wodoszczelne kable telefoniczne zakopano pewnie wewnątrz grobli. A, jak wynika z doświadczenia, wodoszczelne przewody nigdy nie są wodoszczelne, kiedy tego potrzeba... Net i Nika patrzyli na niego z niewyraźnymi minami. Tata wyszedł z recepcji i oświadczył: — Telefon nie działa. Mówią, że jak kabel zamoknie, to będzie sechł przez dwa tygodnie. — Ile taka woda może opadać? — zapytała Nika. Felix wydął policzki, tata mruknął coś niewyraźnie. — Tydzień... — zaryzykował Net. — Chyba nas nie wyrzucą z hotelu, jak skończy się nam kasa. Kartami nie można płacić. Usłyszeli kroki od strony drogi. Zza drzew wyłoniła się zmoknięta Matylda. Nogi miała ubłocone prawie do kolan. Kilka razy prawie się wywróciła. — Ja bym już zdjęła te buty — powiedziała cicho Nika. — Muszą państwo pomóc — zawołała tamta. — Niemożliwe?! — udał zdziwienie Net. — Co się stało? 70 — Nie wiem dokładnie... — Rozłożyła ręce. — Samochód nagle przestał jechać. Przyjaciele popatrzyli po sobie i wsiedli do Land Rovera. Tata wolno ruszył za Matyldą. Van stał kilka metrów przed miejscem, gdzie wcześniej utknął Land Rover. Był zanurzony powyżej dolnej krawędzi drzwi. Przednie koła młóciły wodę. Elegantka weszła do wody i dotarła do vana. Tata zatrzymał samochód kilka metrów za nimi. — No właśnie! — Matylda wskazała samochód. — Silnik pracuje, koła się kręcą, a nie jedziemy do przodu. — Lepiej już nic nie mów — Rudolf spojrzał na nią ciężko, po czym zwrócił się do taty Felixa — zapadłem się, bo rozorał pan drogę tymi wielkimi oponami. Teraz musi mnie pan popchnąć. — Wepchnąć pana dalej? — Tata wychylił się przez okno. — Znaczy, głębiej? — Mówiłem już, muszę... być w firmie o ósmej rano! — Rudolf wyjrzał przez okno do przodu, chwilę pufał nerwowo, wreszcie machnął ręką. — Dobra, wyciągaj pan do tyłu. Zaczekamy, aż woda trochę opadnie. Tata Felixa podwinął nogawki, wszedł do wody, chwycił linkę wyciągarki, rozwinął ją z bębna za przednim zderzakiem i zaczepił do znajdującego się pod wodą haka vana. Wrócił do Land Rovera i uruchomił silnik wyciągarki. Lina napięła się i zaczęła powoli wyciągać vana na suchą część grobli. — Mógłby się ruszyć i pomóc — mruknął Net, patrząc na Rudolfa. Oba samochody wróciły na parking na wstecznym biegu. Po chwili z vana wysiadła Matylda w nowym, błękitnym kostiumie, z błękitną torebką. — Wydostańmy się stąd wreszcie, Rudolfie — powiedziała. — Kolory mi się kończą. — Nie wiem dokładnie... — Rozłożyła ręce. — Samochód nagle przestał jechać. Przyjaciele popatrzyli po sobie i wsiedli do Land Rovera. Tata wolno ruszył za Matyldą. Van stał kilka metrów przed miejscem, gdzie wcześniej utknął Land Rover. Był zanurzony powyżej dolnej krawędzi drzwi. Przednie koła młóciły wodę. Elegantka weszła do wody i dotarła do vana. Tata zatrzymał samochód kilka metrów za nimi. — No właśnie! — Matylda wskazała samochód. — Silnik pracuje, koła się kręcą, a nie jedziemy do przodu. — Lepiej już nic nie mów — Rudolf spojrzał na nią ciężko, po czym zwrócił się do taty Felixa — zapadłem się, bo rozorał pan drogę tymi wielkimi oponami. Teraz musi mnie pan popchnąć. — Wepchnąć pana dalej? — Tata wychylił się przez okno. — Znaczy, głębiej? — Mówiłem już, muszę... być w firmie o ósmej rano! — Rudolf wyjrzał przez okno do przodu, chwilę pufał nerwowo, wreszcie machnął ręką. — Dobra, wyciągaj pan do tyłu. Zaczekamy, aż woda trochę opadnie. Tata Felixa podwinął nogawki, wszedł do wody, chwycił linkę wyciągarki, rozwinął ją z bębna za przednim zderzakiem i zaczepił do znajdującego się pod wodą haka vana. Wrócił do Land Rovera i uruchomił silnik wyciągarki. Lina napięła się i zaczęła powoli wyciągać vana na suchą część grobli. — Mógłby się ruszyć i pomóc — mruknął Net, patrząc na Rudolfa. y Oba samochody wróciły na parking na wstecznym biegu. Po chwili z vana wysiadła Matylda w nowym, błękitnym kostiumie, z błękitną torebką. — Wydostańmy się stąd wreszcie, Rudolfie — powiedziała. — Kolory mi się kończą. 71 Felix podszedł do vana i dotknął tylnej lewej szyby. Uchylne okienko swobodnie odchyliło się na zawiasie. Blokada była wyłamana. — Myślę, że to wyjaśnia tajemnicę zniknięcia kota — stwierdził. — Przynajmniej częściowo. Rudolf i Matylda podeszli do niego. — Ktoś to podważył śrubokrętem. — Felix wskazał odpryski lakieru na tylnym słupku. — Po co ktoś miałby kraść kota? — Rudolf wymienił spojrzenia z Matyldą. — Nic innego nie zginęło. — Jedno jest pewne — wtrącił Net. — Ten ktoś wciąż tu jest. Osada jest przecież odcięta. Felix przyjrzał się z bliska powierzchni szkła. — Ma pani puder? — zwrócił się do Matyldy. Kobieta sięgnęła do torebki i podała mu puderniczkę. Felix zdmuchnął nieco pudru na suchą już niemal szybę. Puder osiadł na pięciu wyraźnych odciskach palców. — Tylko pięć — odetchnął z ulgą Net. — Myślałeś, że to sprawka ducha Sześciopalczastego, co? — Odcisków jest pięć — przyznał Felix — ale kciuk opierał o uszczelkę. Czyli... sześć. Przyjaciele popatrzyli na siebie niepewnie. Paula i Matylda spojrzały na Rudolfa. Ten pokręcił z rezygnacją głową. — Może to praprawnuk Sześciopalczastego ze zdjęcia — zaproponowała Nika. — Nie praprawnuk, ale on sam — powiedział wolno Felix. — Pierwszą prawdziwą fotografię wykonano w 1826 roku, kiedy Wlony były odcięte od świata. Tak więc pierwszy aparat fotograficzny mógł się tu pojawić czterdzieści lat temu. To zdjęcie nie jest takie stare. 72 — Pięknie! — Netowi opadły ramiona. — Czyli że on tu cały czas jest! Facet uważa, że my nie istniejemy. Jeszcze zacznie dopasowywać rzeczywistość do swoich przekonań... — Nie straszcie mnie — powiedział tata Felixa lekko żartobliwym tonem. — Przecież mamy spędzić tutaj noc. Net spojrzał na niego z dramatyczną miną. Wszyscy wolno ruszyli w kierunku recepcji hotelu. Tata przepuścił Matyldę w drzwiach. Recepcjonistka już czekała za ladą. — Czy mnie się zdaje, czy ceny nieco wzrosły? — zapytał Felix. Wszyscy spojrzeli na cennik. Teraz jedno miejsce w pokoju kosztowało sto złotych. — Ja cię kręcę! — przeraził się Net. — Pięć razy więcej. Masakra! Pokój jednoosobowy „zamienił się" w apartament i kosztował dwieście pięćdziesiąt. — Chciałabym pokój na jedną dobę — powiedziała pani Matylda. — Z widokiem na parking. Próbowano nam się włamać do samochodu. — Jak z widokiem na parking, to będzie czteroosobowy. Czterysta złotych. Pani Matylda otworzyła błękitną torebkę i wyciągnęła portmonetkę. — Zaraz, chwileczkę! — zaprotestował tata Felixa. — Nas jest czworo, a was tylko trójka. Tamta spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Jestem pierwsza w kolejce — oświadczyła z wyższością. — Tak się kończy przepuszczanie kobiet w drzwiach — szepnął Net do ucha Niki. — Trzeba wiedzieć, jakie przepuszczać — odpaliła Nika. 73 Tata Felixa z zaciśniętymi ustami opróżnił portfel niemal ze wszystkich pieniędzy. Potem przynieśli z samochodu torby i zaczęli się wspinać wąskimi schodkami na piętro. — Przypadł ci apartament — powiedział tata Felixa do Niki. — My chcemy razem! — zaprzeczyła szybko. , — Poradzimy sobie — zapewnił Net. — Jesteśmy już prawie dorośli. — Właśnie o to chodzi... — Tata pokiwał głową. — Dobra. Przynajmniej wykorzystam nasz przymusowy postój na odrobienie zaległości. Mam troszkę pracy. Posiedzę z laptopem. Pani Matylda otworzyła właśnie drzwi do pokoju i wydała z siebie zduszony jęk. — Nie ma łazienki — powiedziała z zaskoczeniem. Wyszła na korytarz i rozejrzała się. — Zajmuję tę łazienkę — oświadczyła stanowczo, zasłaniając własnym ciałem drzwi obok. — Jest jedna na całe piętro — odparł tata. — Musimy się nią podzielić. — Nie, nie! Tak nie da rady, proszę pana. Ja nie przywykłam do dzielenia się łazienką! — Weszła do środka i zamknęła drzwi na zameczek. — Dopiero co pomogliśmy im wygrzebać się z błota... — przypomniał Net. — Wtedy byli mili, bo czegoś potrzebowali — wyjaśniła Nika. — Mili na tyle, na ile potrafią. Teraz już nie muszą się wysilać. Nie znoszę takich ludzi. Felix otworzył drzwi ich pokoju. Miał spadzisty sufit, ściany wyłożone ciemną boazerią, małe, wysoko umieszczone okno i bardzo starą, zamykaną na haczyk szafę. Pod trzema ścianami upchnięto łóżka, przypominające te ze skansenu. — Nie ma lampek nocnych — zauważył od razu Felix. — Na szczęście mam własną. 74 Nika wyjrzała przez okienko. Wychodziło na podmokłą łąkę i las. Z lewej strony widok urozmaicały gęste chaszcze. — Dżizas! — wykrzyknęła. — W tych krzaczorach ktoś siedzi. — Pewnie Sześciopalczasty! — Net przypadł do parapetu obok niej. — Szykuje się na nas. Nie zaczeka nawet do zmroku. Mamusiuboska... Wpatrywali się w podejrzane krzaki. Po chwili wyłoniła się z nich, prawie na czworakach, Paula. — Szkoda mi jej — westchnęła Nika. — Moglibyśmy jej jakoś pomóc. — Jej starzy po chamsku zajęli nam pokój — przypomniał Net. — A nawet łazienkę. — Możecie to nazwać przeczuciem, ale wydaje mi się, że zaginięcie kota ma związek z tą powodzią. — Kot ma związek z powodzią? — zainteresował się Felix. — Ciekawe... Miauczący zaklinacz deszczu? — To tylko przeczucie. — Nika wzruszyła ramionami. — WieGie co? — zastanowił się Net. — Przecież widzieliśmy uciekające koty. Jednym z nich mógł być Pipek... Jeśli szczury uciekają z tonącego okrętu, to może koty uciekają przed potopem? Jak słonie przed tsunami. Taki instynkt. To silniejsze od kociego rozsądku. Czemu po prostu nie wsiądziemy do jakiejś balii i jeszcze przed zmrokiem nie popłyniemy do cywilizacji? — Żeby nie utonąć w bagnie, jak balia się wywróci? — podsunął Felix. — Nie wiadomo, co tam jest pod wodą. — W bagnie nie da się pływać — dodała Nika. — Czytałam kiedyś w jakiejś książce, że bagno wciąga pod powierzchnię. — Pewnie dlatego, że w tej mazi jest sporo gazu i przez to jest lekka — wyjaśnił Felix. — Człowiek tonie, bo jest cięższy. — To co z tym kotem? — nalegała Nika. — Poszukamy? 75 — Po co? — Net wzruszył ramionami. — Znów będzie go zamykać w nagrzanym samochodzie. Pewnie myje go w pralce i suszy w kuchence mikrofalowej. — Sama go znajdę, jak nie chcecie — oświadczyła Nika. — OK, OK — zgodził się Net. — Poszukamy. Ale po zmroku nie ruszam się z tego pokoju. Z korytarza dobiegły odgłosy rozmowy. Otworzyli drzwi. Pan Rudolf i pani Matylda rozmawiali z tatą Felixa. — Może herbatniczka? — Matylda wysunęła w stronę przyjaciół dłoń z opakowaniem pokruszonych herbatników. Wyszczerzyła zęby w sztucznym uśmiechu. Grzecznie odmówili. — Dobra, płacę pięć stówek za podwózkę do Warszawy — oświadczył z zawziętą miną pan Rudolf. — Droga jest nieprzejezdna — odparł tata Felixa. — Siedemset. — Nie chodzi o sumę. Nie da się przejechać. Próbowaliśmy. — Tysiąc! Do najbliższego miasta! — Pan nie rozumie... Są tylko dwa pojazdy zdolne nas stąd wydostać: helikopter i amfibia na gąsienicach. Jeśli spróbujemy, utopimy samochód, a on na pewno jest wart więcej niż tysiąc złotych. — To pan nie rozumie! — Rudolf wycelował palec w tatę Felixa. — Ja muszę się stąd... Znaczy o ósmej rano muszę być w biurze. — I tak byśmy się wszyscy nie zmieścili. — Pańskie dzieciaki mogą tu zaczekać. Albo jechać z tyłu, między bagażami. — Między bagażami?! — oburzył się Net. — A może to pana żonę wrzucimy na bagażnik dachowy?! 76 Matylda nagle przestała się szczerzyć. Tata Felixa spojrzał karcąco na Neta. Rudolf poczerwieniał na twarzy, ale opanował się. — Niech pan posłucha — nachylił się konspiracyjnie do taty, ale za sprawą zdenerwowania jego szept był dosyć głośny. — Tu się dzieje coś dziwnego. Powinniśmy się trzymać razem. — Więc może na początek udostępnicie nam łazienkę? — Ale... — próbowała zaprotestować Matylda. Mąż jednak uciszył ją piorunującym spojrzeniem. — Zrobili z nas zakładników — wyszeptał. — To już jest prawie... porwanie dla okupu! Mój prawnik puści ich z torbami. — Najpierw się stąd wydostańmy — powiedział ściszonym głosem tata. — Proponuję zaczekać do rana. Naprawdę nie widzę sposobu, żeby był pan o ósmej w biurze. * * * Dania w karczmie również podrożały trzykrotnie. Zrezygnowali więc z jej usług i siedząc na tylnym progu Land Rovera, zjedli konserwę podgrzaną na kuchence turystycznej. Smakowała... no cóż, nie najlepiej, ale była dziesięciokrotnie tańsza niż pieczeń wlońska. Na pagórku stał facet w czarnym stroju i obserwował przyjaciół dobrych parę minut. — Ciekawe, czy to jeden z tych, którzy nie wierzą w nasze istnienie? — Net miał nietęgą minę. Gdy Felix sięgnął po lornetkę, tamten odszedł. Słońce zaszło już nad martwym lasem. Znów zaczął siąpić lekki deszczyk. Poszli na groblę, niestety tylko po to, by przekonać się, że poziom wody wzrósł o kolejne kilka centymetrów. Czarny las otaczał ich ze wszystkich stron i odgradzał od świata, jaki znali. 77 — To najdłuższy i najdroższy lunch w moim życiu — powiedział tata, gdy wrócili na parking. — Może rzeczywiście lepiej było zjeść hot doga w przydrożnym barze... Popatrzyli na rodzinę ze srebrzystobłękitnego vana, zajadającą się pieczenią wlońską w ciepłym wnętrzu karczmy. — Jedzą Pipka — żałobnym głosem obwieścił Net. — To danie powinno się nazywać hot cat. Nika uśmiechnęła się lekko i trąciła go łokciem. — Proszę państwa o odłożenie wszystkich ostrych przedmiotów — kontynuował Net, tłumiąc śmiech. — Państwa kot jest w moim żołądku. I obydwaj jesteśmy z tego faktu niezadowoleni. Net spoważniał, zauważając, że zza pagórka znów .przygląda im się jakaś postać. — Idę popracować. Co za różnica: tu, czy w domu? — podsumował tata. — Nie kładźcie się za późno. * * * Net grał na smartfonie, a Felix i Nika zajęli się czytaniem. O dach bębnił deszcz, od czasu do czasu grzmiało w oddali. Hotel wydawał się bezpieczną twierdzą otoczoną obcą i wrogą nocą. — Jeśli koniecznie chcecie wiedzieć — odezwał się Net — to Pipek jest czarny, ale ma cały ogon biały. — Skąd wiesz? — Nika odłożyła książkę. — Podczas przejęcia łazienki zamieniłem kilka słów z Paulą. — No i? — Chyba trochę jej głupio za rodziców. — No i? — Chciałaś jej pomóc, nie? — przypomniał Net. — No to się ruszmy i poszukajmy tego Pipka! 78 — Twój nagły entuzjazm jest mocno podejrzany... — Nika zmrużyła oczy. — Przedtem nie chciałeś wychodzić z pokoju. — O co ci chodzi, mała? Chcę tylko spełnić dobry uczynek. — Czyżby, wielki? A jak wejdziemy w drogę Sześcio-palczastemu? — No... nie chcę robić tego osobiście... Użyjemy któregoś z wynalazków Felixa. — Możemy zagrać w Scrabble — przerwał im Felix — albo zająć się czymś pożytecznym. Poszukajmy go... w bezpieczny sposób. Wzięli od taty kluczyki i zeszli do samochodu. Wilgotny, nocny wiatr w połączeniu z atmosferą tego miejsca nie zachęcał do dłuższych spacerów. Zza hotelu dobiegał rechot żab. Otworzyli samochód. Z tajemniczego kontenerka Felix wyciągnął kilka przedmiotów i włożył je do srebrnej walizeczki. Potem wyjął kilka metalowych klocków, należących do robota o nazwie Składak. Składak był pojazdem, który... składało się z modułów. Był oryginalną konstrukcją Felixa. Główny moduł przypominał srebrną cegłę z hermetycznymi złączami na ściankach. Inne moduły miały przynajmniej jedno złącze. Składaka można było przystosować do jeżdżenia, pływania lub latania. Tym razem do boków głównego modułu Felix przymocował elementy z gąsienicami. Z przodu i tyłu dodał pływaki, na górze przyczepił wieżyczkę z wodoodporną kamerą i układami łączności. Za nimi wczepił akumulatory, a z tyłu mały moduł ze śrubą. — Nie ma już miejsca na zbiorniki balastowe. — Felix obracał w dłoniach dwa podłużne przedmioty — Nie będziemy się mogli zanurzać. — Daj spokój! — zaprzeczył ściszonym głosem Net. — I tak jest kosmicznie. Sześciopalczaste duchy wymiękają na starcie. 79 é Składak wyglądał jak model pancernej amfibii z półkolistą wieżyczką robota z filmu science fiction. Dyskretnie wsunęli go pod Land Rovera. Pojazd miał wielkość sporego neseseru, ale była szansa, że w cieniu pod samochodem nikt go nie zauważy. Spojrzeli w kierunku chatek za wzgórzem, doceniając to, że nie będą musieli iść tam osobiście. Wrócili do pokoju, by zaczekać, aż się całkiem ściemni. Pół godziny później usiedli po turecku na łóżku Felixa. Przed nimi leżał pilot zdalnego sterowania z wpiętym od góry małym monitorem LCD. Przekazywał to, co widziała kamera Składaka. Felix rozprostował palce i chwycił joysticki. Rozejrzał się kamerą na wieżyczce pojazdu. — Myślę, że najpierw sprawdzimy chatki za skansenem — zadecydował. — Jeśli Sześciopalczasty, żywy czy martwy, istnieje, pewnie tam właśnie mieszka. I tam trzyma kota. — Ja bym zaczął od spiżarni — zasugerował Net. Felix pchnął joysticki i Składak wolno wyjechał spod Land Rovera. Rozejrzał się ponownie i przyspieszył. — Poprzednio jeździł szybciej. — Net wpatrywał się w trzęsący się obraz na małym monitorze. — Poprzednio założyłem mu koła — wyjaśnił Felix. — Przy tajnej bazie w Milo zależało nam na czasie*. Teraz ma gąsienice. Jedzie wolniej, ale może nie utknie. Składak przeciął parking i jechał teraz wzdłuż płotu skansenu. W oknach chat za pagórkiem paliło się światło. Minęli gęste krzaki i przejechali pod furtką z napisem „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony". Felix wspiął się Składakiem na pagórek i skręcił w pierwsze podwórko. Obrócił kamerę i... przyjaciele odruchowo cofnęli się od ekranu. Zobaczyli wielką paszczę z długim jęzorem. W obiektyw wpatrywał się ogromny pies. Nie * Te przygody zostały opisane w tomie Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa. 80 szczekał zapewne tylko dlatego, że uważał pojazd za coś równorzędnego z krzakiem bądź kamieniem. — Dobrze, że nie poszliśmy sami — szepnęła Nika. Składak ruszył wolno i podjechał do chaty. — Syrena instalacji alarmowej — zauważył Felix, wskazując obłą obudowę przymocowaną do ściany. — Coś nowoczesne te Sześciopalczaste duchy. Podejrzana sprawa. — Wiesz co? — powiedział Net. — Małą lipę przewiduję. Jak chcesz zajrzeć przez okno? Felix uśmiechnął się. Wcisnął przycisk na zdalnym sterowaniu. Ponad wieżyczkę wysunęła się teleskopowa antenka zakończona minikamerą. Felix przełączył obraz i ujrzeli wnętrze chatki. Na ogromnej, skórzanej kanapie siedziała rodzina i oglądała film na wielkim plazmowym ekranie. — Nieźle zarabiają na tym skansenie — mruknął Net. — Telewizor jak cztery moje... Składak zjechał na przeciwną stronę pagórka i minął wysoki żywopłot. Przyjaciele otworzyli szerzej oczy. Za żywopłotem był drugi parking, a na nim... — Mercedes S AMG, BMW X6 — zaczął wymieniać Felix, w miarę jak pojazd posuwał się naprzód — najnowszy Range Rover, Jaguar XK, Bentley Continental... — Dżizas! — wykrzyknął niemal bez tchu Net. — Jest nawet... To jest przecież... — Aston Martin DB9 — dokończył z szacunkiem Felix. — Auto Jamesa Bonda... Chłopcy wpatrywali się z nabożeństwem w ekran. Nika popatrzyła na nich z lekkim politowaniem. — Pipka mieliśmy szukać — wspomniała nieśmiało. — Kobieto! — Net posłał jej ciężkie spojrzenie. — Patrzysz na najlepsze samochody świata. Peruka z głowy! 81 Felix ochłonął i zamrugał. — Przecież to zupełnie bez sensu... — powiedział. — Podejdźmy do tego profesjonalnie. Wioska była odcięta od świata przez trzysta lat. Raczej nie mieli oszczędności, nie mogli nawet niczego odziedziczyć po bogatym wujku. Potem otworzyli skansen, karczmę i hotel. Teraz zbliża się koniec wakacji, sporo ludzi wraca znad morza, czyli mają tu szczyt sezonu, a na parkingu przed skansenem stoją dwa samochody. — Felix popatrzył na przyjaciół. — Skąd więc kasa na to wszystko? — Może to jakaś mafia? — podsunął Net. — Mafia bagienna. — I na czym niby zarabiają? — powątpiewała Nika. — Na przemycie pijawek? — Nawet jak tę groblę zaleje raz na rok — zastanawiał się Felix — i podniosą ceny czterokrotnie... Przecież nikt nie wozi ze sobą tyle gotówki, żeby zapłacić za tydzień pobytu. Kart nie akceptują... — Taka ulewa nie zdarza się często — przyznał Net. — Pewnie zabierają gościom wszystko, a ich samych wrzucają do bagna. Dla nich to żadna różnica, skoro i tak myślą, że inni ludzie nie istnieją... — Schowajmy się! — przerwała im Nika. Felix i Net zerwali się z łóżka. — Składakiem się schowajmy... Felix szybko chwycił joysticki i cofnął pojazd w krzaki. Po kilkunastu sekundach ścieżką przeszło dwóch mężczyzn w czarnych marynarkach i czarnych kapeluszach. — Kobieca intuicja? — Net zerknął na Nikę. Felix odczekał chwilę i podążył za tamtymi. Mężczyźni minęli parking i weszli na ścieżkę prowadzącą do lasu. Ścieżka przeszła w pomost, wijący się między drzewami. Obraz zaczął śnieżyć, jakby coś zakłócało sygnał. Felix po zastanowieniu skręcił, zanurzył Składaka w wodzie i przełączył na podczerwień. Dalej 82 pojazd płynął. Pomost ciągnął się jeszcze przez kilkadziesiąt metrów. Kończył się małym, betonowym budyneczkiem stojącym na palach. Dach pokryto strzechą, zapewne po to, by ewentualnych zabłąkanych tu turystów nie raziła nowoczesna architektura. Z dachu sterczała spora antena, wsparta na kratownicowym maszcie. Felix podpłynął bliżej. Wewnątrz widać było dwa poruszające się cienie w kapeluszach. O dach hotelu silniej zabębnił deszcz. — Poziom wody prędko nie opadnie — westchnął Net. — Już zastanawiałem się nad przymocowaniem do Land Rovera kilku beczek — powiedział Felix. — Obliczyłem nawet niezbędną wyporność. Właściwie to wystarczyłyby dwie beczki, ale dla pełnej stabilności powinno się użyć czterech. Za napęd starczyłyby obracające się w wodzie koła. — Beczki? — zapytał bez przekonania Net. — W beczkach jest powietrze. Gdyby powietrze tonęło, to już dawno byśmy nie mieli atmosfery. — Zobaczcie, tam jeszcze nie pada. — Nika wskazała ekran. — Deszcz nie może padać tylko w jednym miejscu. Zaraz tam też zacznie... Hm. Popatrzcie na to. — Felix wskazał jeden z filarków, na których wspierał się budyneczek. — Widzicie ten osad? — To od śmieci, jakie pływają po powierzchni — odparła Nika. — No właśnie, po powierzchni. Tam woda wcale się nie podniosła! Jest na takim samym poziomie od dawna. Gdzieś pomiędzy nami a tym budynkiem musi być inna grobla. Choćby ta, po której wyjeżdżają ich samochody. Musi być wyższa, bo nie przepuściła fali powodziowej. Mężczyźni wyszli z budyneczku. Wyższy oparł się o barierkę pomostu. Na szczęście Składak był już tak ubłocony, że nie wyróżniał się na tle bagna. 83 — Patrzcie! — ze ściśniętym gardłem krzyknęła Nika. — Ma sześć palców! — Pipkokrad —jęknął Net. — Sześciopalczasty! Zmutowany dzieciojad... Przyjaciele w napięciu wpatrywali się w ekran. Tamci dwaj nie robili nic niezwykłego, ale samą swoją obecnością sprawiali, że Wlony wydawały się jeszcze mniej przyjaznym miejscem. Mężczyźni rozmawiali jeszcze chwilę, po czym wolnym krokiem wrócili na ląd. Zakłócenia obrazu znów się nasiliły. Przez uchylone okno dobiegało przejmujące wycie psa. — Może nie chodziło o samego kota — zastanowił się Felix. — Może kot miał w obroży... tajną informację, czy coś. Sześciopalczasty to jakiś agent obcego wywiadu... Popatrzyli po sobie. — Może nie aż tak... — Net usiłował się uśmiechnąć. — Może po prostu chciał coś przekąsić. — Przestań wreszcie! — zażądała Nika. — Nikt tu nie je kotów. Sześciopalczasty szukał czegoś w tym samochodzie, a kot skorzystał z uchylonego okna i wybrał się na spacer. Może popłyniemy dalej poszukać tej grobli? Felix pokręcił głową. — Teraz Składak pływa po wodzie — powiedział — ale jak trafimy na błoto albo zarośla, może ugrzęznąć. — Zawrócił i dopłynął do brzegu. — Tam dalej jest gdzieś droga, którą przyjechały te samochody, ale... widzę też kamerę nad parkingiem. Nie przejedziemy niezauważeni. Moglibyśmy przekonfigurować Składaka na helikopter, ale coś zakłóca sygnał, więc latanie może się skończyć katastrofą. Ukrył Składaka w krzakach, odłożył zdalne sterowanie i wyciągnął z plecaka mapę. Rozłożył ją na podłodze i odszukał Wlony. Oznaczono je kropką połączoną cienką kreską z asfal- 84 tową drogą. Wszędzie wokoło były narysowane bagna, mokradła i małe wysepki lasu. — Za mało dokładna — stwierdził. — Obudźmy Manfreda. — Będzie marudził... — Net pokręcił głową, ale sięgnął po minikomputer. Manfred był programem sztucznej inteligencji, czyli Al. Jedna z jego wersji mieszkała w laptopie Neta. Manfred był przyjacielem całej trójki, ale ciągle narzekał, że omijają go najciekawsze wydarzenia. — Cześć Manfred! — zawołał Net, gdy komputer wystartował. — Co słychać? — Bardzo śmieszne! — Z głośników laptopa dobiegł znajomy głos. — Co się mogło dziać w wyłączonym komputerze? — Zawsze gderasz, jak cię włączam. — Bo za rzadko mnie włączasz! — Rzadko cię włączam, bo wiem, że jak cię włączę, to będziesz gderać!!! — Wyluzujcie — poprosiła Nika. — Mamy tu mały problem, Manfred. — Wiem, przecież rozmawiacie ze mną tylko wtedy, kiedy macie problemy... Dobra, nie gniewam się. O ho, ho!... — Kamera na górze ekranu rozejrzała się po pokoju. — O tej porze powinniśmy już być w domu. Coś poszło nie tak? Co tym razem? Niespodziewany skok czasoprzestrzenny, ingerencja obcej cywilizacji czy może atak zmutowanych wiewiórek pustynnych? — Deszcz — odparł Net, po czym w skrócie opowiedział, co się stało, dramatyzując oczywiście i przesadzając. Manfred chwilę analizował otrzymane informacje. — Sześć palców, mówicie? — mruknął wreszcie. — Możesz znaleźć coś na temat Wlon w jakiejś bazie danych? — zapytała Nika. 85 — Z chęcią bym to zrobił, gdybym miał dostęp do internetu. — Nie zostały ci w pamięci jakieś zdjęcia satelitarne? — Mam zdjęcia okolic, gdzie byliśmy, i ogólną mapę Europy. Wielkość tego dysku nie rozpieszcza. Znacie pozycję geograficzną Wlon? — Jesteśmy dokładnie tu. — Felix włączył GPS i podsunął wyświetlacz przed kamerę. — Na samym skraju mapy, ale jest. — Manfred chwilę szperał po dysku minikomputera. Wreszcie wyświetlił mapę, powiększył odpowiedni fragment i białym celownikiem wskazał dokładne miejsce. Na parkingu stały dwa samochody, dalej grobla była zalana. Z drugiej strony skansenu znajdowało się kilka chat i drugi parking, zastawiony samochodami. — Zmniejsz skalę — poprosił Felix. Po chwili skansen wraz z obydwoma parkingami wyglądał jak jasna wysepka. Z asfaltową szosą był połączony cienkim i krętym, jasnoszarym wężykiem częściowo zalanej grobli. Wszędzie dookoła rozciągał się martwy czarny las. — Powiększ — znów poprosił Felix. — Nie widać żadnego połączenia obydwu parkingów. Myślałem, że jest jakaś mała grobla, która łukiem okrąża skansen. Wtedy to by wyjaśniało, dlaczego przy tym domku na palach nie podniósł się poziom wody. Ale nic tu nie ma. Nie ma nawet dróżki, którą tamte samochody mogłyby przejechać na tę stronę pagórka. Przyjaciele patrzyli to na mapę, to na zdjęcie satelitarne. W oddali wciąż wył pies. — Coś mi się tu nie zgadza. — Felix podrapał się w głowę. — Manfred, czy ty masz łączność z czymkolwiek? — Niestety „widzę" tylko telefon Neta, bo jest tuż obok, i Składaka, ale ledwo. Wszystkie dostępne częstotliwości są zagłuszane. 86 — Chciałeś powiedzieć „zakłócane" — sprostował Net. — Chciałem powiedzieć „zagłuszane" i tak właśnie powiedziałem. Gdzieś blisko jest bardzo silny nadajnik, który emituje tylko szum i celowe błędy. Sygnał telefonu czy CB-radia się przez to nie przebije. Nie da się nawet odbierać radia ani telewizji. — Włączyliśmy minikomputer kilka minut temu — zauważył Felix — a oglądamy zdjęcie satelitarne sprzed kilku godzin. Jeśli nie ma łączności ze światem zewnętrznym, to jak Manfred je ściągnął? — To zdjęcie sprzed tygodnia — odparł Manfred. Felix znów podrapał się w głowę. — Grobla nie była zalana, jak tu jechaliśmy — powiedział. — A teraz, po jednym deszczu, nie dość, że jest zalana, to jeszcze rozmyta. Gdyby ją tak zalewało co tydzień, to już śladu by po niej nie było. — Tu się dzieje coś bardzo dziwnego — pokiwał głową Net. — Aż żałuję, że nie mogę powiedzieć „a nie mówiłem". — Może. oni korzystają na tym, że grobla jest zalewana? — zastanowił się Felix. — Dopóki woda nie opadnie, mogą dowolnie podnosić ceny. — Ale wtedy nie mogliby tu dotrzeć nowi klienci — zauważyła Nika. — Więc bez sensu. — Jedno jest pewne — oświadczył Felix. — Wlonianie mają coś na sumieniu. I dla własnego dobra powinniśmy się dowiedzieć co. Sięgnął po swoją srebrną walizeczkę, położył ją na łóżku i otworzył zamki kodowe. Pneumatyczny siłownik uniósł wieczko, ukazując wnętrze wypełnione najróżniejszymi dziwnymi urządzeniami. Felix wygrzebał spod spodu małe pudełeczko i otworzył je. Wewnątrz, na małej poduszce siedziała... 87 — Cybermucha! — ucieszył się Net. — Już się za nią stęskniłem! — Jest niezastąpiona — zgodził się Felix. Wziął zdalne sterowanie od Składaka i przełączył częstotliwości. Mucha poruszyła się, a monitor zaczął przekazywać obraz z jej miniaturowej kamery. Felix wystartował muchą i przeleciał przez szczelinę pod drzwiami. Wykonał kółko, by się rozejrzeć. W tym momencie drzwi do pokoju rodziny z vana otworzyły się. Na korytarz wyszła Paula w szlafroczku, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię i skierowała się do łazienki. — Aaa... — Net przysunął się bliżej ekranu. — Czy moglibyśmy...? — Nie, nie moglibyśmy — oschłym tonem szybko oświadczyła Nika. Felix zakręcił na schody i zleciał muchą do recepcji. Nie było tam nikogo. Przez niedomknięte drzwi wleciał na zaplecze i do kuchni. — Żadnych poćwiartowanych kotków... — mruknął Net z zawodem w głosie. — Miałeś przestać — przypomniała Nika. Felix manewrował w ciasnym pomieszczeniu, po czym wleciał za barek. Zatrzymał cybermuchę w zawisie przed kasą. Zmarszczył brwi i tą samą drogą wrócił do recepcji. Tu też zatrzymał się przed kasą pod blatem i znów chwilę bacznie jej się przyglądał. — Chcesz obrabować im te kasy? — zainteresował się Net. Felix pokręcił głową i skierował cybermuchę do drzwi piwnicy. Mucha musiała wylądować na podłodze i przejść pod drzwiami. — Dziwne... — powiedział. — Po co im piwnica, skoro woda może się podnieść i ją zalać. Mogli wybudować magazynek na 88 powierzchni, mają wystarczająco dużo miejsca. Może chodziło o lepsze zabezpieczenie? Pod sufitem paliła się mała lampka. Było tu sporo pudeł, pogiętych puszek i podobnych rupieci. Na centralnym miejscu stał wielki sejf z kilkoma pokrętłami szyfrowymi. — Jednak nieźle zarabiają na tym skansenie... — stwierdził Net. Obok drzwi leżała pogięta stara antena satelitarna. Wyglądała, jakby ktoś położył ją na trasie stada galopujących dzikich krów. — Dlaczego tak im zależy, żeby goście nie oglądali telewizji ani nie słuchali radia? — zapytał Net. — Może z powodu prognozy pogody... — Felix podrapał się w głowę. — Pracuję nad tym... Obleciał muchą pomieszczenie, zauważając kamerę i czujkę alarmu. Potem znów przyjrzał się pogiętej antenie. — To antena tylko do odbioru — przypomniał Net. — Nie da się nią nadać SOS. — Myślę o czym innym. Przekazu satelitarnego nie da się tak łatwo zagłuszyć, bo antena odbiera sygnał tylko z konkretnego kierunku. Trzeba by umieścić jakąś przeszkodę między anteną a satelitą. — Po co ci telewizja? Chcesz sprawdzić, kiedy przestanie padać? — Chcę sprawdzić, czy TERAZ pada. Przyjaciele spojrzeli na niego czujnie. Nika wstała, otworzyła okno i wystawiła dłoń. Zdecydowanie padało. Wycie psa urwało się nagle, ale cisza, jaka zapadła, nie była wcale przyjemniejsza. Żab też nie było słychać. — Mam pewien plan — powiedział Felix. — Konwerter i tuner wyglądały na nieuszkodzone. Masz wejście TV w komputerze, prawda? 89 — Mam, ale co z anteną? — Z tym akurat nie będzie problemu, tylko trochę... roboty. Przygotuj jeszcze kabel szeregowy. — Felix zaparkował cyber-muchę na ścianie piwnicy i wyłączył zdalne sterowanie. Wstał, rozejrzał się po pokoju i odwrócił komodę. Oderwał jej plecy, zrobione z płyty pilśniowej, i położył na podłodze. — Sytuacja nas usprawiedliwia — mruknął. Z plecaka wyciągnął zwój szpagatu i ołówek. Rozwinął i odciął kawałek sznurka, z jednej strony przywiązał go do nogi od łóżka, z drugiej zawiązał pętelkę. Naciągnął szpagat, włożył końcówkę ołówka w pętelkę i używając linki jako cyrkla, narysował na płycie łagodny łuk. Za pomocą jednego z ostrzy multitoola wyciął płytę wzdłuż kreski, tak że powstał trójkąt z jednym bokiem wypukłym. Potem zdjął zasłonkę z okna, a z karnisza wymontował stalową rurkę. Taśmą przykleił ją do krótszego, prostego boku trójkąta. — Nie wygląda jak antena — zauważyła Nika. — Wygląda jak płetwa rekina do straszenia ludzi na basenie — dodał Net. — Załóżcie kurtki i weźcie plecaki — zamiast odpowiedzieć, polecił Felix. — Chcesz się włamać do tej piwnicy? — przeraził się Net. — Przecież nas złapią. Tam jest alarm! — Czujka celuje w sejf — odparł Felix. — Jeśli nie ma innego alarmu w drzwiach, to nie powinno być kłopotów. Potem wszystko oddamy. — A Sześciopalczasty?! Słyszeliście? Przed chwilą skończył się zamieniać w wilkołaka. Felix wyciągnął jeszcze z walizeczki wtyczkę elektryczną i gruby zwój kabla głośnikowego. Kilkoma sprawnymi ruchami podłączył kabel do wtyczki i wetknął ją do kontaktu. Zwój wyrzucił przez okno. 90 Przyjaciele ubrali się i po cichu wyszli z pokoju. Zza drzwi łazienki słychać było szum prysznica. Zeszli do pustej recepcji. Paliło się tylko światełko nad wejściem. Felix wyjął z kieszeni klucz uniwersalny i włożył go do zamka drzwi piwnicznych. Bzyczenie elektrycznego mechanizmu klucza wydało im się tak głośne, że aż się wzdrygnęli. Drzwi jednak dały się otworzyć i nie włączył się żaden alarm. Nika została na parterze, a Felix i Net zeszli do piwnicy i odczepili konwerter od zgiętego wspornika. Połączyli konwerter z tunerem, a tuner z minikomputerem, po czym wraz z kablami załadowali to wszystko do plecaka Neta. — Patrz! — Net wskazał głową regał obok sejfu. Na półkach leżało kilkanaście laptopów, tabletów, smartfonów, kamer i aparatów fotograficznych opatrzonych papierowymi etykietami. Na podłodze dostrzegli sporo oderwanych etykiet, jakby ktoś dopiero co zabrał stąd część sprzętu. Popatrzyli na siebie, ale nic nie powiedzieli. Felix zdjął ze ściany cybermuchę i włożył ją do pudełka. Wrócili na parter i zamknęli drzwi na zamek. Felix wślizgnął się jeszcze do kuchni i po chwili wrócił z rolką folii aluminiowej. — Najtrudniejsze za nami — uśmiechnął się. — Nikt nas nie zauważył. — I nikt nas jeszcze nie porwał — dodał Net. Oparł na blacie swój plecak, by włożyć do niego folię. Rozległ się dźwięk dzwonka recepcyjnego. Przyjaciele odruchowo skulili się. Felix uniósł plecak Neta, odsłaniając przycisk dzwonka, i posłał Netowi mordercze spojrzenie. Było za późno na cokolwiek, z pokoiku obok wyszła bowiem recepcjonistka. — Tak...? — zapytała sennie. — Eee... — zająknął się Net. — O której podajecie śniadanie? Dziewczyna dłonią stłumiła ziewnięcie. Nika zrobiła wielkie oczy i cofnęła się o krok. Szybko się jednak opanowała. 91 — Od siódmej do jedenastej — odparła, zerkając na nich jednym zaspanym okiem i wróciła do pokoiku. Przyjaciele odetchnęli i wymknęli się na zewnątrz, na deszcz. — Sorki... — powiedział dopiero teraz Net. — Ale... Czy nie możemy tej akcji załatwić jakoś zdalnie? Z pokoju? — Widzieliście?! — szepnęła Nika. — Ona miała sześć palców. Nie zauważyliśmy tego wcześniej, bo tak trzymała dłonie, żeby to ukryć. Teraz była zaspana i zapomniała się. — Może tu wszyscy mają po sześć palców — powiedział szeptem Felix. — Taka mutacja, bo długo żyli w odosobnieniu. Przyjrzałem się kasom, mają klawiatury przystosowane do obsługi sześciopalczastą dłonią. — Czyli Pipka mógł wypuścić ktokolwiek... — zastanowiła się Nika. — Zapomnij o kocie — jęknął Net. — Ratujmy ludzi. Siebie, znaczy się. Zacznijmy od powrotu do pokoju. — Tym bardziej musimy sprawdzić prognozę pogody — zadecydował Felix. — To wszystko się w jakiś sposób łączy. Obeszli hotel, brodząc w bujnej trawie. Nie było tu żadnych latarni, a latarek nie chcieli zapalać. Poruszali się więc powoli i ostrożnie. Felix chwycił zwój kabla i zatknął go na czubku stalowej rurki karnisza, by mógł się swobodnie rozwijać. Net rozglądał się, w każdej chwili oczekując wyłaniającej się z mroku postaci w czerni. — Z czego chcesz zrobić antenę satelitarną? — zapytała Nika. — Z błota? — Tak — odparł Felix. — A poważnie? — Poważnie to z błota i folii aluminiowej. Po ciemku dotarli do miejsca, gdzie podłoże zrobiło się pochyłe i zaczęło w charakterystyczny sposób ciamkać pod 92 butami. Felix klęknął na zboczu pagórka, wyciągnął z plecaka kompas, saperkę i szybko wykopał podłużny rów, zakończony niemal pionową ścianą. Następnie wbił w środek ściany rurkę z dyktą i zaczął nią obracać. W błocie powstało doskonale sferyczne wgłębienie, jakby odcisk fragmentu wielkiej kuli. Felix odłożył płytę pilśniową i starannie wyłożył wgłębienie folią aluminiową. Zasłonili plecak przed deszczem, a Net wyciągnął minikomputer i otworzył ekran. — Mam nadzieję, że prąd nas tu nie kopnie. — Założył rękawicę roboczą i przypiął kabel zasilający do tunera w głębi plecaka. — Sytuacja usprawiedliwia ryzyko. — E.T. dzwonić home... — szepnął Net. — Nie wierzę, że to widzę. Antena satelitarna z błota... Ale jak będziesz ją obracał? Musisz przecież znaleźć satelitę na niebie. — Z grubsza ustaliłem kąty. Będę przesuwać konwerter. — Felix sięgnął po patyk i zatknął na jego końcu konwerter. Kabel prowadził wprost do tunera w plecaku Neta. — Manfred! Kieruj moimi ruchami. Muszę zogniskować sygnał na pudełku z konwerterem. — Zaczął poruszać patykiem. — Ciepło... cieplej... Uuu... Antarktyda... — instruował go Manfred. Wreszcie wykrzyknął — cieplej... Jest! Nie ruszaj! — Teraz znajdź kanał meteo. — Felix zamarł. Przez ekran laptopa przelatywały obrazy kilkuset stacji telewizyjnych. — Mam jakąś reklamę odkurzaczy... — Jak będzie reklama amfibii, to zapisz telefon — przerwał mu Net. — A teraz szukaj kanału meteo i zabierajmy się stąd! — Przecież szukam... Potrafię mówić i szukać jednocześnie. Felix czuł, że mdleją mu ręce. Gdy obraz na ekranie zaczął przerywać, zacisnął zęby i poprawił pozycję konwertera. Z błota przyglądało im się kilkanaście żab. 93 — Ładna pogoda na Pomorzu utrzyma się również jutro... — rozległ się kobiecy głos z laptopa, ale na ekranie pojawiły się mrówki. Felix opuścił konwerter i głos prezenterki się urwał. — Nie mogę dłużej... — Więc nie pada? — kpiąco zapytał Net. Zdjął kaptur, a krople deszczu zaczęły moczyć mu okulary. — Mam coś lepszego — oznajmił Manfred. — Mam zdjęcie satelitarne tej okolicy sprzed kwadransa. — A niby jak, skoro połączyłeś się z satelitą geostacjonarnym? — zdziwił się Felix. — To znaczy? — zapytała Nika. — Wszystkie satelity geostacjonarne wiszą nad równikiem — wyjaśnił Felix. — Nie spadają, bo okrążają ziemię raz na dobę. Ponieważ ziemia wykonuje pełny obrót też raz na dobę, satelita wciąż wisi nad tym samym miejscem. Gdyby było inaczej, antena musiałaby ciągle zmieniać położenie, żeby śledzić satelitę. Zdjęcia pochodzą z satelitów badawczych lub szpiegowskich, okrążających Ziemię po różnych innych orbitach. — Więc jest to zapewne obraz z satelity badawczego — powiedział cierpliwie Manfred — przekazywany za pośrednictwem satelity telekomunikacyjnego. Nieważne skąd, ważne, że jest. Zdjęcie przedstawiało najbliższą okolicę i kawałek zalanej grobli. Po obu jej stronach widać było kilkudziesięciometrowej szerokości pas ciemniejszej wody. Pas był zbyt równy jak na twór naturalny. Wokół wysepki majaczyło kilka jaśniejszych od bagna nieostrych linii, jakby rozchodzących się we wszystkie strony promieni. — Ktoś idzie przez parking. — Nika wskazała czarną kropkę na tle jasnego żwirku. — Znaczy, szedł kwadrans temu. — Sześciopalczasty... — Net z przestrachem rozejrzał się. Od hotelu dzieliło ich pięćdziesiąt metrów, z drugiej strony mieli 94 wrzosowisko, czy raczej trzęsawisko, po bokach krzaki i zarośla. Nie było nawet dokąd uciekać... — Zadziwiająco dobra jakość zdjęcia — zastanowił się Felix. — Ciekawe, jak ten satelita przebił się przez chmury? — Wiecie co? — Nika spojrzała w górę. — Nie trzeba zdjęcia satelitarnego, żeby zauważyć, że nie ma chmur. Chłopcy spojrzeli w górę na rozgwieżdżone niebo. Sens tego spostrzeżenia dotarł do nich po chwili. Z bezchmurnego nieba nie powinien padać deszcz! Za pagórkiem zawył pies. Przestał prawie od razu. — Możemy dokończyć tę rozmowę w pokoju? — Net wodził wzrokiem po ciemnym zarysie martwego lasu i zaroślach od strony pagórka. — Pokaż obraz z kamery Składaka — poprosiła Nika. Felix wyciągnął zdalne sterowanie i przełączył na częstotliwość Składaka. Po drugiej stronie pagórka, tam gdzie stał pojazd, nie padało. — To są bardzo dosłownie rozumiane „opady lokalne" — skwitował Net. — Zastanówmy się nad tym w hotelu, co? Po chwili na ekranie zobaczyli przemykającą ścieżką postać. Gdy na jej twarz padło światło jednego z okien, rozpoznali ją bez trudu. — Rudolf! — wykrzyknęli jednocześnie, po czym z przestrachem spojrzeli w kierunku hotelu. Jedynym oknem, w którym paliło się światło, był pokój taty. Felix delikatnym ruchem joysticka obrócił kamerę Składaka, by śledziła mężczyznę. Rudolf wyraźnie zmierzał w stronę pomostu prowadzącego do domku na palach. Rozległo się ujadanie psów. 95 — To ja już niczego nie rozumiem — przyznał Net. — Gdyby ukradł tego Range Rovera i próbował się nim przebijać przez bagno, miałoby to jeszcze sens... Ledwo Rudolf dotarł do pomostu, rzuciły się na niego dwie ubrane na czarno postacie w kapeluszach. Przyjaciele patrzyli w napięciu na szamotaninę. — Może powinniśmy mu pomóc... — powiedziała bez przekonania Nika. — Niby jak? — odparł Net. — Szkoda, że Składak nie ma mikrofonu. — Mogę ci zrobić dubbing — zasugerował Net. — „Puszczajcie!", „Nie puścimy!", „Bo zacznę krzyczeć!", „Co tu robisz?!", „Nie powiem"... — Nie żartuj z poważnej sprawy... — Dzięki tym żartom jeszcze się jakoś trzymam. Cieszmy się, że nami się jeszcze nie zajęli. Choć to pewnie nastąpi niedługo... Szamotanina dobiegła końca i kapelusznicy powlekli Rudolfa w stronę jednej z chat. — Może lepiej powiedzieć tacie? — zaproponowała drżącym głosem Nika. — Jeszcze się właduje w jakieś kłopoty — odparł Felix. — Zrozumcie wreszcie, że jesteśmy teraz poza cywilizacją. Pomoc nie przybędzie. Chwilę milczeli. — A właściwie... — zastanowiła się Nika — to co on tam robił? Po co szedł do tego domku? — Właściwe pytanie brzmi raczej... — Net zawiesił głos — co jest w tym domku? Rozważmy to w naszym pokoju. 96 — Okno w drzwiach jest za wysoko — przypomniał sobie Felix. — Składak nie zajrzy tam, a cybermucha nie może latać w deszczu. Zresztą akumulator wystarcza na kilka minut. — Może mogę pomóc? — odezwał się Manfred. — Owińcie laptop szczelnie folią i przymocujcie do Składaka. Z bliska mogę nim sterować za pomocą mojej karty. Wyjadę z zasięgu zagłu-szacza i wezwę pomoc. — Za małe szanse powodzenia — ocenił Felix. — Stracimy robota i komputer. I ciebie. Wstał i przeszedł kilka kroków w stronę trzęsawiska. Zawrócił czym prędzej, gdy jego buty zaczęły się zapadać. — Nie oddalimy się wystarczająco daleko, żeby zadzwonić — ocenił. — Musimy wyłączyć zagłuszacz. — Na tym domku była jakaś antena — przypomniała sobie Nika. — Może to ten zagłuszacz, a Rudolf szedł ją wyłączyć. Popatrzyli na siebie. Zmokli już nieźle i czuli gęsią skórkę. — Czy my się zawsze musimy w coś władować? — jęknął Net. — Miał być zwykły lanczyk... Prosta sprawa: talerz, żołądek, rachunek... — Nowy plan jest taki — zaczął Felix. — Idziemy tam, wyłączamy antenę, dzwonimy po pomoc. — A da się pominąć etap „idziemy tam"? — zapytał Net. — Nie wiem, czy pamiętacie, co się stało z Rudolfem. — Dostaniemy się tam z drugiej strony. — No, stary! — wykrzyknął z rozpaczą w głosie Net i zaraz ściszył głos — zawsze jak już myślę, że wyczerpałeś swój dzienny limit wykręconych pomysłów, ty zwyczajnie rozpoczynasz nową erupcję. Wycieczka przez bagno. W kaloszach, dmuchanych narękawkach i pieluchach? 97 — To miejsce jest niebezpieczne — odparł Felix. — Sześciopalczaści robią tu coś... złego. Im szybciej się stąd wydostaniemy, tym lepiej. Musimy zaryzykować. — Chcesz obejść skansen naokoło, brzegiem bagna... znaczy jeziora — zapytał Net — czy przedzierać się przez furtkę i wybiegi krwiożerczych owczarków? — Najpierw krwiożercze owczarki, potem bagno. — Znaczy się komplet atrakcji —jęknął Net. — Super! — Ale najpierw musimy wpaść do kuchni. — Po kotburgera na drogę? Nika westchnęła. Poszli za Felixem, ufając, że jak zwykle ma w głowie gotowy plan. Wrócili do recepcji. Felix przyłożył palec do ust i wkradł się na zaplecze. Po chwili wrócił z długim kawałkiem kiełbasy i kilkoma pustymi butelkami po wodzie mineralnej. Net otworzył plecak i położył go na recepcyjnym blacie. Wszyscy podskoczyli, słysząc przeraźliwy dźwięk dzwonka. — Ups... — Net skrzywił się, podnosząc plecak z przycisku. Recepcjonistka wyszła z pokoiku. — Taaak? — ziewnęła nieprzytomnie. — Chcieliśmy się zapytać... — zaczął Net. — Eee... co jest jutro na śniadanie? — Jajecznica, dżemik, owsianka i pasztet z ko... zająca. — Z kozająca... — powtórzyła mechanicznie Nika, bacznie przyglądając się dłoniom recepcjonistki. — Znaczy z kozy, która się jąka? — podsunął Net. — Z dzika! — Tamta poprawiła się sennie i wróciła do swojego pokoiku. Zza drzwi poprawiła się jeszcze raz. — Znaczy... z królika. Przyjaciele włożyli puste butelki do plecaków, by w razie czego pomogły im utrzymać się na powierzchni wody. Wyszli na parking, na deszcz. 98 L_____ — A nie mówiłem? Biedny Pipek — pokręcił głową Net. — Kocie udko w sosie myśliwskim... — Może i masz rację — zaczęła powątpiewać Nika. — Od tej pory jem tu tylko suchary. — Idźmy w cieniu — powiedział Felix. — Te kamery działają w paśmie widzialnym. Z cienia nas nie wyhaczą. Przemykając przy samym ogrodzeniu skansenu, dotarli do żywopłotu z furtką i bramą. Felix rozdał każdemu po kawałku kiełbasy. — Granaty antyowczarkowe — wyjaśnił. — Po tamtej stronie furtki nie pada — zauważyła trzeźwo Nika. Chwilę przyglądali się temu fenomenowi. — Mimo to wolę tę stronę furtki — szepnął Net. Przecisnęli się między krzakami i zaczęli się czołgać przez suchą w tym miejscu trawę. Z tej pozycji widzieli tylko dachy chałup. W ten sposób mogli uniknąć wykrycia przez kamery. Okazało się jednak, że psy nie dadzą się tak łatwo oszukać. Łańcuchy przy budach zadźwięczały głośniej, rozległo się pierwsze warknięcie. — A jak je spuszczą? — zapytał niepewnie Net. Felix uniósł głowę i rzucił kawałek kiełbasy w stronę najbliższego psa. W miarę przemieszczania się, kiełbasianą łapówkę dostały kolejne psy. Wreszcie dotarli do parkingu i, pod osłoną samochodów, do początku pomostu. Usiedli za krzakiem, obok zaparkowanego Składaka i popatrzyli po sobie - od stóp do głów byli uwalani w trawie i błocie. Trawiasty pagórek kilka metrów od parkingu opadał w bagno. Zasięg latarni kończył się niewiele dalej. Pomost był wprawdzie oświetlony słabymi lampkami, ale to sprawiało, że zwieszające 99 — A nie mówiłem? Biedny Pipek — pokręcił głową Net. — Kocie udko w sosie myśliwskim... — Może i masz rację — zaczęła powątpiewać Nika. — Od tej pory jem tu tylko suchary. — Idźmy w cieniu — powiedział Felix. — Te kamery działają w paśmie widzialnym. Z cienia nas nie wyhaczą. Przemykając przy samym ogrodzeniu skansenu, dotarli do żywopłotu z furtką i bramą. Felix rozdał każdemu po kawałku kiełbasy. — Granaty antyowczarkowe — wyjaśnił. — Po tamtej stronie furtki nie pada — zauważyła trzeźwo Nika. Chwilę przyglądali się temu fenomenowi. — Mimo to wolę tę stronę furtki — szepnął Net. Przecisnęli się między krzakami i zaczęli się czołgać przez suchą w tym miejscu trawę. Z tej pozycji widzieli tylko dachy chałup. W ten sposób mogli uniknąć wykrycia przez kamery. Okazało się jednak, że psy nie dadzą się tak łatwo oszukać. Łańcuchy przy budach zadźwięczały głośniej, rozległo się pierwsze warknięcie. — A jak je spuszczą? — zapytał niepewnie Net. Felix uniósł głowę i rzucił kawałek kiełbasy w stronę najbliższego psa. W miarę przemieszczania się, kiełbasianą łapówkę dostały kolejne psy. Wreszcie dotarli do parkingu i, pod osłoną samochodów, do początku pomostu. Usiedli za krzakiem, obok zaparkowanego Składaka i popatrzyli po sobie - od stóp do głów byli uwalani w trawie i błocie. Trawiasty pagórek kilka metrów od parkingu opadał w bagno. Zasięg latarni kończył się niewiele dalej. Pomost był wprawdzie oświetlony słabymi lampkami, ale to sprawiało, że zwieszające 99 się nad nim gałęzie wyglądały jeszcze straszniej. Jak wici wyłaniające się z czerni. — Wytłumaczysz nam, po co iść przez bagno? — zapytał Net. — Jest pomost. — Bo pomost to oczywista droga — odparł Felix. — Na pewno są jakieś zabezpieczenia. — Osobiście myślę, że bagno jest lepiej zabezpieczone — wtrąciła Nika. — Samą swoją bagiennością. Przyjaciele patrzyli na pomost i czuli, że wcale nie mają ochoty na niego wchodzić. Ale jeszcze bardziej nie mieli ochoty na omijanie go bagnem. — Co tak szumi? — szepnęła Nika. Nasłuchiwali odgłosów płynących z głębi martwego lasu. Docierał stamtąd jednostajny szum. Jakby wodospadu. — Deszcz — odparł Felix. — Nie, to nie deszcz. — Nika pokręciła głową. — Grunt, że się nie przybliża — dodał Net. — Cieszy mnie też, że my się do tego czegoś nie przybliżamy. — Dobra, przekonaliście mnie — oświadczył niespodziewanie Felix. — Idziemy przez pomost. Przygotuj telefon, żeby wezwać pomoc, jak tylko wyłączymy zagłuszacz. Jak oddział komandosów, schyleni wbiegli na pomost i dotarli do domku na jego końcu. — Te twoje buty traktorzystki robią kupę hałasu... — Net zerknął na Martensy Niki. — Żaden alarm już nie jest potrzebny. Felix zaświecił małą latarką w szczelinę między drzwiami a framugą. — Jest zabezpieczenie — oznajmił. — Prosty pstryczek. Wsunął w szczelinę ostrze scyzoryka i otworzył drzwi. Następnie taśmą samoprzylepną zakleił przycisk. 100 — Grupa trzymająca groblę słabo się zabezpieczyła — zauważył Net. — Nie spodziewali się, że ktoś pójdzie za Rudolfem — powiedział Felix. — Nie zamknęli nawet drzwi na zamek. Kiedy weszli do środka, ich dobry nastój prysł. Wnętrze było proste, bez ozdobników. Poza krzesłem i dwoma skrzynkami nie było tu żadnych sprzętów. Była za to, wmurowana w ścianę na wprost drzwi, konsola i komputer z płaskim monitorem. Przyjaciele patrzyli bezradnie na dziesiątki podświetlanych przycisków, klawiaturę i monitor. — To komplikuje sprawę — przyznał Felix. — Spodziewałem się raczej przełącznika On-Off. — Sądzę, że cokolwiek przełączymy — powiedział Net — to gdzieś włączy się alarm i Sześciopalczaści tu przylecą. — Prędzej czy później i tak tu przylecą — dodała Nika i zajęła się czytaniem opisów na konsoli. — Jest coś o antenie i o jakichś pompach. — System zagłuszający nie potrzebuje pomp... — Felix również pochylił się nad konsolą. Przyciski były pogrupowane i oznaczone „Deszcz", „Powódź", „Mgła", „Burza". — Sterują poziomem wody — stwierdził Felix. — To nie deszcz zatopił groblę, tylko oni! — Deszcz to też oni. — Nika wyjrzała przez okno. — Ten szum od razu wydał mi się podejrzany. Spójrzcie! Chłopcy przysunęli się bliżej i próbowali wypatrzyć coś w ciemności. Gdy wzrok się już przyzwyczaił, dojrzeli rurę, wystającą pod kątem z bagna, i wylatującą z niej pod ogromnym ciśnieniem wodę. Wysoko nad lasem strumień rozdzielał się na pojedyncze krople. 101 — Armatka wodna — stwierdził ze zdziwieniem Felix. — Albo raczej... armata! Widzieliśmy je na zdjęciu satelitarnym. Strumienie wody wyglądały jak promienie. Stąd się bierze cały ten deszcz! Tych armatek musi być ze dwadzieścia. — Czyli wszystko to lipa... — Net wypuścił głośno powietrze. — Nie było ulewy ani powodzi. — Deszczyk był — odparł Felix. — Widzieliśmy chmury, ale to Sześciopalczaści zamienili go w potop. — Popatrzył na konsolę, próbując zrozumieć przeznaczenie poszczególnych przycisków. — Jak centrum sterowania aquaparkiem. — Chyba błotoparkiem — poprawił go Net. — Możemy odwrócić pracę pomp? — zapytała Nika. — Tak, żeby wodę skierować na tę stronę pagórka? Chłopcy pokręcili głowami. — Nie zatopimy Astona Martina — oświadczył Felix. — Są w życiu jakieś zasady — dodał Net. Nika patrzyła na nich chwilę. — Nie damy rady zalać tego parkingu — wyjaśnił wreszcie Felix. — Za mało wody. — A cała ta woda, która zatopiła przejazd? — To tylko pas kilkunastu metrów wzdłuż grobli — wyjaśnił Felix. — Zwykła ścierna. Dalej są zamaskowane wały. Chodzi o to, żeby szybko móc zatopić dojazd. Teraz wystarczy otworzyć zawory i podnieść zapadnię, w którą wpadliśmy Land Roverem. Tyle że... Sześciopalczaści nie będą na to patrzeć bezczynnie. — Konsekwencje będą nieuchronne. — Net skrzywił się na samą myśl. — A tyle chciałem jeszcze dokonać w życiu... — Jutro pokoje znów podrożeją — powiedziała wolno Nika. — Możemy siedzieć w hotelu i czekać. To jest metoda Sześciopalczastych. Goście wydają wszystkie pieniądze i zaczynają płacić za dach nad głową laptopami, kamerami, a wreszcie 102 i samochodami. Woda opadnie, dopiero jak oddamy wszystko, co mamy. Chwilę zastanawiali się nad sytuacją. — Odłączcie najpierw zagłuszacz — odezwał się Manfred, tym razem przez telefon Neta. — Nadam szybki komunikat z podaniem naszej pozycji. Porucznik Waligóra' ma blisko swój oddział. — Może lepiej wezwać policję? — zaproponował Net. — Jedno drugiemu nie szkodzi. Ja wezwę Waligórę, ty policję. Felix rozejrzał się po ścianach. Zauważył gruby kabel biegnący aż do sufitu. — Zagłuszacz jest sterowany z innego miejsca — oznajmił. — Tu są tylko maszt i antena. Jak przetniemy kabel, antena przestanie działać, ale pewnie włączy się alarm. — Jak go nie przetniemy, w kilka dni skroją nas do końca — zauważył Net. — A może wrzucą jeszcze do bagna... Jak go przetniemy, to wrzucą nas od razu... — Net, bierz się do komputera. Ja sprawdzę tę konsolę. Nika... pilnujesz pomostu. Zrobimy to mimo tych... nieuchronnych konsekwencji. Dziewczyna skinęła głową i zajęła pozycję przy szybce w drzwiach. — Jakby co, użyj mocy — rzucił za nią Net i usiadł przed komputerem. Uniósł dłonie i poruszał chwilę palcami jak pianista przed koncertem. Nachylił się nad klawiaturą, ale najpierw trącił delikatnie myszkę. Ekran zajaśniał skomplikowanym schematem rur, pomp i zbiorników. — Uhuhu... — mruknął Net.—Dawno temu grałem w podobną gierkę. Tyle że tam game over nie był tak przykry w skutkach, jak może być tutaj. * Waligóra - pojawił się w drugiej książce serii Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa. 103 — Nie wiemy, czym steruje konsola, a czym komputer — zastanowił się Felix. — Trzeba wyłączyć wszystko naraz. Ale najpierw ten kabel... — Wyciągnął izolowany nożyk i przyłożył go do kabla. — Był taki kawał. — Net przełknął ślinę. — Elektryk przyszedł naprawić domofon. Dzwoni, dzwoni, a tam nikt nie otwiera... Felix westchnął, zawahał się, po czym kilkoma ruchami przeciął wiązkę. Zaiskrzyło lekko, ale nie rozległ się żaden alarm. — Mam zasięg! — oznajmił triumfalnie Manfred. — Więc wzywaj pomocy na wszystkie sposoby! — wykrzyknął Net i sam wykręcił numer 112. — Pogotowie policyjne, proszę czekać... — rozległo się w słuchawce. Felix naciskał przyciski na konsoli. Lampki kontrolne kolejno gasły. Net w tym czasie ostro klawiszował. Ich działania od razu odniosły skutek. Dźwięk armatek wodnych z wolna cichł. Dopiero teraz przyjaciele zdali sobie sprawę, że od chwili przyjazdu do Wlon nieustannie towarzyszył im ich szum. Net klawiszował zaciekle, aż wreszcie na ekranie pojawił się komunikat o generalnym błędzie systemu - rzecz, która potrafi przyprawić o rozpacz każdego administratora sieci. — No i super — ocenił Net. — Nie przypuszczałem nigdy, że blue screen' może być miłym widokiem. Jeśli dobrze to załatwiłem, nie podniosą tego przez parę godzin. — Wstał i oparł się o konsolę. Błysnęło, a echo grzmotu przetoczyło się nad lasem. Przyjaciele odruchowo schylili głowy. — Ups... — Net podniósł dłoń, zwalniając przycisk z napisem „Burza". * Blue screen - niebieski ekran towarzyszący pojawieniu się błędu krytycznego w systemie Windows. 104 Felix spojrzał na niego ciężko, wsunął się pod konsolę i zaczął wyciągać przewody z gniazdek. Telefon powtarzał uparcie: „Pogotowie policyjne, proszę czekać...". — Szybciej! — Net otrząsnął się. — Musimy uciekać! — Za późno... — stwierdziła Nika, odsuwając się od drzwi. Na pomoście rozległ się tupot kilku par nóg. — I co teraz? — Net wcisnął się między konsolę a ścianę. — Mamusiu... Obiecuję, że już codziennie będę mył zęby... — Teraz czas na nieuchronne konsekwencje... — oznajmił ponuro Felix. Net usiadł na podłodze, dotknął naszywki na kurtce i szepnął: — „Enterprise", troje do teleportacji. — Pogotowie policyjne, proszę czekać... * * * Piwnica była ciemna i wilgotna. Przyjaciele podnosili się z podłogi, gdzie ich rzucono. Rozcierali potłuczone kolana i łokcie. Kroki na górze oddaliły się. — Na szczęście spieszyli się i nie dość starannie przeszukali nam kieszenie — powiedział Felix. W mroku zapłonęło światełko latarki nausznej. Felix założył ją, a dwie pozostałe podał przyjaciołom. Rozejrzeli się. Było tu kilka materacy. Na jednym z nich leżał Rudolf. Był związany, a usta miał zaklejone plastrem. Patrzył na przyjaciół ze zdziwieniem. Felix podszedł do niego i odkleił plaster. — Po co pan szedł do domku na wodzie? — zapytał, rozsu-płując mu więzy. — A wy po co tam szliście? — Rudolf roztarł nadgarstki. — I dlaczego was nie związali? 105 — Wyłączyliśmy wszystkie pompy i antenę zagłuszającą — powiedziała Nika. — Teraz mogą tylko uciekać. Powinniśmy się tu zabarykadować i czekać na pomoc. — Sześciopalczaści posługują się tą metodą od lat — wyjaśnił Rudolf. — Jestem agentem specjalnym. Miałem zebrać dowody, że działają nielegalnie. Niestety nie zdążyliśmy wyjechać przez tego... kotka. Przyjaciele spojrzeli na Rudolfa jakby z większym szacunkiem. — Dowodów jest pełno! — Net zamachał rękoma. — A te samochody? A sprzęt elektroniczny w piwnicy pod hotelem? — Wszystko kupione legalnie. — Rudolf pokręcił głową. — Goście płacili tym za prawo pobytu w hotelu. Alternatywą była przeprawa przez bagna. — Ale to oni zatapiali groblę — zauważył Felix. — Cały ten system pomp, zaworów i armat wodnych... Wystarczy sprawdzić. — Na początku system miał zabezpieczać groblę przed zalaniem. Armatki wodne są obrotowe. Chodziło o to, żeby nie niszczyć przyrody rurociągami. Armatki powinny być skierowane w przeciwną stronę. Pompy też powinny tłoczyć wodę na zewnątrz. — A dlaczego zabrał pan na akcję rodzinę? — zapytała podejrzliwie Nika. — To nie jest moja rodzina! To kamuflaż. Porucznik Matylda i kapral Paula pewnie też wpadły w ich łapy. — Jakoś tak staro mi wyglądała — pokiwał głową Net. — Tata! — Felix zerwał się nagle. — Musimy się stąd wydostać i go ostrzec! — Dopiero co chciałeś się tu barykadować — przypomniał Net. — Jak otworzysz drzwi? Nie masz nawet klucza uniwersalnego. 106 Nika podeszła do wyjścia i nacisnęła klamkę. Drzwi otworzyły się. Spojrzała na chłopców. — Poszli sobie — powiedziała. — Uciekli. Ostrożnie wyszli na parter. Z wnętrza chałupy zniknęły wszystkie nowoczesne przedmioty. Wyglądała teraz, jakby była częścią skansenu. Wyszli na zewnątrz. Z parkingu zniknęły wszystkie samochody. Dojrzeli drugą groblę, prowadzącą w przeciwną stronę, zapewne do innej szosy. Była zamaskowana - rozsypano na niej ciemną korę. — Psy też mieli tu na szybkozłączkach — Net odzyskiwał dobry humor. — Całe towarzystwo zwinęło się w parę minut! Kiedy wrócili przed hotel, Matylda i Paula ładowały torby do samochodu. — Woda opadła, Rudolfie — oznajmiła Matylda. — Wynośmy się stąd, kochanie. Został mi tylko czerwony kostium, a on ma niemodną podszewkę. — I Pipek wrócił! — dodała rozpromieniona Paula, wskazując klatkę. — Przyszedł groblą. Rudolf podszedł, by podopychać torby, wypełniające szczelnie tył samochodu. — Nie musicie już grać — oznajmił. — Oni o wszystkim wiedzą. — O czym wiedzą? — Matylda wyglądała na zupełnie zaskoczoną. Paula posłała Rudolfowi ciężkie spojrzenie. — Tato, nie wygłupiaj się — powiedziała. — Jedźmy już. Rudolf spojrzał na przyjaciół i wzruszył ramionami. — Tak nas szkolą w agencji: grać swoją rolę do końca — wyjaśnił i wskoczył do samochodu. — Dziękujemy i... ku chwale ojczyzny! Szybko odjechał groblą, w którą wsiąkały ostatnie kałuże. 107 — Dziwna sprawa... — mruknął Felix, odprowadzając wzrokiem czerwone światła vana. — Czy nie wydaje się wam, że oni przedtem mieli mniej bagaży? — zastanowiła się Nika. Od strony pagórka dobiegły ich dźwięki silników samochodowych i tupot. Światła latarek zamiatały krzaki i drzewa. — Sześciopalczaści wracają! — krzyknął Net i rzucił się w stronę hotelu. Felix i Nika pobiegli za nim. Felix dopadł drzwi pokoju taty i zaczął w nie walić pięścią. Zaspany pan Polon otworzył po chwili. — Potem ci wytłumaczę! — krzyknął Felix i pociągnął go do drugiego pokoju. Net już przestawiał meble. Tata, puszczony przez Felixa, zatoczył się w rozpędzie i stanął na środku dywanu. Przyglądał się biegającym dookoła przyjaciołom. Dosunęli do drzwi szafę, kanapę i przystawili łóżkiem. Wreszcie zdyszani, usiedli na łóżku Neta. — Czy to dalszy ciąg mojego snu? — Tata przetarł oczy i ziewnął. Słysząc szybkie kroki na schodach, przyjaciele cofnęli się pod ścianę. Kroki zbliżały się korytarzem, wreszcie ucichły tuż przed drzwiami. Tata rozbudził się już dostatecznie, by też poczuć się niepewnie. Ktoś nacisnął klamkę i bez trudu otworzył drzwi. Otwierały się na zewnątrz - barykada była na nic. Potężna postać na dłuższą chwilę zastygła bez ruchu. Wszyscy, nawet tata Felixa, zamarli. — Wy przyciągacie kłopoty jak magnes — westchnął porucznik Waligóra. — Jak często mam was ratować? * * * 108 Rano ceny w karczmie spadły do normalnego poziomu. Za sprawą nocnego zamieszania i przesłuchania przez policję, kelnerka była trochę zaspana, ale sprawnie przyjęła zamówienie. Dla pewności wzięli po jajecznicy. Starzy Wlonianie odmówili zeznań, twierdząc, że nie wierzą w istnienie policji ani policjantów. Na ławie, wystawionej na dwór, siedzieli przyjaciele, tata i porucznik Waligóra. Rozmawiali o nocnej akcji. Policja zatrzymała konwój luksusowych samochodów kilkanaście kilometrów od Wlon. Wszyscy członkowie szajki wymuszającej pieniądze zostali złapani. Złapany został również niejaki Rudolf, oszust podający się, zależnie od potrzeby, za agenta specjalnego, księgowego, roznosiciela pizzy, a nawet za drugiego polskiego astronautę. Wraz z rodziną próbował uciec samochodem wyładowanym łupami z hotelowej piwnicy. Mieszkańcy Wlon odetchnęli z ulgą i zgodnie przyznali, że nadal chcą prowadzić skansen, karczmę i hotel, ale cen nie będą uzależniać od pogody. Zadanie na pewno ułatwi im świadomość, że niektórzy spośród ich sąsiadów czekają na długie wakacje w zakładzie penitencjarnym* i to, że w jego istnienie również nie wierzą, niewiele zmieni. Groblą wracało kilkadziesiąt kotów. Spacerkiem wkroczyły na parking i, leniwie ocierając grzbiety o gąsienice dwóch wielkich, wojskowych amfibii, rozeszły się do swoich domów. Było ciepło i słonecznie, po wczorajszej powodzi zostały tylko kałuże. — Czyli Rudolf, przyjeżdżając tu, wiedział o wszystkim? — przerwał ciszę Felix. — Chciał okraść Sześciopalczastych — przytaknął Waligóra, sącząc przez słomkę lemoniadę. * Zakład penitencjarny - więzienie. 109 — I udałoby mu się — dodał tata Felixa. — Gdyby nie zaginięcie Pipka. — Jak się okrada złodzieja, to też się liczy jako kradzież? — zainteresował się Net. — Chyba tak — odparła po namyśle Nika. — Te wszystkie przedmioty powinny wrócić do swoich poprzednich właścicieli. Kelnerka przyniosła im jajecznicę. Tak sprytnie manewrowała dłońmi, że nie dało się zauważyć dodatkowych palców. — Ciekawe, czy za manicure płacą więcej? — szepnął Net. — Przestań — poprosiła z uśmiechem Nika. — Chciałbyś, żeby z ciebie się śmiali, że nosisz okulary? — Przemyślałem to — powiedział Net. — Oni jedzą koty. Koty nie lubią wody, więc nie mogły uciec, jak Wlony były odcięte. Przez te trzysta lat Wlonianie obserwowali te koty i się powstrzymywali, łykając ślinkę. W końcu pękli i wzbogacili menu. Pamiętacie, jak uciekały przed deszczem? Bały się znów tu zostać na wyspie. — Koty słyszały pewnie pracujące pompy — powiedział Felix. — Wiedziały, co się święci. Ale nikt ich tu nie je. — A co to jest na przykład „zupa z kociołka"? — Net wskazał pozycję w menu. — Przecież jest takie zwierzę, skrzyżowanie kota z koziołkiem. Nie słyszeliście o nich? Kociołki dachówce biegają nocami po dachach, tupiąc małymi kopytkami i bodąc różkami w anteny satelitarne... Felix i Nika zastanawiali się chwilę, po czym parsknęli śmiechem. — Schab z kociny — wymyślał dalej Net — kotlopsy, pierogi kocierne, rosół z kocierkami, spaghetti kociognese, kotburgery, kot-dogi, kot-lety... — Barszcz z włochatymi uszkami — podchwycił Felix — noski pod beszamelem, łapki w galarecie... 110 — Kawa kotpuccino z kocim mleczkiem, serek kotland... — A wiecie, czym tutaj otwierają wino? — zapytała Nika. — Kotociągiem! Zaczęli się śmiać. — Ale — zastanowił się Felix. — Ciekawe kto i po co wyłamał szybę w vanie? — Ja to zrobiłem — powiedział siedzący przy sąsiednim stole chłopak, rodzimy Wlonianin. — Zamknęli kota w rozgrzanym samochodzie. Wpuściłem mu trochę powietrza. Przyjaciele popatrzyli na niego i nagle zrobiło im się głupio z powodu tych żartów. Do ich stołu podeszła mała dziewczynka i położyła na blacie rozczapierzoną dłoń. — Policycie? — poprosiła. Policzyli. Miała siedem palców. — Ewolucja się nie zatrzymuje — mruknął Felix. — Jedziemy, kochani — oznajmił tata. — I tak mamy jeden dzień spóźnienia. — A nie możemy zostać na lunch? — zapytał Felix. Tata popatrzył w górę i wciągnął głęboko powietrze. — Chyba się zanosi na deszcz — ocenił. — To my się pójdziemy spakować — zaproponował szybko Net i cała trójka dyskretnie udała się do hotelu. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Warszawa 2006 Bardzo Senna Ryba Senne, duszne popołudnie nastrajało wyłącznie do solidnej drzemki. Felix, Net i Nika siedzieli w ostatnim rzędzie foteli przegubowca i przysypiali. Autobus brnął przez korek w centrum Warszawy jak ranny ślimak pod górę. — Przepraszam, czy mógłby pan nacisnąć czerwony guzik? — rozległ się kobiecy głos. — Chciałam wysiąść. — Do przystanku z pięćdziesiąt metrów — odpowiedział męski głos. — Jest dużo czasu. To potrwa z pół godziny. — No właśnie, ja szybciej przejdę ten kawałek — zauważyła kobieta, po czym zawołała głośniej w stronę kierowcy — może pan otworzyć drzwi? — Regulamin mu zabrania. Nie ma co z nim dyskutować. Przyjaciołom nie chciało się nawet otwierać oczu. 112 — Może naciśnijmy jej guzik awaryjny, wtedy drzwi się otworzą? — mruknął sennie Net. — Zapłacimy mandat — ziewnął Felix. — W regulaminie korzystania z autobusu jest napisane, że to kosztuje stówkę. — Ale jak wysiądziemy, to na chodniku nie będzie obowiązywał regulamin. Felix chciał jeszcze coś odpowiedzieć, ale zasnął. * * * Obudziły ich wibracje podłogi i bujanie. — Przynajmniej jedziemy — zauważył sennie Net. — Drzemnę się jeszcze... Jest tak dobrze... Dojedziemy do pętli i wrócimy... — Lepiej otwórz oczy — powiedział wolno Felix. Net chwilę wsłuchiwał się w docierające do niego dźwięki i momentalnie oprzytomniał. — O nie! — Zerwał się z miejsca. — Znowu to samo! Jego okrzyki rozbudziły również Nikę. — Znowu ten sen — westchnęła. Przyjaciele siedzieli w pędzącym pojeździe, ale nie był to autobus miejski, tylko czarna karoca, zaprzężona w szóstkę koni. Ta sama, którą już kilka razy podróżowali wbrew własnej woli. Drzwi wyłożono miękką skórą, nie zamontowano jakichkolwiek klameczek ani korbek, a szyby były pancerne. Przekonali się o tym już podczas poprzednich snów, które zaczynały się właśnie tak samo. — Mam tego powyżej pępka — oświadczył Net. — To przecież nienormalne, że człowiek zasypia i ciągle śni mu się takie coś. — A tym bardziej, że śni się to całej naszej trójce — dodał Felix. Zaczął przeszukiwać kieszenie bojówek, ale nie znalazł tam żadnego z drobiazgów, które zwykle nosił przy sobie. 113 Net uderzył kilka razy pięścią w szybę. — To na nic. — Nika przygładziła plisowaną spódniczkę w szkocką kratę i zapatrzyła się za okno. — Musimy zaczekać, aż nas gdzieś dowiezie. — Mogę wam pomóc — rozległ się skrzekliwy głos. Przyjaciele spojrzeli na coś przypominające skrzyżowanie jaszczurki z bezwłosym psem i wzdrygnęli się. Stwór miał może pół metra długości i był pokryty srebrną łuską, jak ryba. Leżał na brzuchu na przeciwległej kanapie i wpatrywał się w nich krokodylimi oczami wystającymi ze łba. — Tego tu nie było przed chwilą, nie? — Net wcisnął się głębiej w kąt karocy. — Mam nadzieję, że nie jest jadowite. Te moje miliardy alergii... — Jestem złotą rybką — chrypiąco wyjaśnił stwór. — I zazwyczaj nie gryzę. — Nie wyglądasz na rybkę — zauważył Felix. — Nie jesteś złota — dodał Net. — I śnisz się nam — zakończyła Nika. — Jestem rybką dwudyszną — wyjaśniła ryba. — Ale masz srebrne łuski — uprzejmie wyjaśniła Nika. — Jestem złota. — Ryba pogładziła płetwonogą łuski na boku. — To białe złoto. Znacznie cenniejsze od żółtego. — Jak dla mnie, to możesz być i rybką aluminiową — powiedział Net. — Wyglądasz jak zdechły pokemon. Chcesz nam pomóc? — Jaaasne — ziewnęła ryba. — Pojedziemy tradycyjnie. Trzy życzenia. — Tylko po co miałabyś spełniać nasze życzenia, skoro zaraz się obudzimy? — O nie! To wy macie spełnić moje trzy życzenia. Po jednym na łebka. 114 — W bajce było odwrotnie — zauważyła Nika. — Nie wiem, nie czytałam. Nie umiem czytać. Widziałaś kiedyś książki dla ryb? Jesteśmy pod tym względem dyskryminowane. — Olać rybę — zbagatelizował Net. — Zaraz się obudzimy. Spróbowali zignorować dziwnego współpasażera. Zapatrzyli się w widok za oknem. Rzadki las umykał w tył. Przez kilka minut ryba cierpliwie gapiła się na nich wyłupiastymi oczyma, a w końcu przemówiła: — Nie obudzicie się bez mojej zgody. Jestem administratorem tego snu. — Poczekamy, aż korek po stronie jawy się skończy. — Net machnął ręką. — Spływaj stąd. — Jak sobie chcecie... — Ryba wygięła się, złapała w pysk własny ogon i zaczęła się połykać. — Będziecie jeszcze żałować — wygulgotała, pochłaniając się dalej. Robiła się coraz mniejsza, aż usta chwyciły same siebie i, z cichym mlaśnięciem, zniknęły. Została po niej tylko wilgotna plama. — To wyglądało dziwnie nawet jak na sen — stwierdził Net. Karoca zaczęła hamować i zatrzymała się na poboczu. Ktoś otworzył drzwi i przyjaciele zobaczyli chudego policjanta. Wydał im się dziwnie znajomy. — Kapitan Eftep. Policja duktowa. — Zasalutował. — Proszę 0 prawo jazdy, dowód rejestracyjny... — zerknął na konie — 1 książeczkę szczepień. Przyjaciele zamarli. Policjant rzeczywiście był Eftepem - ich nauczycielem informatyki. Wszystko wskazywało na to, że nie kojarzy, kim są, albo udaje, że nie kojarzy. Pierwszy ocknął się Felix. — Jesteśmy pasażerami — wyjaśnił. — Zresztą... porwano nas. Jechaliśmy autobusem... 115 4 — Wobec tego jeszcze bileciki poproszę. — Ale to jest sen. Bilety... zostały po stronie jawy. — Niezła wymówka. — Eftep kwaśno uśmiechnął się i pokiwał głową. — Proszę opuścić pojazd. , Przyjaciele wysiedli na ubitą drogę. Eftep cofnął się i położył dłoń na kaburze. — Proszę się pochylić i oprzeć dłonie o błotnik — polecił. — Tu nie ma błotników — zauważył Felix. — To karoca. — Brak błotników... — Eftep uśmiechnął się złośliwie. — Będzie większy mandacik. — Jesteśmy pasażerami — przypomniała Nika. — My nie kierowaliśmy tą karocą. — Jeśli nie wy kierowaliście, to kto? Przyjaciele spojrzeli do góry, na kozioł. Woźnicy nie było. — Konie nie mogły kierować — z satysfakcją zauważył policjant. — Są na to za głupie. — To bywa zaraźliwe... — mruknął Net. — Nie pouczajcie mnie. — Eftep wyjął z kieszeni notes i zaczął zapisywać. — Brak błotników, więc i chlapaczy, brak świateł pozycyjnych, hamulcowych, kierunkowskazów, nie działa hamulec ręczny, na oponach nie ma bieżnika... właściwie to samych opon też nie ma. Zamiast zderzaków z przodu są zwierzaki. — Ale to przecież nie nasza wina — zaprotestował Felix. — Byliśmy pasażerami. Jeśli zna pan sposób na kierowanie karocą z wnętrza... Eftep zajrzał do karocy i dodał: — Masz rację. Brak kierownicy i pasów bezpieczeństwa. Nie ma też przedniej szyby, a co za tym idzie, niesprawne są wycieraczki. Oj, uzbierało się wam. — Zsumował słupek w notesie 116 i oznajmił — osiem tysięcy dwieście pięćdziesiąt złotych. Płatne natychmiast. — Nie mamy pieniędzy. — Felix rozłożył ręce. — To sen. A po stronie jawy uzbieralibyśmy może ze dwadzieścia złotych... — Wobec tego jesteście aresztowani. — Ale... — próbowała zaprotestować Nika. Eftep uciszył ją gestem i wyciągnął kajdanki. Spojrzał na nie, potem na przyjaciół. Nie było sposobu, żeby skuć jednymi kajdankami trzy osoby. Rozczarowany, skrzywił się i schował je z powrotem. — Zapraszam do radiowozu. — Wskazał stojącą na poboczu policyjną Nysę. Wnętrze mikrobusu Nysa wydawało się jeszcze bardziej archaiczne niż wnętrze karocy. Usiedli na twardych, wąskich fotelikach. — Właściwie to czemu go posłuchaliśmy? — zapytał Net. — Też się zastanawiam... — przyznał Felix. Niestety drzwi były już zamknięte. — Wziął nas przez zaskoczenie — dodała Nika. W kilka minut dojechali do miasteczka i komisariatu, który wyglądał jak biuro szeryfa z westernu. Był to wolno stojący parterowy budynek z małymi, zakratowanymi oknami. Właściwie to wszystko wokoło przypominało miasteczko z Dzikiego Zachodu, tyle że złożone z typowo polskich domków: krytych strzechą kaszubskich chałup, zakopiańskich chatek i kostek łomżyńskich. Wszystkie budynki stały wzdłuż szerokiego, gliniastego pasażu, który po deszczu musiał się zamieniać w bagno. Eftep zaparkował Nysę przed komisariatem, wysiadł i wypuścił przyjaciół. Teraz zobaczyli, że w miasteczku jest nawet saloon, choć przypomina raczej wiejską remizę. Przed nim, zamiast koni, stały ukośnie zaparkowane traktory. Z wnętrza 117 dobiegała muzyka typu disco polo, słychać było śpiewy i odgłosy przytupywania do taktu. — Za co właściwie zostaliśmy aresztowani? — Felix spojrzał na policjanta. — Za nieposiadanie ośmiu tysięcy dwustu pięćdziesięciu złotych — wyjaśnił Eftep. — Zapraszam do aresztu. Dla podkreślenia swoich słów położył dłoń na kaburze pistoletu (czy też rewolweru, nie było widać). Przyjaciele zauważyli, że w międzyczasie Eftep poluźnił pas z bronią, żeby ten wisiał nisko jak u kowbojów. Po krótkim wahaniu weszli do środka i pozwolili się zamknąć. Ceglane ściany nie były otynkowane. Poza drewnianymi ławami znajdował się tu tylko stolik z pustą, powgniataną blaszaną miską i niegodne zaufania, kulawe krzesło. Usiedli na ławach po dwu stronach niewielkiej celi. Chwilę oceniali wnętrze biura przez stanowiącą czwartą ścianę kratę. Było żywcem przeniesione ze starego westernu. Drewniane biurko, szafa na broń, klucze na wielkich kółkach. Wyróżniał się stojący na biurku zwyczajny nowoczesny laptop. — Lepiej tu niż w karocy — stwierdził Net. — Możemy pogadać i się polenić, dopóki autobus nie wydostanie się z korka. — Sądzisz, że jak ruszy, to się obudzimy? — powątpiewał Felix. — Zwykle jak przysnę, od razu pojawia się jakaś baba... znaczy, starsza pani i budzi mnie, żebym ustąpił jej miejsca. A teraz, jak na złość, żadnych staruszek... Nagle usłyszeli pyknięcie połączone z mlaśnięciem i złota rybka, która nie wyglądała ani na złotą, ani nawet na rybkę, wypluła samą siebie na wolne krzesło. — Dżiss... Jak można wypluć samego siebie?! — zdziwił się Net. 118 — Cała sztuka w ułożeniu warg. — Ryba usadowiła się wygodniej. — Namyśliliście się? — Spływaj, glucie. — Net machnął ręką. — Przynajmniej jeść nam tu dadzą. Nie będziemy się nudzić. — Mówiąc to, wyśnił na podłodze pudełko z grą Scrabble. Ryba jednak nie zamierzała spływać. Na wzór kota, zaczęła wylizywać sobie boki, co było niezwykle trudne, biorąc pod uwagę brak szyi. — Czas we śnie płynie wolniej — rzuciła od niechcenia. — Możecie tu siedzieć tydzień, a po stronie jawy minie kwadrans. Poza tym, jeśli obudzi się tylko jedno z was, to pozostali będą tu nadal tkwić. Wreszcie zostanie tu jedno z was. Samotne. — Większe szanse, żeby wyjść stąd szybko, mamy, działając wspólnie — zauważyła Nika. — Jesteśmy w końcu superpaczką — przyznał Net. — Ale mnie tu dobrze. Zagramy? — Wskazał pudełko. — Znów będziesz wymyślał słowa. — Nie moja wina, że wy nie wiecie, co to jest kryptokornik. — Obudźmy się jak najszybciej — poprosiła Nika. — Ten sen mi się nie podoba. — Macie jakieś pomysły, jak to zrobić? — zapytała ryba. Popatrzyli po sobie, ale nikt nie wyrywał się do odpowiedzi. — Z braku lepszych ja mam pomysł — odezwała się ryba. — Zresztą, już go znacie: trzy życzenia. — Mam lepszy — odparł Net. — Pożyczymy od szeryfa ryż i sos sojowy. Zabijemy czas, robiąc sushi. — Impertynent! — prychnęła ryba i zaczęła zjadać swój ogon. Po chwili z cichym beknięciem zniknęła. Tak jak wcześniej, została po niej mokra plama. Przyjaciele popatrzyli po sobie ponuro i zajęli się obserwowaniem szeryfa. Eftep wchodził do komisariatu, klikał w klawiaturę 119 komputera i wychodził. Obserwowali go, jak przechadza się władczym krokiem środkiem jedynej ulicy miasteczka. Mieszkańcy kłaniali się nisko i schodzili mu z drogi. Szeryf odpowiadał nieznacznym skinieniem głowy i, szeroko stawiając nogi, dumnie kroczył dalej. — Dlaczego wszyscy mu się kłaniają? — zastanowiła się Nika. — Boją się, że ich zastrzeli? — Mam pewną teorię — oznajmił Felix. — Jesteśmy we śnie Eftepa. — Nie! — zaprotestował Net. — Odwołaj to. Ja nie chcę być we śnie Eftepa. Stanowczo wolę być we śnie... Sashy Grey, czy w ogóle w jakimś tam innym, ale nie Eftepa. — Niestety, to jego sen — zgodziła się Nika. — Zachowuje się tu jak w życiu, za to inni traktują go, jak on chciałby być traktowany. Sensem tego snu jest to, żeby wszyscy go szanowali. — Po stronie jawy nieco z tym gorzej — przyznał Felix. Szeryf powrócił z kolejnej przechadzki. Powiesił czapkę na kołku i usiadł do komputera. — Co pan zamierza z nami zrobić? — zapytała twardo Nika. — Przesłucham was po lunchu — rzucił przez ramię Eftep. — Zgłodnieliśmy trochę — przyznał Net. — Po moim lunchu. — Szeryf uśmiechnął się złośliwie, wstał i zajął się rozpalaniem pod kuchnią. — Wy nie jecie. Nie macie żadnych praw, dopóki nie zapłacicie mandatu. — Jak mamy zapłacić, nie wychodząc stąd? — Felix rozłożył ręce. — To zupełnie bez sensu. — Nic nie poradzę. Takie prawo. — Eftep również rozłożył ramiona. — Tym bardziej że sam je stanowię. Nie zapłacicie, nie wyjdziecie. — To przez tę flądrę! — Neta olśniło. 120 — Jak mnie nazwałeś?! — Eftep zerwał się i wycelował w Neta palcem. — Mówiłem o rybie dwudysznej — wyjaśnił Net. — Taka nasza znajoma... Ona nas w to wpakowała, bo nie chcieliśmy spełnić jej trzech życzeń. Eftep zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. Postawił na kuchni patelnię i zaczął kroić cebulę oraz aromatyczną wiejską kiełbasę. Przyjaciele przełknęli ślinkę, a Netowi głośno zaburczało w brzuchu. — Właściwie to nie chcę tu siedzieć — powiedział. — Jeśli nie dostanę jedzenia, to chyba wolę spełnić te trzy życzenia. Coś metalicznie kliknęło przy kracie. Przyjaciele z zaskoczeniem zauważyli, że po wewnętrznej stronie drzwi ich celi pojawiła się klamka. — Halo, halo, halo! — Zdenerwował się Eftep. — Tak nie wolno. — Podszedł i natychmiast zdemontował klamkę. — To więzienie, nie poczekalnia. Siedzicie, dopóki ja tego chcę. Przygotujcie się psychicznie na przesłuchanie. Następny kwadrans spędzili, starając się nie wąchać dramatycznie nęcących aromatów podsmażanej kiełbasy, cebulki, a potem również ziemniaczków. — Nie przeżyjemy tego przesłuchania — ostrzegł ich Net. — Pamiętacie lekcje informatyki? Tam miał czterdzieści pięć minut na gnębienie nas, a tutaj... Chętnie bym coś zjadł. Rozległo się pukanie do drzwi. Eftep porzucił mieszanie dania i otworzył. — Dostawa pizzy! — oznajmił facet w czerwonym kombinezonie i czerwonej czapeczce z napisem „Pizza w 0,7 sekundy". Za nim stał krzywo zaparkowany, czerwony traktor. 121 — Dlaczego oni wszyscy jeżdżą tu traktorami? — mruknął Net. — O co chodzi? — zapytał wreszcie Eftep. — Należy się dwadzieścia zeta. Eftep zawahał się, ale zapłacił i położył pudełko z pizzą na stole. Gapił się na nie, zastanawiając się, co jest grane. — To dla nas — wyjaśnił Net. — Wy coś knujecie... — Eftep sięgnął do szuflady i wyciągnął z niej wykrywacz metalu. Ledwo zbliżył go do pudełka, wykrywacz zaczął piszczeć. — Aha! — ucieszył się i wyciągnął z pudełka umazany w serze pilnik do metalu. — I co powiecie na to? — Pizza pilnikiana. — Net wzruszył ramionami. — Pewnie ostra... — Nie żartuj sobie, chłopcze. — Eftep ponownie" wycelował w niego palcem. — To mój sen i ja ustalam tu zasady. Myśleliście, że nie usłyszę, jak będziecie pilnikować... znaczy piłować kratę? Jem lunch, przesłuchuję was i dopiero potem wy coś zjecie. Zrozumiano? Nie czekając na odpowiedź, poszedł zamieszać danie, a następnie założył czapkę i wyszedł na kolejny obchód miasteczka. — Posłuchajcie. — Nika przesiadła się na wprost chłopców. Chwyciła dłonie Neta i Felixa, dzięki czemu skupili na niej całą uwagę. — Posłuchajcie. Nie musimy uczestniczyć w żadnym przesłuchaniu. To sen, a we śnie każdy może robić, co mu się podoba. Nie musimy się słuchać Eftepa. — Ale to jego sen — zauważył Net. — Nie jego! — zaprotestowała Nika. — On tylko był tu pierwszy i urządził wszystko według swoich zasad. 122 — Czyli... jeśli powiem, że chcę, żeby tam były drzwi — Felix wskazał tylną ścianę celi — to tam pojawią się drzwi? Spojrzał na ścianę, ale cegły wciąż były tylko cegłami. — Nie działa — stwierdził z rozczarowaniem. Poczuli chłodny powiew, przeciąg właściwie. Spojrzeli na ścianę i zamarli. W tylnej ścianie były teraz drzwi, choć przegapili moment, w którym się pojawiły. — Ja cię! — wykrzyknął Net. Wstał i podszedł do nich. Nacisnął klamkę i drzwi otworzyły się, ukazując... teksańską prerię. — Za bardzo się wczułem w te westernowe klimaty — przyznał Felix. — Przecież tam powinien być las — przypomniał sobie Net. — Komisariat stoi na skraju miasteczka. — To sen. — Felix podrapał się w głowę. — Nic tu nie jest logiczne ani oczywiste. — Czekaj! — Net uśmiechnął się złośliwie. — Jeśli możemy zmieniać ten świat, to ja bym wolał, żeby Eftep sam nas wypuścił. — Jak? — Felix nagle poczuł, że coś go uwiera w nogę. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej... gruby plik banknotów. — Nie! — zaprotestował Net. — Chcesz mu oddać taką kasę? — Spoko. Nie zamierzam płacić mandatu, skoro nie jestem winny. Też chcę, żeby Eftep sam nas wypuścił. — Dla zasady? — upewniła się Nika. — Dla zasady — potwierdził Felix. Nika wywróciła oczami. — Zwyczajne wyjście stąd drzwiami jest dla was za trudne? — zapytała. — Możemy sobie wyśnić drzwi do lasu i uciec. — Możemy zmieniać sen — powiedział Net. — Zmienimy go tak, że Eftep sam nas wypuści. 123 — Każde z nas osobno ma większą wyobraźnię niż Eftep — przyznała Nika. —Ale po co chcecie mu zepsuć jego sen? Niech sobie śni w spokoju. — On psuje nasze życie na jawie. Tu zresztą też zaczął od aresztowania nas tylko po to, żeby nam pokazać, kto tu rządzi. — Nie powstrzymamy się, żeby nie zmieniać jego snu — dodał Felix. — I nie chcemy się powstrzymywać. — Net uśmiechnął się złośliwie. — Ale po co? — Nika rozłożyła ręce. — Aż tak udzieliła się wam jego chora ambicja? Chłopcy wyśnili okno, przez które lepiej widzieli jedyną ulicę miasteczka. — Ja bym dodał biuro... — Net zmarszczył brwi. — Biuro straży miejskiej! Z budynku po drugiej stronie ulicy niczym elastyczny kawałek gąbki wyskoczył szyld z napisem „Straż Miejska" i stwardniał na wysokości pierwszego piętra. Z budynku wyszedł korpulentny facet w granatowym mundurze strażnika miejskiego. Ludzie zaczęli mu się nisko kłaniać i ustępować z drogi. Eftep w swoim mundurze policyjnym przeszedł obok, udając, że nic się nie dzieje. — I biuro FBI — rzucił Felix. Z budynku obok Straży Miejskiej wyszedł chudy mężczyzna w czarnym płaszczu. Znów wszyscy zaczęli mu się kłaniać. Eftep zauważył kolejnego konkurenta i skrócił swoją przechadzkę. — Właściwie to dlaczego w jego śnie wszyscy kłaniają się stróżom prawa? — zdziwił się Felix. — Bo facet myli szacunek ze strachem — wyjaśniła Nika. — Wy też zaczynacie mylić. Jeśli koniecznie chcecie go wkurzyć, to już lepiej tak. — Pstryknęła palcami i ściany komisariatu 124 pokryły się plakatami z tandetnymi zdjęciami gwiazd muzyki pop, a na krześle pojawił się puchaty różowy pokrowiec. Laptop na stole zamienił się w różowy Macbook, a blaszany kowbojski kubek w plastikowy z nadrukiem w teletubisie. Eftep, tupiąc, wpadł do biura, wyraźnie wściekły. Zatrzymał się w drzwiach, rozejrzał po wnętrzu i zacisnął pięści. — Przestańcie mi zmieniać mój sen! — wykrzyknął. — Było dobrze przedtem! Zaczął zrywać plakaty, potem ściągnął różowy pokrowiec i cisnął go do pieca. Pstryknął palcami, przywracając dawny wygląd komputera i spojrzał z wyższością na przyjaciół. — Tak niczego nie osiągniecie — wyjaśnił, zadowolony z siebie. — Niech nas pan uwolni — poprosiła Nika. — My stąd znikniemy, a wraz z nami pana problemy. — Szeryf jest niezłomny w swoich zasadach — odpalił Eftep i sięgnął po kubek z kawą. Dopiero gdy upił łyk, zauważył, jak wygląda. Odstawił z obrzydzeniem i siłą woli zmienił go w blaszany. Net spojrzał na kubek i ten znów stał się plastikowy, tym razem z nadrukiem w Hallo Kitty. Nika zabrała Felixowi pieniądze i podała przez kratę. — Oto nasz mandat — powiedziała. — Proszę nas wypuścić. — Ale wtedy nie będzie przesłuchania. A już się nastawiłem... — zrezygnowany Eftep wziął pieniądze, usiadł na drewnianym fotelu i smętnie spuścił głowę. — To zwykła popołudniowa drzemka. Lubię ten sen... Staram się śnić go codziennie. Psujecie mi to. — Dziwnym zrządzeniem losu znaleźliśmy się w tym samym śnie — wyjaśniła Nika. — Jeśli pan nas wypuści, będzie pan dalej śnił swój szczęśliwy sen. Bez nas. Eftepowi opadły ramiona w geście rezygnacji. 125 — Tylko nikomu nie mówcie — powiedział, otwierając drzwi celi. Czarna karoca czekała z otwartymi drzwiami przed komisariatem. W pełnym słońcu teksańskiego miasteczka wyglądała niesamowicie. Zakapturzony, owinięty czarną peleryną woźnica tkwił nieruchomo na koźle, dwa metry nad ziemią. Czarny cień w samo południe. — Wsiąść tam, to jak przenieść się z deszczu pod rynnę — zauważył Felix. — Z deszczu do kanału burzowego — sprecyzował Net. — Wyśnijmy sobie... stację metra. — Stację metra na Dzikim Zachodzie? — zdziwiła się Nika. — Zaraz... — Felix podrapał się w głowę. — Nie wiemy, gdzie zawiezie nas karoca. Pomyślmy chwilę, zanim wsiądziemy. Rozejrzeli się. Elegancki mężczyzna podjechał pod bank czarnym traktorem z przyciemnianymi szybami. Dalej grupka rozbawionych dwudziestolatków wolno jechała pięciomiejsco-wym traktorem cabrio, kiwając głowami w rytm muzyki disco. Na przyjaciół nikt nie zwracał uwagi. Połowa budynków w miasteczku okazała się atrapami - im dalej od komisariatu, tym mniej starannie wykonanymi. Ostatnie domy były właściwie pudłami z namalowanymi oknami i drzwiami. — Eftepowi brakuje wyobraźni — stwierdził Net, po czym zatrzymał się, a na jego twarzy wykwitł złośliwy uśmieszek. — Nie bądź zbyt okrutny — poprosiła Nika, ale już sama zaczynała się uśmiechać. — Zauważyliście, że tutaj nie ma żadnego pomnika? — zapytał Net i zmrużył oczy. Z oddali dał się słyszeć odgłos pracy potężnego silnika. Zza budynków wyjechała ciężarówka przypominająca rozbudowany traktor. Zatrzymała się w kłębach kurzu, a z kabiny wyskoczyło 126 dwóch facetów w kombinezonach roboczych. Kierowca zauważył przyjaciół i zapytał: — Net Bielecki? Gdy Net przytaknął, tamten sięgnął do kabiny po clipboard z plikiem wymiętych kartek i podsunął do podpisania „potwierdzenie odbioru pomnika", po czym z pomocnikiem otworzyli ładownię i bez trudu wyciągnęli wielki, owinięty brezentem postument. Postawili go na środku ulicy. Towarzyszył temu dźwięk, jakby pomnik ważył ze trzydzieści ton. Jak się lepiej zastanowić, to właśnie tyle powinien ważyć. Kiedy ciężarówka odjechała, Net chwycił za końcówkę liny oplatającej brezent. — Prezent pożegnalny dla ukochanego nauczyciela — powiedział. — Ciągnijcie. Wspólnie zerwali brezent i cofnęli się, żeby ocenić dzieło sztuki. Na środku ulicy, na półtorametrowym cokole stał odlany z brązu pomnik, przedstawiający trzy postacie nadnaturalnej wielkości. Podpis głosił: „Felixowi, Netowi i Nice, bohaterskim bojownikom o wolność podczas lekcji informatyki. Mieszkańcy Eftepowa". Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. — To było okrutne — przyznała Nika, ale nie przestawała się śmiać. Nie czekali, jak na pomnik zareagują mieszkańcy miasteczka. Ruszyli wzdłuż ulicy. — Co robisz, jak chcesz wysiąść z autobusu? — zapytał nagle Felix. — Naciskam czerwony guzik „na żądanie" — odparł Net. — To sen Eftepa, ale możemy go zmieniać. Możemy na przykład wyśnić czerwony guzik do przerywania snu. — Czy to nie za proste? — zapytała Nika. 127 — Proste rozwiązania są najlepsze. — I mówi to ktoś, kto ma w domu automat do parzenia herbaty wielkości małego słonia — zauważył Net. — Nie przesadzaj. — Felix pchnął drzwi najbliższego sklepu i skinął na przyjaciół. — Najwyżej słonia wcześniaka... Sklep okazał się wypożyczalnią... traktorów. Ściany niewielkiego pomieszczenia pokrywały plakaty z roznegliżowanymi dziewczynami i tabelki z cenami. Na widok przyjaciół zza zawalonego papierami biurka zerwał się drobny mężczyzna z ryżymi włosami i rzadką brodą. Miał na sobie elegancki strój złożony z wyprasowanych w idealny kant spodni, wyjątkowo paskudnej koszuli i kamizelki połyskującej jak odwłok muchy. — Witam szanownych państwa — zaczął uniżonym głosem, z przylepionym do ust sztucznym uśmiechem. — W czym mogę pomóc? Szukają państwo traktora turystycznego czy raczej sportowego? A może lepszy będzie terenowy? Czy chodzi o weekendowy wypad za miasto, czy raczej o wakacje? — Nie interesują nas traktory — przerwał mu Felix. — Szukamy czerwonego guzika. — Mamy czerwone traktory — odpalił bez zastanowienia sprzedawca. — Lamborghini z obniżonym zawieszeniem i spoj-lerem w standardzie. — Grzebał w stertach papierów w poszukiwaniu właściwego folderu. — Nie chodzi o traktor. Chodzi o czerwony guzik. — Tak, oczywiście. Może też być... Felix gestem wskazał przyjaciołom drzwi. Wymknęli się po cichu. — Co to miało być? — zapytał Net. — Sam sen broni się przed nami — wyjaśnił Felix. — Nie chce, żebyśmy się obudzili. Dlatego sprzedawca nie słuchał nawet, o co go pytam. 128 — Dlaczego nie możemy wyśnić tego guzika, tak jak wyśniliśmy drzwi w celi? — zapytała Nika. — Bo to ingerencja w... konfigurację sennego systemu — odparł Net. — Wyśniliśmy go. — Felix uśmiechnął się. — Teraz już istnieje. Skoro mechanizm snu spróbował go przed nami ukryć, to znaczy, że istnieje. Z naprzeciwka zbliżał się Eftep - odbywał właśnie kolejny obchód. — Mieliście się stąd wynieść! — powiedział ostro, zatrzymując się przed nimi. — A zamiast tego zaśmiecacie ulicę brązem... znaczy pomnikiem z brązu. — Właśnie się wynosimy — wyjaśnił uprzejmie Felix. Net z satysfakcją zamienił policyjny lizak, tkwiący za paskiem Eftepa, w okazały muchomor na długim białym pieńku. Eftep cisnął grzybem o ziemię i spojrzał na nich ze złością. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, rozległ się osobliwy dźwięk. Przypominał dzwonek telefoniczny, ale przepuszczony przez solidny wzmacniacz i głośniki koncertowe. Zdawał się dobiegać z nieba. Ludzie zatrzymywali się i zadzierali głowy. — To mój telefon — powiedział wolno Eftep. — Zaraz mnie obudzi... — Niech się pan nie martwi — rzucił Net. — Po przebudzeniu wszystko pan zapomni. Eftep chciał coś odpowiedzieć, ale zniknął. Po prostu zniknął. Komisariat z głuchym puknięciem rozsypał się w pył, domy w miasteczku zaczęły się składać jak domki z kart i zapadać w ziemię. Ludzie w panice biegali we wszystkie strony. Co chwila kolejni znikali z donośnymi plumknięciami, jak bańki mydlane w kreskówkach. Wokół przyjaciół opustoszało. Zostały 129 tylko pomnik i karoca stojąca na środku pustkowia niczym czarna dziura w sennej rzeczywistości. — Obudził się i zwinął scenografię — podsumował Net. — Jeżeli był tu jakiś czerwony guzik, to również zniknął — dodał Felix. Rozejrzeli się po rozgrzanej słońcem pustyni. Teraz, z braku cienia, zaczął im doskwierać upał. — Nie mamy wyjścia — stwierdził Felix. Ominęli pomnik, pod którym ktoś już położył kwiatki, i niechętnie podeszli do karocy. Otwarte drzwi zapraszały do chłodnego wnętrza mobilnej krypty, a woźnica, zakutany szczelnie w czarną pelerynę, tkwił na koźle jak niewypowiedziana groźba. — I tak musimy wsiąść. — Felix pierwszy zniknął w czarnej czeluści i wyciągnął rękę do Niki. Ledwo cała trójka znalazła się w środku, drzwi zatrzasnęły się i karoca ruszyła z kopyta. Siła bezwładności rzuciła ich na tylną kanapę. — Czy oni są prawdziwi? — zapytała Nika. — Ludzie ze snu. Myślicie, że... żyją? — Jak rozmawiasz z senną postacią, to tak naprawdę rozmawiasz sama ze sobą — wyjaśnił Felix. — Przynajmniej taka jest teoria. — Wiem, ale... — Nika westchnęła. — Teoria... Przez następne dwadzieścia minut mknęli przez niekończącą się prerię, właściwie pustynię. Z zamyślenia wyrwał ich odgłos wypluwania. — Ohydztwo! — Złota rybka wytarła płetwą pysk. — Mieliście kiedyś w ustach surową rybę? — Jak zgłodniejemy, to może będziemy mieć — mruknął Net. 130 — Jestem strasznie niesmaczna — zastrzegła szybko ryba, po czym zmieniła wyraz pyszczka. — I jak? Zmiękczeni aresztem i przesłuchaniem? — Było nawet ciekawie — wyjaśnił uprzejmie Felix. — A do przesłuchania nie doszło — dodał Net. — W sumie to nie było najgorzej. Zastanawiam się, czy nie zabawić tutaj dłużej. Wyśnię sobie może lunapark. Ryba pokiwała smutno głową i powiedziała: — Więc teraz będzie gorzej. Ale dam wam jeszcze czas do namysłu. Skrzywiła się z niesmakiem, zaczęła połykać ogon i dosyć szybko zniknęła z ciamknięciem. — Bezczelna, nie? — rzucił Net. — Ciekawe, dokąd jedziemy? Wyjrzeli przez okno. Na pustyni zaczęły się pojawiać pojedyncze krzaczki, potem małe drzewka, a po chwili jechali już przez las. Był to jednak dziwny las - drzewa rosły w równych rzędach. W co dziesiątym zamiast drzewa zielenił się krzaczek, w co dwudziestym obok pnia błyskał kropkowanym kapeluszem muchomor. Wprost z lasu wjechali do miasta. Zatrzymali się przed skrzyżowaniem. Światła do sterowania ruchem były bardziej skomplikowane niż te zwykłe w ich świecie. Zamiast trzech było ich z piętnaście: w kilku odcieniach czerwieni i zieleni, ze strzałkami i z podpisami, kogo dotyczą, a kogo nie. — To znów czyjś sen — westchnął Felix. — Ciekawe czyj — zastanowił się Net. — Nie tak łatwo rozpoznać kogoś po śnie. — Myślmy o czerwonym przycisku. — Jeśli istnieje — powątpiewał Net. Karoca ruszyła, minęła kilka przecznic i zatrzymała się przed budynkiem, który przypominał... — Nasza szkoła! — wykrzyknął Net, ledwo wysiedli. 131 — Ale ktoś zrobił remont kapitalny — zauważył Felix. — No i tego wcześniej nie było... Do prawego skrzydła budynku przyklejony był kilkunastopię-trowy wieżowiec z napisem „Administracja szkoły". — To sen Stokrotki — stwierdziła Nika. — Administracja jest większa od tego, czym administruje — zgodził się Felix. — To rzeczywiście może być sen dyra. — Chodźcie! — Net ruszył w stronę drzwi. — Ciekawe, czy nasza Kwatera Główna istnieje. Może tam będzie ten twój guzik. — Guzik będzie w gabinecie Stokrotki — poprawił go Felix. — Nie dostaniemy się tam tak łatwo. — Nika wskazała na przeszklone ostatnie piętro biurowca. Widać tam było inżyniera magistra Juliusza Stokrotkę. Z założonymi z tyłu rękoma delektował się panoramą swojego snu. — Musiałby nas wezwać na dywanik. Felix, zamiast odpowiedzieć, uśmiechnął się tylko i zaczął wchodzić po schodach. W hallu zakręcili w prawo, w stronę sekretariatu, czyli obecnie biurowca, ale pan Brudnica, portier, zatrzymał ich, rozkładając ramiona jak bramkarz. — Gdzie w tym stroju?! — Wykrzywił się z oburzenia. Przyjaciele popatrzyli po sobie. Byli ubrani jak zwykle: chłopcy w bojówki, bluzy i buty sportowe, a Nika w krótką, plisowaną spódniczkę, kurtkę jeansową i Martensy. — Gdzie ciemnobeżowe spodnie w kancik, z kieszeniami zbyt płytkimi, by trzymać w nich narkotyki — wyrecytował portier. — Do tego zgniłożółta koszula i kamizelka, w kolorze lurokawowym. Pomarańczowa mucha w niebieskie kropki i marynarka... też lurokawowa. Aha! I buty. Brązowe. A dziewczynki... — Zlustrował wzrokiem Nikę. — Szarożółta spódnica do ziemi, ciągnąca się i plącząca, wiśniowy sweterek i żakiet 132 w kolorze nadgniłych bananów. Wasze nowe mundurki. Tysiąc zeta od łebka, jak nic. Przyjaciele wpatrywali się w niego, nie wierząc. — Powaga? — Pierwszy wydobył z siebie głos Net. — Ale chociaż włosy mogą być, jakie kto chce? — O nie. Włosy też muszą być w tym samym kolorze, zatwierdzonym przez dyrekcję, kuratorium i ministerstwo. — Jaki to kolor? — Mysi. Cała trójka skrzywiła się. — Ja tam zresztą nie wiem. — Brudnica wzruszył ramionami. — Ja tylko pilnuję. — Ale to tylko sen — zauważył Net. — Co panu szkodzi nas wpuścić? — Sen, ale nie wasz, tylko pana dyrektora. Bez mundurków, bez mysich włosów, z biżuterią — wskazał spinkę do włosów Niki — nie wejdziecie. A za takie buty to od razu trafisz, dziewczyno, do szkoły specjalnej, jeśli nie do poprawczaka. Nika spojrzała w dół, na swoje stopy. — W życiu nie założę kapci! — oświadczyła oburzona. — To buty ze świńskiej skóry. Symbol mojej osobowości i wiary w wolność jednostki. — Potrzebujemy formularza AK-15-Z/87 — powiedział szybko Felix. Pan Brudnica patrzył na niego podejrzliwie. — To druk wymagany przez fryzjerów, do przefarbowania włosów młodocianym. Dostępny w sekretar... w biurowcu administracji. — A, jeśli tak, to możecie przejść. — Brudnica usunął się na bok. — Po druczek to możecie. Przyjaciele nieufnie przeszli obok niego i ruszyli korytarzem w stronę części administracyjnej. 133 — Powyżej pewnego poziomu absurdu urzędniczego wszystko ujdzie — wyjaśnił Felix. Drzwi do sekretariatu wyglądały identycznie jak na jawie. Felix zapukał, a wobec braku odpowiedzi, otworzył je. Sekretarka dyrektora, pani Helenka, nie była zbyt szczupłą osobą, ale jednocześnie uwielbiała obcisłe bluzeczki, przez co wyglądała, jakby pod różowym sweterkiem, na wysokości pasa, miała nie całkiem nadmuchane koło ratunkowe. Wrażenia pneumatyczno-ści sekretarki dopełniały natapirowane, tlenione włosy. Popatrzyła na nich i pokręciła głową. — Nie znacie paragrafu sto osiemdziesiątego, punkt piętnasty, dotyczącego sposobu stukania do drzwi sekretariatu w godzinach 12.03-15.37? — Nie... — odparł zaskoczony Felix. — Trzy krótkie, dwa długie, jeden krótki. Na inne mam nie reagować. To osobiste zarządzenie dyrektora. Wywiesił je po wewnętrznej stronie drzwi jego kasy pancernej. — No, ale skoro już tu jesteśmy... potrzebujemy druczku AK-15-Z/87. — Pewnie można go dostać gdzieś na wysokim piętrze — dodał Net. — AK-15-Z/87? Ten do fryzjera? — Pani Helenka obrzuciła ich znudzonym spojrzeniem i sięgnęła do szuflady. Chwilę przewalała pojemniczki i flakoniki z kosmetykami, wreszcie wyciągnęła z samego dna trzy wymięte arkusze papieru. — Wyśniłeś te świstki — syknął Net. — Teraz wymyśl coś innego, żebyśmy się dostali na górę. — Potrzebujemy też druku eee... 347-JP2/15 — oznajmił Felix — gdzie „15" to kod piętra, na którym można go otrzymać. Pani Helenka spojrzała na nich ponuro i głową wskazała następne drzwi. Natychmiast straciła nimi zainteresowanie 134 i sięgnęła do szuflady po lakier do paznokci. Przyjaciele przekroczyli drzwi i stanęli jak wryci. Całe piętro biurowca zapełnione było biurkami z identycznymi paniami Helenkami w identycznych różowych bluzkach. Malowały paznokcie lub machały dłońmi, by je wysuszyć. Inne malowały usta lub poprawiały rzęsy. Unoszący się w powietrzu zapach lakieru i perfum wiercił w nosie. Jedna z Helenek wstała i podeszła z buteleczką do małego kraniku w ścianie. Napełniła ją gęstą, czerwoną substancją i wróciła za swoje biurko. W budynku, prócz instalacji elektrycznej, wodnej i kanalizacyjnej były więc jeszcze rury dostarczające na każde piętro lakiery do paznokci w różnych kolorach. Przyjaciele, nieniepokojeni przez żadną z pań Helenek, dotarli do schodów i ruszyli w górę. Każde mijane piętro zaludniały panie Helenki, które robiły wszystko, z wyjątkiem pracy. Komputery wyświetlały wygaszacze ekranu, telefony dzwoniły, ale nikt ich nie odbierał. Dotarli do piętnastego piętra, gdzie tuż przy schodach stała już pani Helenka z trzema arkuszami papieru w dłoni. — Wasze druki. — Wręczyła im je i własnym ciałem zagrodziła wstęp na wyższe piętro. Przyjaciele przysunęli głowy, żeby się naradzić szeptem. — Zróbmy tutaj jakąś zadymę — zaproponował Net. — Nie chce mi się schodzić, robić zadymy i potem wracać na rozmowę z dyrektorem. — Mam jakieś niewytłumaczalne opory przed robieniem zadymy — zwierzył się Felix. — Nawet we śnie. — Może da się wyśnić jakiś dokument, który będzie mógł nam dać tylko Stokrotka — powiedziała Nika. — Nie będzie zadymy, a - 135 — Nie musimy wchodzić wyżej. — Net chwycił ją za ramię i wskazał ścianę. Kilka metrów dalej zainstalowany był... czerwony guzik, opatrzony napisem „Użyć tylko w najostateczniejszej ostateczności". — Bingo! — Net spojrzał na przyjaciół. — Wyciągnę nas z tego. Nie czekając na nic, rzucił się pod wyciągniętym ramieniem pani Helenki, dopadł przycisku i wdusił go z całej siły. Rozległa się syrena alarmowa, a z sufitu trysnęły strumienie wody. — Ups... — syknął Net. Panie Helenki zaczęły piszczeć, zakrywać fryzury teczkami i biec w stronę schodów. Zapanowało straszliwe zamieszanie. Felix i Nika ledwo umknęli przed falą różowych sweterków, spływającą na dół. Dołączyła do nich rzeka z wyższych pięter -system przeciwpożarowy włączył się w całym budynku. Gdy biuro opustoszało, woda przestała lecieć. — Ups... — powtórzył Net. Przyjaciele popatrzyli na niego niewyraźnie. — Zimna jak w realu — stwierdził Felix. Wyglądali, jakby właśnie wynurzyli się z basenu. Podeszli do okna. Ulica przed szkołą i spory kawałek parku zajęty był przez tłum dyskutujących i gestykulujących pań Helenek. — Przynajmniej wizytę w gabinecie Stokrotki mamy zagwarantowaną — powiedział cicho Net. Ociekający wodą dyrektor magister inżynier Juliusz Stokrotka wolno i nieco sztywnym krokiem zszedł na piętnaste piętro. — To wy — raczej stwierdził, niż zapytał. — Jak zwykle wy. Nawet we śnie. Jego kanarkowożółty garnitur oblepiał korpulentne ciało. 136 — Przepraszamy. — Nika odgarnęła włosy, przyklapnięte jak wyciągnięte z rzeki wodorosty. — Chcieliśmy się obudzić. — Ale to mój sen — naburmuszył się Stokrotka. — Wy mi się tylko śnicie. — No właśnie niezupełnie — odezwał się Net. — Śnimy razem ten sam sen — wyjaśnił Felix. — Błąd matrixa, czy coś... — dodał Net. — Nie opowiadajcie mi tu farmazonów. — Dyrektor podniósł głos — marsz do mojego gabinetu! Po schodach, które zamieniły się w wodne kaskady, z trudem weszli na szesnaste piętro. Klatka schodowa kończyła się eleganckimi, mahoniowymi drzwiami. — Jeśli chce nam pan strzelić pogadankę, to chyba nie ma sensu — powiedział niechętnie Net. — Jak się obudzimy, i tak nie będziemy nic pamiętać. Nika szturchnęła go w bok, ale było już za późno. Dyrektor poczerwieniał na twarzy. — „Strzelić pogadankę"?! — wybuchnął. — Zatopiliście cały budynek, a ty twierdzisz, że wszystko zapomnicie?! — Naprawdę zrobiliśmy to niechcący — zapewniła szybko Nika. — Zresztą ten budynek tylko nam się śni — dodał Felix. — MNIE się śni! — Stokrotka wycelował w niego palec, drugą rękę kładąc na klamce. — Wy też mi się śnicie. I wy, śniący mi się, nie macie prawa zatapiać budynku śniącego mi się! Felix zauważył, że spod drzwi wypływa właśnie całkiem spory strumień wody. — Lepiej nie... — zaczął, ale w tym momencie dyrektor nacisnął klamkę. Zdążyli tylko dostrzec zajmujący całe piętro gabinet z gigantycznym biurkiem na samym środku i palmą obok. Na nic więcej 137 nie starczyło czasu, gabinet do wysokości jednego metra był bowiem wypełniony wodą, która runęła na przyjaciół. Drzwi, pod naporem wody, docisnęły dyrektora do ściany, a Felixa, Neta i Nikę porwała wielka fala. — Ratunku! — krzyknął Net. — Nie umiem pływać! Próbowali się łapać poręczy, ale nurt był silniejszy. Znaleźli się w wodnej zjeżdżalni, która spiralą prowadziła w dół. — Był tam czerwony guzik? — krzyknęła Nika, wypluwając wodę. — Nie mam pojęcia. — Felix próbował utrzymać głowę nad powierzchnią wody. — Jak woda opadnie, znów spróbujemy się tam dostać. Jednak strumień wody nie miał zamiaru pozostawić przyjaciół na parterze. Zjechali do piwnicy i dopiero tam woda rozlała się szeroką kałużą na najniższym poziomie parkingu podziemnego. Czekała tam już czarna karoca. Przemoczeni, stanęli na chwiejnych nogach. Woda sięgała im do kolan. — Już dobrze? — Nika położyła dłoń na ramieniu Neta. — Niezły fun, gdyby nie to, że prawie się utopiłem. — Net nie mógł się zdecydować, czy bardziej się boi, czy też lepiej się bawi. Nagle coś obok plusnęło i srebrny kształt podpłynął do przyjaciół. — I jak? — Złota nie złota rybka wysunęła pysk nad powierzchnię. — Pękacie już? Nie znajdziecie czerwonego przycisku. Wymyśliliście go, owszem, szacuneczek... aleja potrafię go ukryć. Będziecie tu dopóty, dopóki nie spełnicie trzech moich życzeń. — Ile jeszcze razy zamierzasz połykać i wypluwać surową rybę? — zapytał Net. 138 m o — Przemęczę się dla dobra sprawy. — Ryba splunęła i przeniosła wzrok na karocę. Konie przestępowały z nogi na nogę, rozchlapując wodę. — Wsiadacie? Czekają na was nowe, wspaniałe porażki. Uśmiechnęła się złośliwie i połknęła się w całości. — Właściwie dlaczego mielibyśmy się budzić? — zastanowił się Net. — Będziemy siedzieć w autobusie, w korku. A tu jest darmowa rozrywka. Aquapark już zaliczyliśmy. — Mam złe przeczucia w związku z tą darmową rozrywką... — odparła Nika. — Przyjemności nigdy nie są darmowe. Od cukierków się tyje i psują się zęby, od papierosów dostaje się raka. Od alkoholu i narkotyków durnieje. Z tym wspólnym snem może być podobnie. — Myślę, że przesadzasz — bagatelizował jak zwykle Net. — Nie musimy siedzieć w niczyim śnie. Możemy sobie wyśnić własny. — Powinniśmy jak najszybciej wrócić na stronę jawy. Z tym snem jest coś nie tak. — Wsiądźmy do karocy — poprosił Felix. — Tutaj już nie znajdziemy czerwonego guzika. Popatrzyli na ponuroczarny pojazd i nieruchomego woźnicę. Wiało od nich dziwnym chłodem. — Nie wiem, czy chcę wsiadać... — przyznał Net. — Nie wiem nawet, czy chcę szukać guzika... Tak gdzieś na piątym piętrze nawet wodna zjeżdżalnia zaczęła mi się podobać. Tu nie jest tak źle. Pomyślcie tylko, wszystko możemy robić bezkarnie. Wyśnijmy sobie tylko coś fajnego. — Tak czy inaczej, wynieśmy się, zanim spłynie tu do nas Stokrotka. Ten argument podziałał na Neta. Wsiedli do karocy. Natychmiast ruszyła, fontannami rozchlapując wodę spod kół. 139 Wydostali się na powierzchnię, ominęli morze różowych sweterków i wjechali między szare domy. Podobnie jak we śnie Eftepa, tutaj też odleglejsze budynki zamieniały się w coraz mniej staranne atrapy. Domów było akurat tyle, żeby z dyrektorskiego gabinetu roztaczał się imponujący widok. Dalej zabudowa urwała się nagle i karoca wjechała w las. — Stokrotka myślał, że mu się śnimy — odezwał się Felix. — Zastanawiasz się, czy nie miał racji? — zapytał ostrożnie Net, po czym zastrzegł — ja jestem prawdziwy. — Nie zaczynaj — poprosił Felix. — Wszyscy jesteśmy prawdziwi, a to, że śnimy wspólny sen, to wynik jakiegoś... — Eksperymentu szalonego naukowca? — podsunął Net. — A te senne postacie? Myślałem, że znikają, gdy śniący jest gdzie indziej. — Niektórzy z nich wiedzą, że są tylko postaciami ze snu. I oni chyba nas rozpoznają. Brudnica wiedział, że to sen dyrektora i że sam jest śniony. Nie mogli kontynuować rozmowy, bo karoca zatrzymała się przed czymś wyglądającym jak niedorobiony pałacyk. Pozałamywane fantazyjnie białe mury częściowo były ogrodzeniem, a częściowo budynkiem pozbawionym dachu. Bladoróżowe i złote dodatki w postaci drzwi, gzymsów i ram okiennych nadawały wszystkiemu charakter wybitnie kiczowaty. Wokoło kwitły bzy, jabłonie i jaśminy. Pachniało kwiatkami i drogimi perfumami. Na domiar złego po jaskrawozielonej trawie kicało kilkanaście śnieżnobiałych królików. — To wygląda jak domek Barbie — skrzywiła się z niesmakiem Nika. — Same majtkowe kolory — zgodził się Net. — Jak tu wysiądziemy, to chyba się porzygam. 140 Drzwi karocy jednak otworzyły się, a przyjaciele szybko wysiedli. Króliki przestraszyły się czarnych koni i w popłochu odkicywały w stronę białego niby-pałacyku. Karoca zniknęła w tumanie kurzu. — Facet nie potrafi normalnie ruszyć — zauważył Net. — Od razu gaz w podłodze. — Jakoś nie mam ochoty tam wchodzić — przyznał Felix. — My też nie — odpowiedział za siebie i Nikę Net. — Ale tu nie ma nic więcej. Rozejrzeli się. Rzeczywiście, wokoło był tylko wielki kwitnący sad. — Może uznacie, że oceniam po pozorach — dodał Net — ale coś mi mówi, że to sen dziewczyny. Podeszli do drzwi i zapukali. Ze środka dobiegło nieśmiałe „proszę". Weszli. W wielkim salonie na stosie atłasowych poduszek, w białej, połyskującej sukni, na wpół siedziała, wpół leżała Klaudia. Jej złote, długie na trzy metry włosy spływały aż na megapuszysty dywan. Wyglądała jak księżniczka z filmu fantasy. Obok stało dwóch odzianych w różowe zbroje kulturystów, którzy wolno wachlowali ją purpurowymi piórami jakiegoś gigantycznego ptaka. — A oto i sama Barbie — westchnęła Nika. — Cześć! — zawołał Net. — Nie rzucił ci się w oczy duży czerwony guzik? — O! Cześć! — Zaskoczona Klaudia patrzyła na kolegów z klasy, jakby byli ufoludkami. — Skąd się tu wzięliście? To mój prywatny sen. Jednoosobowy. — Długo by tłumaczyć. Zawsze śnisz sobie indywidualnie? — To sen relaksacyjny. — Wzruszyła ramionami zupełnie nie po księżniczkowemu. — Jak mam wszystkiego dosyć, to śnię właśnie to. 141 — A czerwony guzik? — przypomniał Felix. — Tam jest jakiś. — Znów nie po księżniczkowemu pokazała palcem na stojący pod ścianą ozdobny stolik. — Nie wiem, do czego służy Pojawił się dziś. W blat wmontowano czerwony przycisk wielkości małej filiżanki. Pod spodem przyśrubowana była tabliczka z napisem: „Awaryjne przerwanie snu. Och, ach, ale po co? Jest taki faj-niutki". Felix popatrzył po przyjaciołach. Wolno skinęli głowami, więc nabrał powietrza i nacisnął przycisk. Nic się nie wydarzyło. Felix schylił się i zajrzał pod stolik. Od przycisku wychodziły dwa kable, długości kilkunastu centymetrów, do niczego niepodłączone. — Dziewczyński sen — westchnął. — Szczegóły techniczne poniżej krytyki. — I jak guzik? — ze szczytu atłasowej góry dobiegł głos Klaudii. — Guzik... no, fajny — odparł Felix. — Naprawdę niezły. Stylowy. To my ci już nie będziemy przeszkadzać. Pożegnali się i szybko wyszli. — Co za bajzel! — wyrzucił z siebie wzburzony Felix. — Chciałbym się znaleźć we własnym śnie. Tam guzik byłby podłączony, miałby potrójne, zabezpieczone antyprzepięciowo obwody, a obok leżałaby zafoliowana instrukcja obsługi. — Przypięta łańcuszkiem, żeby nikt nie ukradł — dodał Net. Nika zachichotała, a Felix westchnął i odparł poważnie: — Możliwe. Ale przycisk przynajmniej by działał. — Myślę, że aby dostać się do następnego snu, nie potrzebujemy karocy — stwierdziła niespodziewanie Nika. Wskazała przed siebie, na wystający znad drzewek różowy kanciasty kształt, przywodzący na myśl wieżowiec. Po dokładniejszych 142 oględzinach przyjaciele stwierdzili, że to naprawdę jest wieżowiec obłożony różowymi szybami. — Znów dziewczyński sen — zawyrokował Net. Weszli między drzewa owocowe obsypane białymi kwiatami. Otoczyła ich odurzająca, słodka woń. Net ponarzekał trochę, że kręci mu się w głowie, ale po kilku minutach, bez dalszych przygód zostawili za sobą sad i wyszli na trotuar przed różowym wieżowcem. — Mam nadzieję, że będzie winda. — Felix zadarł głowę. — Tu jest z pięćdziesiąt pięter. Szklane drzwi rozsunęły się przed nimi z cichym szmerem. Weszli do chłodnego wnętrza. Cały parter budynku zajęty był przez setki, a może i tysiące wiszących ubrań. Wyglądało to na magazyn wielkiego domu towarowego. Rzędy wieszaków, a na nich suknie, bluzki, spódnice, spodnie, płaszczyki i kurtki. A wszystko posegregowane kolorami. Z przewagą białego i różowego. Wzrok przyciągały setki par butów, poustawianych na półkach wzdłuż ścian. Większość to złote, srebrne lub wysadzane brylancikami sandałki na niebotycznie wysokich obcasach. Nad butami można było dostrzec równiutko i też oczywiście kolorami poukładane: paski, chusteczki, apaszki, czapki, berety, a nawet i upstrzone piórami i kwiatami eleganckie kapelusze. Pomiędzy rzędami przechadzały się wystrojone w uniformy pokojówki, rozpylając wokół francuskie perfumy. Za całym tym bogactwem przyjaciele znaleźli drzwi windy, ale wyświetlacz wskazywał, że kabina znajduje się na najwyższym piętrze. Skorzystali więc ze schodów, by dostać się na pierwsze piętro. Jak na parterze - uderzyła ich feeria kolorów, fasonów i zapachów. Podobnie było na dwóch kolejnych piętrach. Dopiero na czwartym zamiast sukien pojawiły się jeansy, różnej długości i kroju, z cekinami lub nitami, jaśniejsze, ciemniejsze, 143 niektóre fachowo poprzecierane i wystrzępione. Bejsbolówki i buty sportowe. Też ozdobione złotymi dodatkami i dżetami. — Ten wieżowiec to gigantyczna garderoba — stwierdziła Nika. — I chyba wiem, do kogo należy... — Jedzie winda — zauważył Felix. Cyfry na wyświetlaczu zaczęły przeskakiwać coraz wolniej. — Zatrzyma się piętro niżej — powiedział Felix. Przyjaciele zbiegli schodami. Rozległ się gong i drzwi rozsunęły się. Z windy wyszła Aurelia w asyście trzech dziewczyn. Zatrzymała się, zaskoczona. Miała na sobie starannie poprzecierane jeansy, zwykły T-shirt i trampki. Najwyraźniej zamierzała się w coś przebrać, bo jej asystentki obładowane były kolorowymi częściami garderoby. Fryzura Aurelii też była niewyjściowa. — Skąd się tu wzięliście? — zapytała, po czym zauważyła Neta. — Mamy randkę dopiero za dwie godziny. — Uśmiechnęła się. — Słucham?! — Nika spojrzała na Neta, potem na Aurelię. — Randkę?! — Z Netem, nie z wami wszystkimi — wyjaśniła uprzejmie Aurelia. Wyciągnęła z kieszeni różową komórkę wysadzaną diamencikami i otworzyła klapkę. — Zgadza się. Piętnasta trzydzieści - Ryan Gosling, szesnasta - Net Bielecki. O! dobrze, że tu zajrzałam. Muszę przesunąć o pół godziny Pattinsona, bo mi koliduje z Musiałem. — Umówiłeś się z nią na randkę?! — Nika spojrzała na Neta z furią. — Ja? — Net zamrugał nerwowo. — Chyba nie. Nie pamiętam, żebym się umawiał... — Skoro jesteś już teraz, to... — Aurelia zastanowiła się. — Zaczekaj minutkę, tylko się przebiorę i przełożę Ryana na 144 później. A wy już sobie idźcie. — Machnęła ręką jak znudzona królowa. Nika zmrużyła oczy i wbiła zimne spojrzenie w Aurelię. Winda, z której ta przed chwilą wysiadła, drgnęła i z hukiem runęła w dół, pozostawiając za otwartymi drzwiami pusty szyb. Sekundę później wstrząs i łomot oznajmiły, że kabina rozbiła się w piwnicy. Aurelia obejrzała się, potem z przerażeniem spojrzała na Nikę. — Jesteś tylko postacią z mojego snu. Nie wolno ci robić takich rzeczy! Zaraz w ogóle cię skasuję. Odeśnię. — Tylko spróbuj! Aurelia zmarszczyła czoło i skupiła się, ale Nika nie została odeśniona. — Nie jestem postacią z twojego snu — rzuciła ze złością Nika. — Jestem prawdziwa. A ty umawiasz się na randki z moim chłopakiem"! — Prawdziwa!? — zakpiła Aurelia i dłonią wykonała gest, po którym wszystkie wieszaki na kółkach, na każdym po sto sukien, zaczęły sunąć w kierunku Niki. Net złapał najbliższy, ale ten, pchany nieznaną siłą, wyrwał mu się z rąk. Po chwili Nika zniknęła w gąszczu metalowych stelaży i kolorowych szmat. Felix siłą woli odciągnął najbliższy wieszak, ten jednak zaraz wrócił na swoje miejsce. Nagle wieszaki rozsunęły się, odsłaniając stojącą z rozłożonymi ramionami Nikę. Oddychała szybko i patrzyła ze złością na Aurelię. Pstryknęła palcami i wieszaki rozjechały się na wszystkie strony. — Moje sukienki! — krzyknęła przerażona Aurelia, ale było już za późno. Huk tłuczonego szkła dobiegł jednocześnie ze wszystkich stron, a chwilę po nim rozległ się rumor spadających 145 na ziemię wokół budynku metalowych rur, obwieszonych modnymi ciuszkami. Stali na pustym teraz piętrze. Cisza jak makiem zasiał. Jedynie wiatr szeleścił resztkami pourywanych wertikali. Obie dziewczyny mierzyły się zimnymi spojrzeniami spod zmrużonych powiek. Wyglądało na to, że zamierzają się pobić. — Przestańcie! — Felix stanął między nimi. — To nieporozumienie. Aurelia umówiła się z Netem, którego sobie wyśni za dwie godziny. Nie z tym prawdziwym. — To niewiele zmienia. — Nika rozluźniła jednak pięści. Wychyliła się zza Felixa. — Odczep się od Neta! — Wolno mi śnić, co mi się podoba — odparła Aurelia. — I kogo mi się podoba. Wyśnię sobie też ciebie i będziesz mi musiała usługiwać. Net od dłuższej chwili stał i gapił się oniemiały na obie dziewczyny. — Jak obie się nie uspokoicie, to zaraz sobie pójdę — oświadczył niespodziewanie. — To ty też jesteś prawdziwy? — zdziwiła się Aurelia. — Jak to możliwe? — Błąd matrixa. — Ja też jestem prawdziwy — dodał Felix. — Przypadkiem znaleźliśmy się w tym samym śnie. Najchętniej obudzilibyśmy się. Aurelia patrzyła na nich podejrzliwie. — Więc dlaczego się nie budzicie? — Szukamy czerwonego guzika do awaryjnego przerywania snu. Bez niego się nie da. — Jest coś takiego na ostatnim piętrze. Spojrzeli na ziejące ciemnością drzwi windy. 146 — Czterdzieści sześć pięter — przypomniał Net. — Nie mam dość motywacji. Tym bardziej jeśli biją się o mnie dwie dziewczyny... Z zewnątrz dobiegł stukot kopyt. Podeszli do okna, czy raczej obsypanej szkłem krawędzi podłogi. Przed budynkiem, wśród walających się wszędzie sukien, kurtek i bluzek, zatrzymała się właśnie czarna karoca. — Chodźmy stąd — raczej rozkazała, niż poprosiła Nika. — Lepiej wejść te czterdzieści sześć pięter — zauważył Felix. — Wiemy, że tam jest przycisk. — Chcę stąd po prostu wyjść! — Bardzo prawdopodobne, że ten przycisk też nie będzie podłączony — rzucił niewinnie Net. Wziął Nikę za rękę i cała trójka zaczęła zbiegać schodami. — Dlaczego się tak bulwisz na Aurelię? — zapytał ostrożnie Net. — Ja się z nią wcale nie spotykam. — Ale ona sobie ciebie wyśni za dwie godziny. I pójdzie z tobą na randkę i nie wiadomo... gdzie jeszcze. Jesteś dla niej za miły. — Niech sobie wyśniwa, kogo chce. — Net wzruszył ramionami. — Nie upilnujesz snów wszystkich moich wielbicielek. Wyszli przed budynek, na wprost zdającej się pochłaniać światło karocy. — Ten pojazd mnie przeraża — stwierdził Net. — Boję się, że nas przeżuje, połknie i przetrawi. — Albo karoca, albo włazimy na samą górę — stwierdził Felix. — ... gdzie będzie niepodłączony guzik. — Net podszedł i nacisnął klamkę drzwi karocy. — Dziewczyńskie sny nie mają zbyt dobrej instalacji elektrycznej. 147 Ledwo usiedli, karoca ruszyła ostro. Wjechali między niższe budynki. Minęli kawiarnię o wdzięcznej nazwie Randkowianka, restaurację Pogadanka, dyskotekę Przytulanka i parę budynków, których nazw nie zdołali odczytać z powodu rosnącej prędkości. Dalej był las. — I jak? — Białozłota ryba wypluła się na fotel na wprost Niki. — Niemiły sen, co? Dziewczyna obrzuciła rybę niechętnym spojrzeniem i nic nie odpowiedziała. Ryba przeniosła więc wzrok na Neta. — A może chcecie wylądować we śnie Geralda? — zapytała, świdrując go spojrzeniem. — Sami wybierzemy sen, w którym wylądujemy — oświadczył Felix. — To proste, wystarczy się skupić. — Pewnie chcielibyście znaleźć się we własnych snach? Niestety, nic z tego. Zablokowałam je i nie macie do nich dostępu. — Spływaj — Felix machnął ręką. Ryba wzruszyła płetwami i z nieprzyjemnym mlaśnięciem zjadła się. Chwilę później karoca zatrzymała się, a przyjaciele z ulgą wysiedli. Otoczenie było... nieokreślone. Dziwna sprawa, ale tak należało to nazwać. Choć rozglądali się, nie potrafili stwierdzić, gdzie się znajdują ani co ich otacza. Przypominało to przeglądanie gazety w obcym języku. Jedno tylko było oczywiste: — Coś tu nieziemsko wali! — Net zatkał nos. — Jak w domu kolekcjonera zdechłych krów. — Gdzie? — zdziwił się Felix. — Tak mi się wymskło... ale wali masakrycznie. Nika zmarszczyła nosek. — Coś mi to przypomina... — skrzywiła się. 148 — Ja wolę sobie tego z niczym nie kojarzyć. — Net rozglądał się za karocą, by użyć jej w charakterze kapsuły ratunkowej. — To jest fotel z naszego salonu. — Felix wskazał skórzany mebel, który wyłonił się z otaczającej ich nieokreśloności. — Starałem się skierować nas do snu mojego taty, bo tam przycisk byłby podłączony, ale dziwnie to wszystko wygląda. No i ten smród... — Teraz twój tata pracuje, więc... — Net zastanowił się. — Może sen czeka na niego? A ten smród to może wyśniona wczoraj kolacja, którą zapomniał schować do lodówki? W tym momencie wątpliwości co do właściciela snu zostały rozwiane - zza fotela wyłonił się czarny kudłaty psi łeb. — Wszystko jasne! — wykrzyknął Felix. — To sen Cabana! Na ten fotel nie wolno mu wchodzić, więc sobie o nim śni. — Dlatego nie mogliśmy załapać, o co biega — dodał Net. — Byliśmy niekompatybilni z psim snem. Pies podbiegł do nich, ciesząc się jak zwykle i wykonując zwykły taniec radości. Net patrzył to na Cabana, to na Felixa. — Jesteśmy we śnie psa? — zapytał. — Powaga? To wyjaśnia smród. Dla psów zapach jest ważniejszy niż obraz, więc jego sen jest snem zapachowym. Ale... sen psa? Zróbmy może coś z tym odorem. Może da się go odeśnić? — Może za płytko zakopał kość? — podsunęła Nika. — Ta rasa nie zakopuje kości — wyjaśnił Felix. — Co gorsza, również nie potrafi wyśnić czerwonych guzików... Teraz otoczenie zaczęło przypominać dom Felixa. Pojawiły się ściany i coś w rodzaju podłogi. Nawet niebo wyglądało jak sufit. Przyjaciele samą swoją obecnością wzbogacali ten świat. Zza kredensu wyjechał mały gąsienicowy pojazd z napisem „miziobot" na obłej obudowie. Wystawało z niej kilka końcówek. 149 Ich przeznaczenie stało się oczywiste, gdy robot zbliżył się do psa. Zaczął go głaskać i podtykać mu smakołyki. — Ty to wyśniłeś? — Net spojrzał na Felixa. — Dośniłeś do snu Cabana? — Zdaje się, że tak. Ale trochę niechcący. Otworzyły się drzwi wejściowe i do domu wszedł tata Felixa. — Cześć tato! — wykrzyknął Felix. — Jednak to ty! Już myśleliśmy, że to sen Cabana! Musisz nam pomóc znaleźć czerwony guzik. Tata popatrzył na Felixa z głupią miną i powiedział: — Huu... ha! Kabuma. Przyjaciół zatkało. Tata przeszedł obok nich i nachylił się nad psem. Zaczął go głaskać pod brodą, za uszami i po tłuściutkim zadku. — Tato...? — Felix był zaniepokojony. — Masz... katar? — Ha hu mychyrm! — Ojciec wstał, poklepał syna po ramieniu i ponownie zajął się psem. Drzwi znów się otworzyły i weszła mama Felixa. W dłoni trzymała kilka kabanosów. — Ho hi hi ho ho! — zawołała na widok przyjaciół i od razu podbiegła do Cabana podtykać mu kiełbaski. Była nimi wypełniona również jej torebka. — Ten smród jest szkodliwy... — Net zaczął się cofać w kierunku drzwi. — Robi coś z mózgiem... Felix przytrzymał go za rękaw. — Oni nie są prawdziwi — powiedział wolno. — To Caban ich wyśnił. Dlatego tak się zachowują i nie potrafią mówić. Pies nie może wyśnić nikogo mądrzejszego od siebie. — Dobrze, że ciebie nie wyśnił... — zauważyła z przejęciem Nika. — Spotkałbyś sam siebie. — I to głupiego jak pies — dodał Net. 150 Przyjaciele z niepokojem patrzyli na rodziców Felixa, jakby tamci byli przybyszami z kosmosu. Tata wstał i udał się do kuchni, rzucając po drodze „Harum kurunta. Piponto". Przyjaciele poszli za nim. Szafki kuchenne zapełniały psia karma i najprzeróżniejsze rodzaje mięs, które były nadpsute i to one tak cuchnęły. Na workach z karmą napisano wielkimi literami, że karma jest robiona ze świeżych, niepasteryzowanych kotów pochodzących wyłącznie z hodowli wolnego wybiegu z polskich farm i nie zawiera konserwantów ani sztucznych barwników. Tata nasypał do gigantycznej michy zawartość kilkukilogra-mowego worka i dorzucił na wierzch dwa ochłapy cuchnącego mięsa. — Poszukajmy guzika, chociaż... — Felix zawahał się — chociaż wątpię, by tu był. Przeszukali pomieszczenia, które tylko w ogólnym zarysie przypominały pierwowzór ze strony jawy. Lampy nie były podłączone do kontaktu, ale i tak świeciły; w kuchni brakowało blatów, bo pies miał niżej głowę i w realu nigdy ich nie widział; a wnętrze górnych półek w szafach tylko pachniało jak górne półki. Czerwonego guzika oczywiście nigdzie nie było. Po kwadransie, zrezygnowani, usiedli na kanapie w salonie i zagapili się na nadskakujących psu rodziców i robota. — Z każdym kolejnym snem szanse odnalezienia guzika maleją — stwierdził Felix. — Następnym razem możemy wylądować we śnie chomika... — Wstał i podszedł do rodziców. — Mamo... Tato... Musicie nam pomóc. Ale rodzice popatrzyli tylko na syna bezmyślnym wzrokiem, mama uścisnęła go, jakby składała mu życzenia i powiedziała „milusokuto". Felix przecisnął się między nimi i przykucnął przed psem. 151 — Caban — powiedział poważnym tonem, a pies zapatrzył się w niego w skupionym oczekiwaniu. — Gdzie jest czerwony guzik? Szukaj czerwonego guzika. — Pogięło cię? — zdziwił się Net. Pies jednak zerwał się, pomerdał krótkim ogonkiem i pobiegł do kuchni. Rodzice wyprostowali się i znieruchomieli w oczekiwaniu jak wyłączone automaty do karmienia. Robot podążył za psem, a gdy ten usiadł przed lodówką, zaczął mu czesać futro na grzbiecie. Felix przykucnął obok psa i westchnął. Pogłaskał go po łbie i otworzył lodówkę z zamiarem wyciągnięcia jakiegoś psiego przysmaku. Wewnątrz jednak znajdował się tylko jeden talerz z zamontowanym na środku... czerwonym guzikiem. — Teriery rosyjskie to bardzo mądra rasa — powiedział z uznaniem Felix. Sięgnął po talerz, za którym ciągnął się spiralny przewód, jak od słuchawki telefonicznej. — Na talerzu? — Net nachylił się nad przyciskiem, który podejrzanie przypominał włącznik alarmu przeciwpożarowego ze snu Stokrotki. — Psu wszystko kojarzy się z jedzeniem. Caban szczeknął i podskoczył radośnie. Robot podsunął mu pod pysk kawałek serka pleśniowego, ale pies, zajęty radowaniem się z poprawnie wykonanego zadania, zignorował go. Felix zajrzał pod talerz i sprawdził podłączenie przewodów. — Nie zniżyliśmy się przed rybą dwudyszną — oznajmił uroczyście. — Pozostaliśmy superpaczką i dopóki jesteśmy razem, nie ma rzeczy niewykonalnych. Odczekał chwilę, żeby powaga sytuacji potrwała dłużej, po czym nacisnął guzik. Caban szczeknął i zniknął, a wraz z nim fotel, lodówka, miziobot, a wreszcie i rodzice. 152 — Ups... — Felix odstawił talerz na stół, ale stół w tym momencie również zniknął i talerz rozbił się o podłogę. — I to jakie ups! — Net złapał się za głowę. — Wielkie ups! Cały plan w gruzach. Nie ma już nadziei! — Plan wymaga dopracowania... — Felix podrapał się za uchem. — Zdaje się, że naciśnięcie przycisku budzi tylko właściciela snu. — Trzeba się będzie płaszczyć przed płazem... — narzekał Net. — Ja, przedstawiciel naczelnych*... — Przestań! — przerwała mu Nika. — Coś wymyślimy. Wokół znikały ściany i meble, aż przyjaciele zostali sami na wielkiej pustyni. — Super! — Net usiadł na ubitym gruncie. — Rewelacja! Zaraz przyjedzie ten karawan i zabierze nas do snu jakiegoś jednokomórkowca. — Dopiero co chciałeś tu zostać. — Nika usiadła obok, oparła ręce na kolanach, a na nich brodę. — Zmieniłem zdanie. Już nie chcę spać. Nie podoba mi się. — Net wyciągnął się na plecach. — Spróbuję tu zasnąć. A jeśli tu zasnę, to na jawie się obudzę. — Spojrzał na Felixa. — Wymyśl coś, w końcu to ty jesteś od wymyślania wyjść z najgorszych sytuacji. — Zawsze było tak, że wymyślaliśmy wszystko wspólnie — przypomniała Nika. — Zachowujesz się jak rozkapryszony bachor. Net zacisnął usta i usiadł. Na bezchmurnym niebie wielkie słońce grzało coraz mocniej. Robiło się nieprzyjemnie gorąco, a powietrze nad ziemią * Naczelne - rząd ssaków łożyskowych charakteryzujących się najlepiej wśród wszystkich zwierząt rozwiniętym mózgiem, na przykład małpiatki, małpy człekokształtne oraz ludzie. 153 zaczynało falować. Wstali i ruszyli przed siebie, choć wszędzie w zasięgu wzroku rozciągała się ta sama pustynia. — Możemy wysilić wyobraźnię i wyśnić swoje własne sny — odezwała się Nika. — Inaczej będziemy tutaj łazić bezczynnie sto lat. — To nie jest bezczynność — zaprzeczył Felix. — Ja myślę. Sądzę na przykład, że znacznie lepszym pomysłem jest wyśnienie wspólnego snu. — Czy nie przerabiamy tego od paru godzin? — zapytał Net. — Nie. — Felix zdecydowanie pokręcił głową. — Od paru godzin wpadamy w sny innych ludzi. Znajdujemy się w ich marzeniach. Teraz stworzymy nasz własny. Taki, w którym będą nasze trzy czerwone guziki. — Super! — Net wskazał przed siebie. — Skupmy się i najzwyczajniej w świecie wyśnijmy trzy guziki. Net wbił wzrok w ubity piasek. W jego ślady poszła Nika i wreszcie, niechętnie, Felix. Piasek zaczął pękać, po czym wyłoniły się spod niego, jak grzyby spod mchu, trzy błyszczące przyciski wielkości filiżanek. Gdy przyjaciele sięgnęli do nich, z zaskoczeniem stwierdzili, że naprawdę są to zwykłe, ułożone do góry nogami filiżanki. — To nie tak. — Felix rzucił przed siebie swój „guzik". — Na skróty nie da rady. Musimy wyśnić własne sny. Kompletne sny. Wtedy uwolnimy się od cudzych. Musimy wyśnić nasze marzenia. Dopiero w nich pojawią się guziki. — OK. — Net zatarł ręce. — Moje pierwsze marzenie... lodówka z colą. Ziemia zadrżała i pięć metrów przed przyjaciółmi spod ziemi, fontanną piachu, wynurzyła się stara obła lodówka. Żółtawe drzwiczki otworzyły się i ze środka wyturlała się pusta butelka po coli. Z cichym brzękiem upadła w piasek. 154 — Nie przyłożyłeś się — podsumował Felix. Nika wbiła wzrok w ziemię obok lodówki. Z małego pęknięcia, spomiędzy ziarenek piasku wykiełkowała roślinka. W przyspieszonym tempie wyrosła na metr, po czym uschła. — Jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby wyśnić porządny sen — stwierdziła smutno Nika. — Chciałam wyśnić wielki las... — Rzeczywiście — przyznał Felix. — Tak nie da rady. Chyba zabezpieczenie nałożone przez tę rybę jest zbyt mocne. Potrzebujemy kogoś, kto wyśni nasz sen za nas. Potrzebujemy sennej maszyny. — A ją kto wyśni? — Net spojrzał na niego ponuro. — My. W ten sposób powstała cywilizacja industrialna: ludzie stworzyli pracujące za nich maszyny. To będzie nasza maszyna. — Naszyna — ucieszył się Net. — Budujemy wybudzacz! — Nie tak prosto. Maszyna... OK, naszyna musi za nas wyśnić wspólny sen i dopiero wtedy pojawią się w nim czerwone guziki. — Niektórzy zatrudniają architekta wnętrz, żeby on za nich wymyślił, jak chcą mieszkać. Czemu nie? Przyjaciele skupili się, sprężyli i zaczęli wyobrażać sobie, jak powinna wyglądać naszyna. Trwało to może minutę, aż... naszyna została wypchnięta z ogromną siłą spod piasku. W jasnych fontannach pustynnego kurzu wybiła się na powierzchnię swoimi siedmioma piętrami stalowej konstrukcji i znieruchomiała. Kurzopiasek wolno opadł. Przyjaciele otrzepali głowy i spojrzeli na naszynę. Wyglądała imponująco: wysoka na dwadzieścia metrów, pełna klapek, wywietrzników, błyskających jasno kontrolek, wskazujących ważne wartości zegarów i wyświetlających istotne dane wyświetlaczy. Ciemnożółta farba przypominała tę, którą maluje się maszyny budowlane. Naszyna zaburczała, zahuczała i nad pustynią rozległ się dudniący bas: 155 — Jestem gotowa do pracy. Przyjaciele zastanowili się chwilę. — Chciałabym wielki las — powiedziała głośno Nika. — Jak wielki ma być ten las? — Od horyzontu po horyzont. — Nika rozłożyła ramiona. — Jakie gatunki drzew mają w nim rosnąć? — zahurgotała naszyna. — Różne. Liściaste, iglaste. Takie, jakie zwykle rosną w lesie. — Musisz podać dokładne proporcje między gatunkami — oznajmiła basem naszyna. — Bez tego wykonanie zadania jest niemożliwe. — To może w międzyczasie ja. — Net postąpił krok do przodu. — Chciałbym zimną colę. Maszyna chrobotała przekładniami, wreszcie zapytała: — Jaką konkretnie colę mam wyśnić w twoim imieniu? — Jakąkolwiek! Może być light, ale się nie upieram. — W jakiej butelce? — W dowolnej. Eee... to znaczy w litrowej. — Jaką ma mieć temperaturę? — Zimna powinna być... OK. Dokładnie 12 stopni. Dokładnie. — Butelka z kapslem czy odkręcana? Jeśli odkręcana, to prawy czy lewy gwint? Szkło czy plastik? Etykieta kolorowa czy w odcieniach szarości? Przyjaciele, oniemiali, stali przed stalowym kolosem zarzucającym ich kolejnymi pytaniami. — To nie tak powinno wyglądać — powiedziała cicho Nika. — Jak ktoś chce wyśnić las, to po prostu go śni, a nie martwi się, jakie grzyby mają tam rosnąć. — Czy możesz wykonać dowolny las? — zapytał głośno Felix. — Sprecyzuj: dowolny. — Zwyczajny, najzwyczajniejszy las. 156 — Sprecyzuj: zwyczajny. Felix pufnął z rezygnacją. — Naszyna nie ma wyobraźni... — podsumowała Nika. — Nie pomoże nam. Naszyna usłyszała to, zdaje się, bo zadrżała z przejęcia i poczucia misji. Burczały transformatory, zgrzytały przekładnie zębate, rechotały przekaźniki, ciamkały styki, ale wokoło, jak okiem sięgnąć, gorące powietrze wciąż falowało nad pomarańczową pustynią. — Wyśnisz coś wreszcie? — Net był coraz bardziej wkurzony. — Mam za mało danych — zadudniła naszyna. — Moje dzieło mogłoby was nie zadowolić. — Zadowoli nas cokolwiek! — Sprecyzuj: cokolwiek. Net podbiegł do naszyny i kopnął ją w obudowę. — To było niegrzeczne! — zadudniło z góry. — To wymyśl byle co! — Sprecyzuj: byle co. Felix odciągnął przyjaciela od naszyny, bo ten zamierzał chyba zaatakować ją pięściami. — Masz ostatnią szansę! — krzyczał Net — albo las, albo cię odeśnimy! Powietrzem targnął podmuch, a wokół zmaterializował się las. — No proszę — ucieszył się Net. — Odrobina przemocy, dyskretna groźba i potrafisz. — No nie wiem... — Nika wskazała najbliższe drzewo. Przyjaciele podeszli do drzewa albo raczej do czegoś, co wyglądało jak drzewo. Pień był plastikową rurą kanalizacyjną, gałęzie - drutami, a korona - podartą zieloną gąbką. Cały las tak wyglądał. 157 — Ostrzegałam — burknęła nadąsana maszyna. — Nikt nas nie zastąpi w spełnianiu marzeń — stwierdziła Nika. — Musimy to zrobić sami. Przyjaciele zastanawiali się, jak najlepiej przekazać naszynie precyzyjne dane. — Kim jest złota rybka? — Felix zmienił nagle temat. — Przecież nie sen-botem. Nie myśleliśmy o tym wcześniej. — Właśnie — zgodził się Net. — Sądzisz, że to czyjś avatar? — Nie wiem, ale wpadł mi do głowy pewien pomysł. Czemu nie odwiedzić ryby w jej własnym śnie? Skoro administruje tym całym bałaganem, to sama też musi teraz spać. — Wystarczy, że intensywnie pomyślimy o rybie i dotrzemy do jej snu — zgodziła się Nika. — Ale czy tego chcemy? — skrzywił się Net. — Tam jest pewnie fuli wody. — Jeśli narobimy jej bałaganu na jej własnym podwórku, chętniej zgodzi się, żebyśmy się obudzili — wyjaśnił Felix. — No nie wiem, czy tam trafimy... — We śnie możemy sobie sami wymyślać drogę. — Nika wskazała przed siebie. — Choćby tam. Tylko musimy wszyscy tego chcieć. Ruszyli między drzewami bublami we wskazanym kierunku. — Halo! — zagrzmiała za nimi naszyna. — A ja? Nie zostawiajcie mnie tu! — Miałaś szansę! — odkrzyknął Net. — Mogłaś nam wyśnić porządny las. — Mówiliście „dowolny". Co ja tu będę robić sama? — To już niedługo, nie martw się. Zamierzamy się obudzić. Las zaczął rzednąć i po chwili oczom przyjaciół ukazały się porośnięte krzaczkami mokradła. Mech pod nogami z pokruszonej gąbki zamienił się w prawdziwy, aksamitny mech. 158 Wszystko wokoło było teraz jak najbardziej naturalne. Łącznie z zapachem wilgoci. Na piaszczystej wysepce, jakieś trzydzieści metrów od brzegu mokradeł, leżała białozłota ryba dwudyszna i wcinała z wielkiego talerza frytki. Blum, blum, blum, rozległo się z Netowego żołądka. Chłopak złapał się za brzuch z zamiarem uciszenia go, ale ryba już to usłyszała. Spojrzała na nich zaskoczona i rozdziawiła pyszczek. Na wpół zjedzona frytka wypadła na piasek. — Co wy tu robicie? — zapytała. — Psujemy ci humor — odparł Felix. — Wypuść nas z tego pomieszania snów, to będziesz miała spokój. — Może i jestem rybą, ale przynajmniej konsekwentną. — Ryba odzyskała rezon i powróciła do wcinania frytek. — Zaraz chyba przekąsimy fish and chips' — zagroził Net. — Albo wyśnimy ci tu krokodyla, to się przefrazujesz. — Krokodyla? — Ryba wywinęła peryskopowymi oczami w prawo i lewo. — Tak nie można! To jest najście! — I kto tb mówi? Ktoś, kto dopuścił się porwania. — A wyśniwajcie sobie krokodyle, jeśli chcecie. Nie puszczę was bez spełnienia trzech życzeń. Nika patrzyła na rybę, po czym powiedziała: — Nie potrafisz tego zrobić, prawda? Ryba łypnęła na nią z zaskoczeniem. — Czego niby nie potrafię? — Nie potrafisz nas obudzić. Nie jesteś żadnym administratorem. Teraz przyjaciele spojrzeli z zaskoczeniem na Nikę. Ta kontynuowała: — Jesteś tu na takich samych zasadach, jak my, prawda? * Fish and chips - brytyjskie danie składające się ze smażonej ryby w cieście oraz frytek. 159 Ryba patrzyła na nią w napięciu, wreszcie ledwo zauważalnie skinęła łebkiem. — Bywasz tu często i nauczyłaś się manipulować snami innych. Nie możesz nas obudzić. — Nie mogę tego zrobić — przyznała smętnie ryba. — Też śnię. Tak jak wy. Ale potrafię nieźle namącić. — Więc... dlaczego? — Felix spojrzał na nią pytająco. Ryba zrobiła bardzo smutną minę, po czym wypaliła: — Bo nikt mnie nie chce kupić! Pływam sobie w akwarium sklepu zoologicznego i nikt mnie nie chce. Ludzie są źli! Widzę przez szybę, jak sobie przechodzą w tę i z powrotem, z tymi swoimi wózkami, a w wózeczkach mrożone fryteczki. Kupują złote rybki, kupują bojowniki, skalary, nawet te paskudne glo-nojady. A mnie nikt nie chce. Przesypiam całe dnie bez nadziei na znalezienie własnego domu. Jestem bardzo senną rybą. — Może właśnie dlatego nikt nie chce cię kupić? — zasugerował Net. — Może wszyscy myślą, że jesteś zdechła? — Łatwo ci walić takie teksty, bo jesteś człowiekiem. — Jesteś zazdrosna? Mścisz się tutaj na ludziach, żądając od nich spełniania życzeń i przerzucając ich po cudzych snach? — Przecież to nie moja wina, że urodziłam się rybą! Powinni kogoś tam po stronie jawy wyznaczyć, żeby mnie kupił. — Zaraz... — zastanowił się Net. — Jesteś rybą. Jak więc możesz z nami rozmawiać? — Wykształciło mi się. — Ryba wzruszyła płetwami. — Dużo przebywam z ludźmi. W snach. A jak przesypiam większość życia, to znam ten wspólny sen na wylot. — Założę się, że nie wyśniłaś swojego czerwonego guzika. — Felix uśmiechnął się pod nosem. — Więc teraz my możemy go wyśnić w dowolnym miejscu. Choćby i tu. 160 Wskazał spróchniały pieniek tuż nad brzegiem wody. Podważył go, a pieniek uchylił się na mosiężnym zawiasie, ukazując ukryty pod spodem czerwony guzik. — Brawo, ale to mój przycisk — wyjaśniła spokojnie ryba. — Już wiecie, że w ten sposób się nie obudzicie. — Ty wiesz, gdzie są nasze sny — zauważyła Nika. — Moglibyśmy tam trafić, gdybyś nas nie trzymała. — Owszem, mogę was tu trzymać, bo lepiej znam zasady. — Ale po co? — Bo chcę i mogę. Nie wiecie, jak to jest siedzieć tygodniami w akwarium... — Nie wiemy, ale to nie nasza wina, że tam jesteś — wyjaśniła spokojnie Nika. — Dlaczego mścisz się na nas? — Jesteście pod ręką — odparła z rozbrajającą szczerością ryba. — Zasnęliście w tej samej chwili, co ja. Jesteśmy w tym, samym... wątku, czy jak to tam zwać. — Możemy ci pomóc. — Nie potrzebuję pomocy. Spełnijcie moje trzy życzenia. Jesteście gotowi, żeby je usłyszeć? Nika spojrzała na chłopców, oczekując decyzji. — Po co mamy spełniać twoje życzenia, jeśli jesteśmy we śnie? — zapytał Felix. — Sama możesz je sobie spełnić. — O to właśnie chodzi. Mam głowę pełną pomysłów, ale nie za dobrze idzie mi ich wyśniwanie. Nie mam talentu. — Ryba wzruszyła płetwami. — Na początek... — Na początek! — Net walnął dłonią w czerwony guzik. — Na początek chlup do akwarium. Ryba chciała coś powiedzieć, ale zniknęła z donośnym plu-mknięciem. — To było nieładne. — Zauważyła Nika. — W gruncie rzeczy, to mi jej szkoda. 161 — Jakoś nie mam wyrzutów sumienia. — Net zatrzasnął pieniek. — Trudno mi żałować kogoś, kto się tak zachowuje. Bagno wsiąkło w piach. Krzaczki, drzewa i mchy uschły w kilka sekund i przyjaciele znów stali na pustyni. — Gdybym powiedział, że będzie nam jej brakować — powiedział Net — to mocno bym przesadził. — Mimo wszystko mi jej szkoda — westchnęła Nika. — Babskie fochy. — Ryba już nas nie trzyma. — Felix wstał. — Zastanówmy się, co dalej... Powinniśmy wyśnić naprawdę wspólny sen, taki, który mógłby się przyśnić każdemu z nas. Potrzebujemy czegoś wspólnego, czegoś, co będzie częścią wspólną naszych trzech snów. Zamyślili się. — Przychodzi mi do głowy szkoła — odezwał się Net — ale nie mam ochoty na ponowne spotkanie ze Stokrotką. Obejrzeli się. Naszyna tkwiła w środku uschniętego jakimś sennym cudem plastikowego lasu. Wyglądała teraz ciut jak monolit z filmu Odyseja kosmiczna 2001. — Myślisz, że się na coś jeszcze przyda? — zapytał Net. — Istnieje taka możliwość. — Felix skinął głową. — Czarna karoca jakoś nie ma zamiaru się pojawić. — Tylko ta flądra wiedziała, jak ją wezwać. — Zaraz! — Nikę olśniło. — Czemu nie polecimy? We śnie umiemy przecież latać. — Tak po prostu...? — Net pokręcił głową. — Chyba nie potrafię latać bez niczego. Kiedyś we śnie latałem na krześle. — Jeżeli już, to lepsza będzie ławka — dodał Felix. — Przynajmniej polecimy w tym samym kierunku. Po próchniejących plastikowych pniach dotarli do stalowej wieży. 162 — Jakoś nie mam wyrzutów sumienia. — Net zatrzasnął pieniek. — Trudno mi żałować kogoś, kto się tak zachowuje. Bagno wsiąkło w piach. Krzaczki, drzewa i mchy uschły w kilka sekund i przyjaciele znów stali na pustyni. — Gdybym powiedział, że będzie nam jej brakować — powiedział Net — to mocno bym przesadził. — Mimo wszystko mi jej szkoda — westchnęła Nika. — Babskie fochy. — Ryba już nas nie trzyma. — Felix wstał. — Zastanówmy się, co dalej... Powinniśmy wyśnić naprawdę wspólny sen, taki, który mógłby się przyśnić każdemu z nas. Potrzebujemy czegoś wspólnego, czegoś, co będzie częścią wspólną naszych trzech snów. Zamyślili się. — Przychodzi mi do głowy szkoła — odezwał się Net — ale nie mam ochoty na ponowne spotkanie ze Stokrotką. Obejrzeli się. Naszyna tkwiła w środku uschniętego jakimś sennym cudem plastikowego lasu. Wyglądała teraz ciut jak monolit z filmu Odyseja kosmiczna 2001. — Myślisz, że się na coś jeszcze przyda? — zapytał Net. — Istnieje taka możliwość. — Felix skinął głową. — Czarna karoca jakoś nie ma zamiaru się pojawić. — Tylko ta flądra wiedziała, jak ją wezwać. — Zaraz! — Nikę olśniło. — Czemu nie polecimy? We śnie umiemy przecież latać. — Tak po prostu...? — Net pokręcił głową. — Chyba nie potrafię latać bez niczego. Kiedyś we śnie latałem na krześle. — Jeżeli już, to lepsza będzie ławka — dodał Felix. — Przynajmniej polecimy w tym samym kierunku. Po próchniejących plastikowych pniach dotarli do stalowej wieży. 162 — Masz szansę zrehabilitować się — oznajmił Felix. — Wyśnij nam ławkę. Zwykłą parkową ławkę. Tylko nie mów: „Sprecyzuj: ławka". — Eeee... — zadudniła naszyna. — Wyjąłeś mi to z ust. — Nie za ciężką ją stwórz — dodał Net. — Ona ma latać. — To ja już nic nie rozumiem. — Nie musisz. — Felix cofnął się kilka kroków, by objąć wzrokiem całą stalową wieżę. — Stwórz nam ławkę. — Ale... — Po prostu ławkę! Obok przyjaciół z donośnym pyk! pojawił się słonik, który bawił się kolorową piłką. Zaskoczeni, patrzyli jak zwierzę radośnie odbija zabawkę i podskakuje, wprawiając ziemię w drżenie. — Tak się kończy niedostatek danych wejściowych... — mruknęła basowo naszyna. Felix zamknął oczy i sam osobiście wyśnił ławkę: piękną, żeliwną z woskowanymi deseczkami. Usiedli na niej nieufnie i mocno się jej przytrzymali. Ławka wolno uniosła się w górę. — Nie myśl o tym, że się boisz, bo wtedy naprawdę wyrżniemy — rzucił Felix i mocniej pociągnął myślą ławkę do góry. — To mnie teraz podniosłeś na duchu! — krzyknął Net, a ławka zaczęła tracić równowagę. — Aaa...! Ławka zachwiała się i spadła na ziemię, zrzucając przyjaciół. — Nie siadam więcej na coś takiego — oznajmił zdecydowanie Net, gramoląc się z piasku. — Latanie we śnie nie jest naturalne. — Ja latam bez pomocy mebli — powiedziała Nika. — Ale nie potrafisz programować w PHP — odpalił Net. — Cokolwiek to znaczy... 163 — Przychodzi mi do głowy pewna bajka. — Felix podrapał się po głowie. — Bajka o maszynie stworzonej przez wynalazcę Trurla*. — To informacja praktyczna, czy tak sobie tylko przypomniałeś? — upewnił się Net. — Trurl chciał się pochwalić przed swoim kolegą Klapaucjuszem, jaka to jego maszyna jest doskonała. Tak ją testował, że maszyna się wkurzyła i zaczęła ich gonić. Wyglądała prawie jak ta naszyna... — Dzięki! — Net cofnął się. — Ty to potrafisz człowieka podbudować. — Chciałem przez to powiedzieć, że naszyna też mogłaby chodzić. — Mam fundamenty — zauważyła nieśmiało, choć z mocą małej elektrowni naszyna. —Jestem zabetonowana... — Nie szkodzi, będziesz głośniej tupać — zbagatelizował Net. — Wolę iść naszyną, niż lecieć ławką. — Na razie jej konstrukcja wyklucza chodzenie. — Felix przyjrzał się stalowemu kolosowi. — Przecież to sen. — Net machnął ręką. — Tu i samochód może chodzić... eee, zły przykład. — Dla spokoju sumienia dośnię jej przeguby i siłowniki hydrauliczne. Felix wysilił umysł, a wieża zachwiała się i uniosła na czterech nogach ze stopami przypominającymi te z machin kroczących AT-AT z Imperium kontratakuje. — Dziwne uczucie — mruknęła naszyna. — Wskakujcie. Przysiadła ociężale, a z boku otworzyły się małe drzwiczki. Przyjaciele podbiegli i wskoczyli do środka. Wnętrze wypełnione * Bohater zbioru opowiadań Bajki robotów Stanisława Lema. 164 było kablami, przekładniami, siłownikami hydraulicznymi, silnikami elektrycznymi i masą bliżej nieokreślonych podzespołów. — Kto to wyśnił? — Nika patrzyła z lekkim niepokojem na otaczające ich mechanizmy. — Chora wyobraźnia Felixa — wyjaśnił Net. Naszyna uniosła się na swoich czterech nogach i zaczęła wolno kroczyć, wprawiając w ruch wahadłowy wiązki przewodów i kabli. Przyjaciele złapali się barierek. Przez trzewia stalowego potwora, kolejnymi drabinkami i wąskimi schodkami dotarli na sam szczyt. Otworzyli klapę i wyszli na płaski pomost, otoczony niską barierką. Usiedli po turecku, mocno przytrzymując się stalowych rurek. Wrażenie było osobliwe i trudne do opisania. Podobnie musiał się czuć marynarz na bocianim gnieździe żaglowca przy wysokiej fali. — Dobrze, że to sen. — Net odzyskał głos. — Po stronie jawy, w realu taki mechanizm nie miałby prawa istnieć — wyjaśnił Felix. — Równowaga na wertepach - — Przestań w tej chwili! — zażądał Net. — Jeszcze się coś zepsuje. — Racja. Lepiej się nad tym nie zastanawiać. Ale podniosę nieco komfort podróży. Tuż za nimi szczęknęły metalicznie zaczepy trzech zielonych foteli lotniczych. Usiedli w nich i zapięli pasy Nika dodała od siebie wielki parasol plażowy. — Czuję się jak pan świata! — zawołał Net, mimo że zaciskał dłonie na poręczach. — Jakbym płynął wielkim żaglowcem z dala od niebezpiecznych skał. Na wysokości dwudziestu metrów przyjaciele rzeczywiście czuli się trochę jak panowie świata, ale też trochę jak ktoś, kto zaraz może spaść z bardzo wysoka. Potężne nogi powolnie, miarowo deptały pustynię, wieża bujała się. Monotonny krajobraz 165 przesuwał się do tyłu. Zapatrzyli się w horyzont, dzielący ostrą linią pomarańcz i błękit. Wypatrywali jakiejś zmiany, jak marynarze żaglowców wypatrywali lądu. — Chciałabym, żeby ktoś kupił tę rybę — odezwała się Nika. — Szef kuchni baru sushi. — Net uśmiechnął się złośliwie. — Naprawdę mi jej szkoda — Szkoda? — prychnął Net. — Mści się na wszystkich wokoło za to, że jest śniętą rybą, a ty jej żałujesz. — To miłosierdzie — zadudniła z dołu naszyna. — Nie filozuj, maszeruj — polecił Net, po czym dodał ciszej — kto jej dośnił wrażliwość? — Chyba my wszyscy po trochu ją tworzymy — odparł Felix. — Wykorzystujecie wybitne dzieło inżynierii w charakterze wierzchowca — podsunęła naszyna. — Rzeczywiście. Wykorzystaliśmy twórczo najnowszy mikroprocesor jako młotek — przyznał Net. — I jako młotek działa lepiej niż przedtem. Więc idź, nie filozuj. Naszyna zamilkła. Chwiejący się kolos pokonywał piaszczyste wydmy. Senne słońce chyliło się ku zachodowi. Wydłużający się cień ruchomej wieży ciemną kreską skakał po zboczach wydm nawet kilkaset metrów dalej. Wyśniona pustynia stała się prawdziwą afrykańską pustynią. — Tak nigdzie nie dotrzemy — oznajmiła nagle Nika. — Czekamy na coś, co nie nastąpi, jeśli sami tego nie spowodujemy. Musimy wyśnić miejsce, do którego chcemy dotrzeć. — Jestem wypruty z pomysłów — przyznał Net. — Zerokreatywny. Felix tylko zmarszczył brwi i zamyślił się. — O tym mówiłam — powiedziała smutno Nika. — Za długo przebywamy po stronie snu. Nie wyśnimy niczego nowego. Potrzebujemy rzeczywistości jako natchnienia. Tu nic nie ma. 166 — Powiodła ręką po horyzoncie. — Możemy tak podróżować miesiącami. Jeśli sami niczego nie wyśnimy, nic się nie pojawi. — Więc pozbycie się ryby niczego nie zmieniło — przyznał Net. — Nie dostaniemy się na stronę jawy bez wyśnienia czegoś. A niczego nie wyśnimy bez dostania się tam... Źle brzmi. Może spróbujemy jeszcze raz wyśnić te trzy guziki? — Czerwony guzik może się pojawić tylko w wyśnionym świecie — odezwał się Felix. — Tak to wymyśliłem na początku. I to chyba obowiązuje. Niosąca ich naszyna cierpliwie i w milczeniu posuwała się naprzód. Teraz już wszyscy troje wpatrywali się w linię łączącą piasek i niebo. Nic nie wskazywało na to, by miało się tam pojawić coś więcej, choć usilnie próbowali wyobrażać sobie wielkie miasta, wspaniałe ogrody i dziesiątki innych atrakcji. Wreszcie słońce schowało się za wydmami. Zaczęło się robić chłodniej. — Co się stanie, jeśli nie wyśnimy niczego? — zapytała cicho Nika. Nikt nie znał odpowiedzi. Zmierzch zapadł szybko, ale na niebie nie dostrzegli gwiazd. Nie było nikogo, kto miałby siłę je wyśnić. Nika zmusiła się, by wyśnić księżyc, dzięki czemu znów widzieli pustynię, teraz dla odmiany spowitą zimnym, zielonkawym światłem. — Ale z nas kretyni! — wykrzyknął nagle Felix. — Szukamy naszego wspólnego snu, a jesteśmy w nim od dawna. — Pustynia? — zdziwił się Net. — Aż tak źle z nami? — Naszyna! Wyśniliśmy wspólnie naszynę. To jest nasz wspólny sen! — Wskazał w dół. — Tyle nam zostało z naszych marzeń po przejściu przez sny innych ludzi. — Dzięki za docenę — burknęła basowo naszyna. — To mój tekst — zauważył Net. — Skąd to znasz? 167 — Wszyscy stworzyliśmy naszynę — potwierdził Felix. — Każdy dołożył do niej jakiś fragment. — Spojrzał w dół i dodał głośniej — nie przejmuj się. Jesteś naszym szczytowym osiągnięciem. Jesteś naszyną na miarę naszych możliwości. — Marna pociecha. — Lepszej nie ma. — Felix odpiął pas i wstał, nie bacząc na bujanie. — Czy znasz swój schemat elektryczny? — Może... No, znam. Dlaczemu pytasz? — Znów mój tekst — mruknął Net. — Czy masz w swoim wnętrzu trzy czerwone guziki? — zapytał Felix. — Hę? — Naszyna zachwiała się i stanęła. — Czerwone guziki, powiadasz? — Tak. Trzy czerwone guziki. — Może mam, a co? — Bas stał się podejrzliwy. — A jeśli masz, to gdzie? — Dwa piętra niżej... Net i Nika również odpięli pasy i cała trójka przemieściła się dwa piętra w dół. Blisko grubej wiązki przewodów, przy przedniej ścianie naszyny, w niewielkim zagłębieniu znajdował się pulpit z trzema podświetlonymi na czerwono guzikami. Wyglądały wręcz... odświętnie. Były nawet podpisane: „Felix", „Net" i „Nika". — Więc to było tak proste? — zdziwił się Net. Przyjaciele przytrzymali się poręczy, naszyna bowiem przyspieszyła. Felix podszedł do ściany i odsunął małą klapkę-wizjer. — Skały! — krzyknął. — Kto wyśnił skały? — Ja — rozległo się ze wszystkich stron. — Nie zamawialiśmy skał. — Net wepchnął się obok Felixa, aby wyjrzeć. 168 Postrzępione skały wyrastały wprost z piasku, co znów przywodziło skojarzenie z żaglowcem płynącym po morzu. Tym razem żaglowiec wyraźnie zmierzał w kierunku niebezpieczeństwa. — Możemy wiedzieć, po co nam te skały? — zapytał zaniepokojony Felix. — I dlaczego kierujesz się wprost na nie? — dodał Net. Wieża teraz prawie biegła - tak szybko, jak pozwalała jej konstrukcja. — Przekonacie się za jakąś minutę. Na pulpit z guzikami nasunęła się stalowa pokrywa. — Co ty robisz?! — zawołał Felix. — Otwórz to! — Ani mi się śni. — Bunt naszyny... — szepnął Net. Felix wyśnił uchwyt na stalowej płycie, ale nim za niego pociągnął, kliknął blokujący płytę mechanizm zapadkowy. Felix wyśnił drzwiczki na środku, ale zaraz pojawiła się na nich kłódeczka. Gdy udało się ją otworzyć, szczęknął kolejny zamek. Felix zrozumiał, że w ten sposób niczego nie osiągną. — Dlaczego to robisz? — zapytał. — Wy się obudzicie i będziecie śnić szczęśliwe życie jawow-ców. A ja zniknę. Przyjaciele spojrzeli po sobie z zaskoczeniem. — Nie pomyśleliśmy o tym — przyznała Nika. — To się nazywa konflikt interesów — stwierdził Felix. — Ale jeśli pomożesz nam się stąd wydostać, postaramy się wyśnić cię jeszcze wiele razy. Zamiast odpowiedzi ze ściany obok zaczęło się wysuwać ramię z wielkim wirującym trybem. Stojący najbliżej Net dośnił hamulec i tryb zatrzymał się ze zgrzytem, nim zbliżył się na niebezpieczną odległość. — Może wyskoczymy — krzyknął Net. 169 — Zadepcze nas — odparł Felix. — I nie wyśnimy drugiego kompletu czerwonych guzików — zauważyła Nika. Z szafki elektrycznej obok nich wysunęło się kilka iskrzących przewodów, wentylator na suficie podejrzanie zaczął zwiększać obroty, a w otworze nad podłogą pojawiła się smużka dymu. Kolejne zagrożenia pojawiały się ze wszystkich stron. — Bezpieczniej będzie na górze — stwierdziła Nika. — Chodźcie! Wbiegli na pomost, opadli na fotele i zapięli pasy. Naszyna, zataczając się na sypkim podłożu, kłusowała w stronę wyższych od niej szarych skał. — Zamierzasz się rozbić? — zapytał Felix. — Trochę się powgniatam, ale wy tego nie przeżyjecie. W popłochu spojrzeli na siebie i wysiłkiem woli wyśnili potężną klatkę bezpieczeństwa - osłaniającą taras, jak dodatkowe, ażurowe piętro wieży. Felix zamknął oczy i z podłogi przed przyjaciółmi wynurzyła się konsola z masą zegarów i wskaźników oraz skomplikowany wolant z dźwigienkami, przyciskami i pokrętłami. Na koniec pasy z samolotu pasażerskiego zamieniły się w pięciopunktowe pasy rajdowe. Skały były tuż-tuż. Felix rozłożył ręce, próbując w przyspieszonym tempie rozgryźć zasady sterowania za pomocą wolantu. Wreszcie chwycił go i obrócił w prawo. Naszyna zatoczyła się, ale złapała równowagę i wróciła na poprzedni kurs. Skały rosły w oczach. Dawało się już rozpoznać trawki, porastające zagłębienia najbliższej z nich. — AaaaaL. — krzyknęli równocześnie. Stalowa wieża z łomotem wyrżnęła w skalne zbocze. Kamienie zabębniły o blachy obudowy, pasy napięły się z szarpnięciem, a z konsoli z hukiem wystrzeliły trzy airbagi. 170 — Ałć! — jęknęła wieża. — To bolało! Przyjaciele złapali oddech. — Dośniłam ci czujniki bólu — wyjaśniła Nika, odsuwając flaczejący airbag. Net sprawdził, czy jest cały, po czym oświadczył: — Niezła jazda! Ja poproszę replay. — Czujniki bólu... — zastanowiła się naszyna. — Tak pogrywacie... Cofnęła się i ostrożnie weszła między skały. Felixa korciło, żeby pchnąć wolant i zahaczyć o któryś występ, ale powstrzymał się. Po minucie spomiędzy skał wyłoniła się wielka czarna tafla wody. Drobne fale cięły odbicie księżyca na paseczki. — O nie... — Net już się przymierzał do odpięcia pasa, ale Felix go powstrzymał. — Nie jesteś wodoodporna — przypomniał głośno. — Zaryzykuję. Lepiej zginąć w walce. — Teraz to się starasz! — krzyknął na dół Net. — Skały, morze... A jak prosiliśmy o las, to wyśniłaś nam dwa hektary rur kanalizacyjnych! — Perspektywa unicestwienia bardzo mnie zmotywowała. — Sratatata! Leniwa jesteś i tyle. — Nie potrafię wymyślać, ale jak mam precyzyjne dane, to budowanie snu idzie mi bez problemu. Skały i morze to też wasze pomysły, które niechcący mi podsunęliście. — Zaczekaj — poprosiła Nika. — Może uda nam się dogadać. — Nie da rady. Jak naciśniecie czerwone guziki, ja zniknę. — Mam pewien pomysł, ale chwilę muszę się nad nim zastanowić. Wieża zatrzymała się na brzegu morza i wysuniętą nogą sprawdziła temperaturę wody. 171 — Brrr!... — wzdrygnęła się, aż zadźwięczały nity. — Dośniliście mi czujniki termiczne? Sprytne, ale to i tak nic nie da. Sprężyła się, zebrała w sobie i postąpiła pierwszy krok w wodę. — Ojojoj... —jęknęła, ale wchodziła dalej. Net wyśnił zabawkowe koło do kąpieli i zaczął dmuchać w zaworek. — Ale zimna! — Głos naszyny drżał, ale twardo brnęła w morze. Felix usiłował wyśnić pływaki, wyszły mu jednak tylko kolorowe boje rybackie. Przyjaciele na wszelki wypadek odpięli pasy. Od dołu wodę rozświetlały błyski zwarć. Czerwony na twarzy Net nadal dmuchał koło, ale wyglądało na to, że przed zanurzeniem nie zdąży nadmuchać go nawet do połowy. — Szczypie w bezpieczniki — narzekała naszyna. —Ale jeszcze chwila i pozbędę się was na dobre. — Ależ wtedy właśnie się obudzimy! — krzyknęła Nika. — A ty znikniesz! Naszyna znieruchomiała. Czarna tafla wody falowała ledwie kilka metrów poniżej. Pod powierzchnią błyskało kolorowo, bąblowało i mlaskało. — Zniknę? — zabulgotało z dołu. — Jeśli nas tu wykończysz, to się obudzimy — wyjaśniła spokojnie Nika. — Hm... Może więc powinnam was tu więzić, żebyście cały czas śnili sen o mnie. Czemu nie? Postoję sobie... chociaż trochę zimno... — W końcu i tak się obudzimy. Naszyna zamilkła, trawiąc w swoich obwodach zasłyszaną informację. 172 — Mogłem wyśnić nadmuchane... — Net zrobił krótką przerwę w dmuchaniu, bo już kręciło mu się w głowie. — Mam pewien pomysł — kontynuowała Nika. — Jeśli tylko zechcesz mnie wysłuchać. Naszyna burknęła coś niewyraźnie, co zapewne miało oznaczać, że zechce. — Możesz być samośniącym się snem. — Sądzisz? — zainteresowała się. — Sen bez śniącego? — Ty byś go śniła. W końcu jesteś maszyną do budowania snów. Wystarczy, że się zgodzimy oddać ci ten sen. — A zgodzicie się? — No nie wiem... — Net pokręcił głową i wydął wargi. — Po tym wszystkim... Nika posłała mu ciężkie spojrzenie i poprosiła cicho: — Wykrzesaj z siebie odrobinę szlachetności. — Ona chciała nas zabić — przypomniał Net. — Żeby przeżyć. — Nie obchodzi mnie to. Nie zamierzam darować jej niczego. — Taka mściwość jest bez sensu. — Dobra, niech ci będzie. — Net machnął ręką i odłożył nie-dodmuchane koło. — Ale ja nie potrafię wymyślać... — Ja mogę administrować tym snem! — rozległo się z boku. — A z wymyślaniem nie mam problemów. Bardzo senna ryba wynurzyła z wody łebek i zerkała na przyjaciół oczami na szypułkach. — Znowu ty? — skrzywił się Net i na wszelki wypadek zaczął ponownie dmuchać koło. — Mówiłam, że bardzo dużo śpię. To nie jest w sumie złe życie. Dają mi jeść, wodę mam czystą. Mogę spać. Prawdziwe życie jest dla mnie tutaj. 173 — Oj, obudzisz się kiedyś w kanalizacji. — Dobra — odezwał się Felix. — Załatwmy to pokojowo. Wszyscy będą zadowoleni. Wstańcie. Przyjaciele wstali i odsunęli się od foteli. Felix pstryknął palcami, a fotele zamieniły się w spore akwarium, z wystającym ponad powierzchnię wody kamieniem. — Yes! — Ryba połknęła się w morzu i wypluła w akwarium. — Dzięki! — Dobra, czuję się przekonany — westchnął Net. — Jeśli ta para wredzioch ma być skazana na swoje towarzystwo, to się zgadzam. — Wasze czerwone guziki odblokowane — oznajmiła naszyna, po czym straciła zainteresowanie przyjaciółmi. — Poszalejemy — rozmarzonym basem powiedziała do ryby. — Wreszcie bez ograniczeń. — Ja będę podsuwać pomysły, ty będziesz je wyśniwać — ucieszyła się ryba. — To na razie — rzucił Felix, ale i ryba, i naszyna były już zajęte rozmową. — Zero wdzięczności. — Pokręcił głową Net. Zeszli dwa poziomy niżej, gdzie woda sięgała im do kostek, i każdy położył dłoń na swoim przycisku. — Zróbmy to razem — uśmiechnęła się Nika. Przyjaciele nabrali powietrza i jednocześnie nacisnęli czerwone guziki. Zniknęli, nim zdążyli cokolwiek powiedzieć, ale sen śnił się nadal. Szczęśliwa naszyna wyszła na brzeg i otrząsnęła się z wody, gubiąc przy okazji kilka części. Rozejrzała się, odetchnęła i wyśniła słońce. Wskoczyło na niebo jak kopnięta piłka. — Co na początek? — zapytała, stojąc na jasno oświetlonej pustyni. 174 — Tu trzaśniemy sobie puszczę — zaproponowała ryba. — Taką z małpami i tym całym wrzeszczącym tałatajstwem. — Jak dużą? — Po horyzont! Co sobie będziemy żałować! — Jasne! Jedziemy po całości! — A co! Niech z piachu wystrzeli zieloność aż po kres widoczności. Ucieszone naszyna i bardzo senna ryba przymierzały się do śnicia nowego, wspaniałego snu, który miał się śnić i śnić, bez potrzeby marnowania czasu na zbyt częste przebudzenia. Naszyna zachrobotała i poprosiła: — Sprecyzuj: kres widoczności. * * * Do przystanku zostało jeszcze dwadzieścia metrów, ale kierowca twardo odmawiał otworzenia drzwi, odsyłając wszystkich do regulaminu. Kobieta, której bardzo się spieszyło, naciskała raz za razem czerwony guzik. Na kierowcy nie robiło to żadnego wrażenia. — Nie najlepiej spałam — odezwała się Nika. — Ja też. — Felix wyprostował plecy. — To chyba przez te niewygodne fotele. — Nie pamiętam, co mi się śniło — dodał Net — ale to było strasznie pogięte. Nika przeciągnęła się, a Net z trudem się powstrzymał, żeby jej nie połaskotać. — Dziwne... — zastanowił się. — Też macie apetyt na smażoną rybę? — Mam raczej chęć wykąpać Cabana. Przypomniałem sobie, że już nie najfajniej pachnie. — Też dziwne... — przyznał Net. 175 — Masz telefon do Aurelii? — zapytała Nika, siląc się na neutralny ton. — Mam — odparł podejrzliwie. Wyciągnął komórkę, a Nika szybko wyjęła mu ją z dłoni i wybrała numer Aurelii. — Nie zrób tylko dziczyzny — poprosił Net. — Potem będzie na mnie... Gdy po drugiej stronie rozległo się senne „Haaalooo...", Nika zawahała się, po czym zapytała: — Cześć, tu Nika. Pamiętasz... czy jest coś zadane z matmy? — Obudziłaś mnie — ziewnęła Aurelia. — Śniło mi się coś miłego... — Och, spałaś? — Nika udała zatroskanie. — To bardzo cię przepraszam. Wobec tego nie przeszkadzam. Cześć! Rozłączyła się i oddała telefon Netowi. Popatrzył na nią zdziwiony. — Raczej już nie zaśnie — zauważył. — I o to właśnie chodziło. Warszawa-Murzasichle 2007 Ścierna Smoczysława Klasa druga „a" z Gimnazjum Numer Trzynaście imienia Profesora Stefana Kuszmińskiego stała przed ceglanym budynkiem na warszawskiej Woli. Piętnaścioro uczniów patrzyło bez entuzjazmu na neon „Muzeum Gazownictwa". Wycieczka była nagrodą w konkursie międzyklasowym. Konkurs wprawdzie przegrali z drugą „b", ale gdy zwycięzcy zrozumieli, że nie chodzi o wycieczkę zagraniczną, wycieczkę w góry ani nawet wycieczkę do fabryki czekolady, postanowili za wszelką cenę ✓ * pozbyć się niewygodnej nagrody. W końcu któż przy zdrowych zmysłach chciałby zwiedzać Muzeum Gazownictwa? Druga „b" zobowiązała się, że w zamian dwa razy zaliczy pogadankę szkolnego lekarza, doktora Jamnika, Proimmunologiczne i anty-oksydacyjne działanie aspiryny i witaminy C na organizm gim- 177 nazjalisty. Był to jedyny powód, dla którego druga „a" marzła teraz na ulicy. Wokół panowała niby-zima. Brudne resztki śniegu nie mogły się zdecydować, czy zamienić się w wodę, czy jeszcze nie, więc trwały w postaci błotnego kisielu, który przemaczał buty i spodnie. Mimo że nie było bardzo zimno, połowa klasy pocią- ¥ gała nosami. — Na co czekamy? — zapytał Net. Nie nosił czapki, kichał już raz za razem i chciał jak najszybciej znaleźć się w ciepłym wnętrzu, niechby nawet i Muzeum Gazownictwa. Felix i Nika rozejrzeli się. Uczniowie zajęci rozmową, lub chociaż przyjemnym nicniemyśleniem, najwyraźniej czekali, aż ktoś da sygnał do ruszenia z miejsca. — Śpi na stojąco! — zauważył Felix, wskazując nauczyciela. Profesor Cedynia, który miał się nimi opiekować podczas wycieczki, zasnął w autobusie i ledwo go dobudzili przed właściwym przystankiem. Cedynia uczył ich historii i nawet podczas lekcji zdarzało mu się przysnąć na kilka minut. Teraz też stał z zamkniętymi oczami obok wiaty przystanku i pochrapywał. W czarnym przykrótkim palcie, okularach w grubych oprawkach i z siwymi włosami wystającymi spod beretu z antenką wyglądał trochę hipstersko, a trochę jakby nie zauważył, że lata siedemdziesiąte XX wieku się już skończyły. Można by się zastanawiać, dlaczego dyrektor szkoły wyznaczył na opiekuna klasy nauczyciela, który sam wymagał opieki. Jednakże żadna z osób, które poznały dyrektora magistra inżyniera Juliusza Stokrotkę, nie zadałaby takiego pytania. — Zostawmy go — zaproponował Net. — Pójdziemy do kina, a potem wrócimy tu, obudzimy go i odstawimy do szkoły. Akurat zdążymy na imprezę do Lucjana. — Obudzi się sam i narobi paniki — odparł Felix. 178 — Co za idiotyzm! — wykrzyknęła Aurelia, klasowa piękność z czarnymi lokami, ubrana w kusą wyszywaną cekinami kurteczkę. Mimo zimna miała na sobie mini. — Czy w ogóle może być coś gorszego niż oglądanie starych kuchenek gazowych? — Gotowanie na starych kuchenkach gazowych — odparł Net. Nika spojrzała na niego z ukosa. — Siedzielibyśmy teraz na chemii — przypomniał Lucjan, najwyższy chłopak z całej klasy. To ucięło narzekania. Wieczorna impreza urodzinowa, na którą zaprosił całą klasę, była chyba jedynym, co pozwalało przetrwać ten zimny, mokry i ponury dzień. Nika zlitowała się, podeszła do profesora i palcem szturchnęła go w ramię. Nauczyciel ocknął się i powiedział: — ... zanim wszyscy zamarzniemy. Dziewczyna dopiero po chwili zrozumiała, że była to końcówka zdania, które Cedynia wypowiadał, gdy zasnął. Profesor, zapewne nieświadomy drzemki, ruszył w stronę wejścia do muzeum. Klasa powlokła się za nim. Drzwi otworzył im wąsaty sześćdziesięciolatek ubrany w szary kombinezon i gestem zaprosił do szatni. Szatniarka, tęga siwowłosa kobieta o spojrzeniu służbistki, odłożyła gazetę z krzyżówkami i chrząknęła znacząco. Wskazała tabliczkę z napisem „Szatnia obowiązkowa". — Tu jest zimniej niż na zewnątrz — zauważył Net. — W muzeum gazownictwa powinno być ciepło. — Regulamin rzecz święta — odparła kobieta. — Poproszę okrycia. — A gdyby to było lato i byłbym w samym T-shircie? — Kulturalny człowiek zawsze ma jakieś okrycie wierzchnie, żeby zaspokoić personel szatni. 179 Klasa wpatrywała się w niemym osłupieniu w szatniarkę. Cedynia zdjął palto, szalik i czapkę. Pod spodem miał trzy swetry, założone jeden na drugi. Nieśmiała i niepozorna Zosia postanowiła pójść w jego ślady. Jednak ledwo zdjęła kurtkę, zaczęła się trząść. — Pani Janino — poprosił mężczyzna w szarym kombinezonie. — Goście nam zmarzną. Ogrzewanie... — Rzeczywiście, zimno. — Szatniarka przytaknęła gorliwie i przekręciła o jedną pozycję regulator w stojącym obok jej krzesła piecyku elektrycznym. Nie zrobiło się od tego cieplej w całym muzeum, ale podbudowana tym gestem kobieta uśmiechnęła się zachęcająco i wyczekująco jednocześnie. — Nie zdejmę kurtki — oświadczyła Aurelia. — W okryciu wierzchnim nie wpuszczę nikogo na ekspozycję — oświadczyła z mocą pani Janina. — Tym lepiej. — Aurelia zapięła suwak. — Więc mamy dziś wolne. — Nie może pani żądać od nas zdejmowania kurtek, kiedy jest tak zimno — odezwała się Nika. Szatniarka zastanowiła się. — Coś musicie zostawić. — Dowolny fant? — Net zdjął słuchawki od MP3 i podał jej. — Powiedzmy, że to jest wąski szalik z nausznikami, czy tam wusznikami. Czy to panią... zaspokoi? Pani Janina nieufnie dwoma palcami chwyciła słuchawki, ale powiesiła je na wieszaku i wydała numerek. Po chwili szatnia wypełniła się smyczami, brelokami, pustymi plastikowymi torebkami, a nawet paczką chusteczek higienicznych. Zdesperowana Celina odpięła prawy kolczyk - z trudem zmieścił się na wieszaku. Zadowolona z wypełnionego obowiązku, szatniarka powróciła do rozwiązywania krzyżówki. 180 Mężczyzna, który przedtem otwierał im drzwi, stanął na środku hallu i z uroczystą miną przedstawił się: — Nazywam się Smoczysław Ziętara i jestem kustoszem Muzeum Gazownictwa. Po pierwsze i najważniejsze — uniósł dwie dłonie z wysuniętymi palcami wskazującymi, jakby na zapas groził podwójnie — nikt nie używa tu ognia. Dziecko plus zapałki równa się pożar. — Czyli pożar minus dziecko równa się zapałki — zauważył Net. Kustosz spojrzał na niego czujnie. — Z matematyki masz pewnie same szóstki — powiedział — ale w dżungli stacji przesyłowej gazu nie przeżyłbyś pięciu minut. Z boku rozległy się chichoty. Net zmarszczył brwi. — Smoczysław? — powiedział ciszej, tak, żeby usłyszeli tylko Felix i Nika. — Nie ma takiego imienia. — A ty jak się nazywasz? — zapytała Nika. — Dobra, dobra. Nie było tematu. — Po drugie — ciągnął kustosz — nikt nie kręci żadnymi pokrętłami ani nie zawiera żadnych zaworów. Po trzecie, jestem wielkim fanem gazu i nie życzę sobie żadnych antygazowych żarcików. Jasne? Niestety tabliczka z regulaminem jest w renowacji. Jak sobie przypomnę jeszcze jakiś punkt regulaminu, będę informował. Było ich coś około czterdziestu. I pamiętajcie! Nieznajomość regulaminu nie zwalnia z jego stosowania. — Chyba rzadko ktoś tu przychodzi — zauważyła szeptem Nika, przejeżdżając palcem po stojącej pod ścianą zakurzonej ławeczce. Po kilku schodkach weszli do pierwszej sali, gdzie zgromadzono kilkadziesiąt zabytkowych kuchenek gazowych. — Tak, tak, kawał historii tu stoi — oznajmił donośnym głosem Smoczysław. — O, tu mamy kuchenkę Krysia. Genialna 181 konstrukcja. Jest bardzo cenna, bo to chyba ostatni egzemplarz, który został odłączony, nim eksplodował. O! A tu autentyczny unikat - kuchenka Czesława, zwana przez załogi pogotowia Trującą Cześką. Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem, ale kustosz najwyraźniej nie żartował. W połowie sali Nika zatrzymała się przed starą obłą kuchenką. — O! Mam taką! — zawołała i natychmiast zrozumiała swój błąd. Obok rozległ się donośny śmiech Aurelii. Zawtórowała jej Klaudia, która za wszelką cenę próbowała dorównać przyjaciółce i naśladowała ją we wszystkim. Nie zdecydowała się jedynie na przefarbowanie swych jasnych włosów. Nika popatrzyła na Aurelię ponuro. Nie znosiła jej za przytyki do swej marnej sytuacji finansowej, ale tak naprawdę nie mogła jej wybaczyć ciągłych prób poderwania Neta. — Moja kuchenka jest za droga, żeby była tu eksponatem — rzuciła nonszalancko Aurelia. — Ma timer, regulator temperatury i komputer pokładowy. — Żeby mogła myśleć zamiast ciebie — odpaliła Nika. — Przypomniałem sobie czwarty punkt regulaminu! — ryknął nagle kustosz, aż wszyscy podskoczyli. — W muzeum należy zachować ciszę. No, chyba że jest się kustoszem, he, he. Przeszli dalej. Felix, Net i Nika tradycyjnie dyskretnie powoli przesuwali się na tył grupy, by móc swobodnie rozmawiać. — Tu mamy ostatnią kuchenkę bez zabezpieczeń. — Smoczysław pokiwał smutno głową. — Kiedyś z żoną lubiliśmy się sztachnąć na dobranoc parę razy z palnika. Sny były bardziej kolorowe, a i oddech świeższy. Z nowymi kuchenkami tak się nie da. Pozostaje nam butla turystyczna. Felix, Net i Nika popatrzyli po sobie. 182 — To jakiś psychol — szepnął Net. — Chyba wolałbym być teraz na chemii. — Nie narzekaj. — Nika była innego zdania. — Dzięki temu wyjdziemy pół godziny wcześniej i zdążę się przygotować do imprezy. — Na co wy potrzebujecie tyle czasu? — zdziwił się Net. — Dwie godziny wystarczy. Nie mów, że lubicie fleje. — No... wolimy was pachnące — przyznał Net. — Raczej wyszorowane i wypindrzone na błysk niż prosto od krowy. Ale dwie godziny?! — Mam ci wyliczyć minuta po minucie? — Dobra, dobra, wierzę... — Gaz ziemny, którego używamy w kuchenkach, to głównie metan, bezbarwny i bezwonny gaz... — Smoczysław zalewał właśnie swym słowotokiem czoło grupy. — Jak to bezwonny? — zapytał Gilbert. — Przecież śmierdzi. — Śmierdzi tylko dodatek aromatyczny. — To po co go dodawać, skoro śmierdzi? — Żebyś wiedział, kiedy gaz się ulatnia — wyjaśnił z politowaniem Wiktor, zawsze najlepiej poinformowany z całej klasy. — Dodaje się jeszcze azot — kontynuował Smoczysław. — Azot wprawdzie się nie pali, ale pomaga utrzymać równe ciśnienie. — I pomaga wyciągać forsę od ludzi — wyjaśnił znów Wiktor. — Płacisz za sok, a dostajesz sok pół na pół z wodą. — Ja oprowadzam tę wycieczkę — przypomniał kustosz. — Wyjaśniam tylko... — Zrób sobie własne muzeum gazownictwa, z własnym regulaminem. Tu ja wyjaśniam. Idziemy dalej. W butlach turystycznych i samochodach na gaz LPG używany jest propan--butan. Sam butan służy do napełniania zapalniczek. 183 — Butan? — szepnął Net. — A jest kapcian? Nika parsknęła, Felix uśmiechnął się pod nosem. — Butan ulatnia się z butów, jak się nie myje nóg — kontynuował Net. — I jest gazem aromatycznym. Nawet bardzo. Szczególnie wybuchowa jest jego mieszanina, znana pod nazwą trampkobutan. Jego pochodna to skarpecian metylu. Używa jej się - — Co to za śmichy z tyłu? — wykrzyknął kustosz. — Nie opowiedziałem żadnego dowcipu. Minęli szklane, automatycznie rozsuwane drzwi z napisem „Sala Zagrożeń i Zaniedbań Związanych z Gazownictwem". Aurelia z Klaudią omawiały stroje, które założą na imprezę u Lucjana, a Celina z Klemensem umawiali się na hamburgera, gdy już skończą się te nudy. Reszta niemrawo wlokła się za glę-dzącym coś Smoczysławem. — Czy one są pełne? — zapytał nagle Felix, wskazując kilkadziesiąt butli stojących po obu stronach sali. — Butla bez gazu jest tym, czym papierek bez cukierka — wyjaśnił kustosz. — To jest muzeum gazu, nie pustych butli. — Ale ta jest zardzewiała! — Bo to „Sala Zagrożeń i Zaniedbań Związanych z Gazownictwem", a zardzewiałe butle są jedną z głównych przyczyn wypadków. Kto wie, co jest drugą przyczyną? — Ogień? — podsunął Felix. — I słusznie — pochwalił Smoczysław. — Masz instynkt gazownika. Ogień to druga największa przyczyna wypadków. — Największym ryzykiem związanym z gazem — szepnął Net — jest śmierć z nudów. — Dlatego też — ciągnął kustosz — nikt nie ma prawa wnosić tu tego. — Uniósł w dłoni zapalniczkę. — Tak mówi piąty punkt regulaminu. 184 — Pan wniósł — stwierdził Lucjan. — Punkt kończy się słowami „nie dotyczy kustosza". — „Nie dotyczy kustosza" pojawia się przy każdym punkcie — zauważył Net. — Pierwsze słyszę o regulaminie z refrenem. — Ona syczy. — Felix wskazał butlę. — Chyba przerdzewiała na wylot. — Niemożliwe — zbagatelizował Smoczysław. — To butla sprzed pół wieku. Wtedy robili solidne. — Zdeka starszawa... Miała jakiś przegląd techniczny? — Właśnie! Brak przeglądu to trzecie największe... coś tam. Każdy ze zgromadzonych w tej sali eksponatów może pierdyk-nąć, ekhm... znaczy wybuchnąć w każdej chwili. Właśnie po to was tu przyprowadziłem, żebyście wiedzieli, czego potem unikać. Chwila strachu, a doświadczenie zostaje na całe życie! — Ale syczy... — Prawdopodobieństwo, że stężenie w sali jest odpowiednie i nastąpiłby, wybuch, jest nikłe. Możemy to sprawdzić zwykłą zapalniczką. — Może się nie znam, ale... — zaczął Felix. — Właśnie, nie znasz się — przerwał mu kustosz. — Pewność siebie i zgrywanie fachowca również jest przyczyną... i tak dalej. Jeżeli stężenie jest za małe, wokół płomienia pojawi się jedynie słaba aureola. Jeżeli jest za duże... nie jest za duże, bo już byśmy nie żyli. Zresztą nad drzwiami jest czujnik stężenia gazu. Dopóki nie zapali się czerwona lampka, będziemy bezpieczni. Poza tym nikomu nie wolno zapalać tu zapalniczki. „Nie dotyczy kustosza", chciał dodać Net, ale nie zdążył. „Ale ta czerwona lampka się pali!", chciał krzyknąć Felix, ale nie zdążył. „To na wieczór lepsza będzie ta złota mini czy spodnie ze srebrnej lamy?", chciała zapytać Aurelia, ale nie zdążyła. 185 Błysnęło, huknęło, zrobiło się ciemno i cicho. Po dłuższej chwili dym zaczął się rozwiewać, a uczniowie podnosili się z podłogi. — I za to kocham tę pracę — powiedział dymem uśmiechnięty kustosz i zaniósł się kaszlem. — Teraz to Smoczysław pełną gębą. — Net jak zwykle humorem maskował strach. Wstał i pomógł wstać Nice. Jej rude loki były w nieładzie. — Czy on zapalił tę zapalniczkę? — zapytała. — Obawiam się, że tak — przyznał Felix, po czym zapytał głośniej — wszyscy żyją? Niektórzy byli nieco przybrudzeni, ale wszyscy - cali. Smoczysław wyglądał najgorzej. Kombinezon miał w strzępach, twarz osmaloną, wąsy nadpalone, a usztywnione na jeża włosy wciąż dymiły. — Ale czad! —jęknął zachwycony Gilbert. — Moja kurtka! — wykrzyknęła Aurelia, patrząc na przy-czernione ubranie.— Była niemodna od paru dni, ale chciałam ją jeszcze założyć na dzisiejszą imprezę... Felix ocenił stan swój, Neta i Niki. — Nie tak źle — oznajmił. — Poznaliśmy komplet zagrożeń gazowniczych, i to od środka. — Poznaliśmy również skutki sztachania się gazem co wieczór — dodał Net. — Możemy uznać wycieczkę za zakończoną. — To wyczerpuje moją cierpliwość — oznajmiła Aurelia i ruszyła w stronę szatni. — Chyba przysnąłem — odezwał się Cedynia, skupiając na sobie wszystkie spojrzenia. — Obudził mnie jakiś huk. — Zaraz włączą się czujniki pożarowe. — Felix uniósł głowę, ale daremnie szukał czujek w suficie. — Niech zgadnę: brak czujek jest jedną z głównych przyczyn...? 186 — Zgadłeś — przyznał z dumą Smoczysław. — Zadbałem o autentyczność ekspozycji. Z korytarza rozległ się okrzyk niezadowolenia Aurelii. — Nie chcą się otworzyć! Felix i Net stali najbliżej, więc dobiegli pierwsi. Rozsuwane automatycznie drzwi były zamknięte na głucho. Chłopcy przebiegli między kolegami na koniec sali, ale drugie drzwi również nie dawały się otworzyć. Nie drgnęły nawet po kilku kopniakach. — Nic z tego — zawołał za nimi kustosz. — Są pancerne, dźwiękoszczelne i ognioodporne. — Mamy tu siedzieć? — zapytał Felix. — A jeśli wybuch roz-szczelnił pozostałe... eksponaty? — To jedno z największych - — Może pan przestać gadać i nas stąd wyciągnąć? — przerwała mu kategorycznie Nika. — Z tym będzie mały problem. — Smoczysław próbował przyczesać włosy, ale one uparcie sterczały na wszystkie strony. — Cała ta sala to model automatycznej sekcji platformy wydobywczej gazu spod dna morza. Odcięło nas, żeby pożar nie przedostał się do innych sekcji. — O czym pan mówi?! Tu nie ma innych sekcji. I nic się nie pali. Chyba... Rozejrzeli się. Nie było widać płomieni. Jednak dziesiątki starych butli, pękniętych zaworów i rozerwanych rur nie nastrajały optymistycznie. — Jak się otwiera te drzwi? — zapytał Felix. — Po drugiej stronie jest czerwony guzik. Wystarczy go nacisnąć. — Po drugiej stronie... — Felix pokiwał głową. —Jest tu jakiś interkom, żeby wezwać panią Irenę? 187 — Janinę — poprawił kustosz. — Nie. Nie ma łączności, a drzwi są dźwiękoszczelne. — Po co? — Żeby jęki rannych nie zmiękczyły serc ratowników. Mogliby otworzyć drzwi, a wtedy pożar rozprzestrzeniłby się na sąsiednie sekcje. — Ale nic się nie pali! — powtórzyła Nika. — Pozory mogą mylić. A nuż coś się tli? Przeciąg spowoduje reakcję łańcuchową w kolejnych butlach. To też jedno z największych... i tak dalej. Wszyscy obejrzeli się na zardzewiałe butle. — Starczyłoby ich do wysłania nas na Księżyc — zauważył Net. — Jeśli otworzymy tylko jedne drzwi, nie będzie przeciągu — stwierdził Felix. — Wystarczy i półprzeciąg, by nastąpiła katastrofa — oznajmił dramatycznie kustosz. — Nie jesteśmy na platformie wiertniczej. Nagle zauważyli, że po drugiej stronie szklanych drzwi stoi pani Janina i gestykulując, coś mówi. Niestety, nie było słychać ani słowa. — Chyba się denerwuje, że nabałaganiliśmy — zauważył ze strachem pan Smoczysław. — Dorabia tu sobie jako sprzątaczka. — To pan nabałaganił — sprostowała Nika. — Ba! Tak wyszło, ale chciałem dobrze. Szatniarka straciła zainteresowanie uwięzionymi i już zamierzała odejść. — Felix, zrób coś — poprosiła Nika, a Net przytaknął gorliwie. Felix zamachał, żeby zwrócić uwagę pani Janiny, i powiedział do kustosza: — Niech jej pan powie, żeby otworzyła te drzwi! 188 i — Po drugiej stronie jest czerwony przycisk — odparł Smoczysław. — Ale regulamin mówi, że tylko kustosz może go nacisnąć. — A nie wystarczy, jak pan wyda polecenie służbowe? — No nie wiem... może i wystarczy. — Zbliżył się do szyby i na migi pokazał szatniarce, by wcisnęła guzik. Niestety, ta znów zaczęła machać rękoma i coś mówić. — Co?! — krzyknął Net. — Czytajcie jej z ust! Nika przyjrzała się ustom szatniarki i zaczęła powtarzać: — „Regulamin... rzecz... święta... tylko... Smoczysław... może...". Felix wyciągnął z kieszeni kartkę z listą zakupów i piórem wiecznym napisał na czystej stronie „Smoczysław", dorobił strzałkę w górę, po czym podsunął kartkę pod brodę kustosza. Pani Janina chwilę przyglądała się zmiętej kartce, usmolonej twarzy Smoczysława i coś powiedziała. Nika powtórzyła: — „Smoczysław... nie jest... Murzynem". — A to idiotka! — Kustosz zaczął wycierać twarz z sadzy. — Więc jestem włamywaczem! Dzwoń po policję! Kobieta machnęła ręką, odwróciła się i odmaszerowała na swoje stanowisko pracy. — Poprawność polityczna — podsumował Net. — Nie chce wyjść na rasistkę. Gdyby naprawdę był pan Murzynem, to teraz mógłby pan stąd wszystko wynieść. — Mam w domu własną kolekcję zardzewiałych butli. — Muzeum jest czynne do piątej — przypomniał Felix. — Będzie musiała coś zrobić. — Jak ją znam, to zgasi światło i pójdzie do domu. — Znajdźmy jakiś punkt regulaminu, który możemy złamać. Wtedy może wezwie ochronę... 189 — Ochronę wzywa tylko kustosz. Wygląda na to, że jestem niezastąpiony. — Jak stąd wyjdziemy, to opowiem tacie, co się tu wydarzyło — wtrącił Net — i muzeum będzie sobie musiało radzić bez pana. — Optymista. — Nie zna pan mojego taty. Kiedyś na stacji benzynowej w Grudziądzu - — Nie, nie. Mówię, że jesteś optymistą, sądząc, że stąd wyjdziemy. Kolejna wycieczka trafi tutaj może za miesiąc. Przedtem wpadnie ktoś z zarządu. Przeciągnie tylko nasze zasuszone mumie do gablotek i wstawi tabliczki. Wpiszemy się w tematykę sali. — Ja mam dziś urodziny! — Lucjan nie wytrzymał. Chwycił najbliższą butlę, zamachnął się i rzucił w drzwi. Szkło ugięło się i odbiło butlę, która rąbnęła o podłogę i potoczyła się na środek sali. — To zły pomysł — powiedział Felix. — Jeden wybuch już był. — Więc wymyśl coś. — Lucjan wepchnął dłonie w kieszenie. — Nie mogę przecież zginąć w dniu swoich urodzin. — Miałbyś takie same daty na nagrobku — przyznał Net. — Nie martw się — pocieszył go kustosz. — Nie umrzesz tak szybko, to potrwa parę dni. — Coś wymyślimy — dodał Felix. — To medytujcie — odparł Lucjan. — Ja się drzemnę i zbiorę siły. Trzeba jeszcze przygotować kanapki na imprezę, a nienawidzę tego robić. Położył się pod ścianą. Zrezygnowana Aurelia spojrzała na Neta i zapytała: — Pójdziesz ze mną na imprezę? — No chyba sobie kpisz! — parsknęła Nika. 190 — Luz. Chcę tylko z nim wejść. — Wybij to sobie z tych tłustych loków. — Potem ci go oddam — próbowała się targować Aurelia. — Nawet go nie tkniesz! — Mogę coś powiedzieć? — wtrącił Net. — Nigdy nie byłam sama na imprezie — Aurelia rozłożyła ręce. — A nie pójdę przecież z jakimś... — rozejrzała się po kolegach — niemodnym facetem. — Przyjdź z komputerem ze swojej kuchenki. To przecież najnowszy model. — Co jesteś taka egoistka? Nie mogę przyjść z Luckiem, bo on już będzie w środku. To jego impreza. — Poświęci chyba trzydzieści sekund, żebyś się nie zgubiła między windą a drzwiami? — Nika była już czerwona na twarzy. — Teraz wiem, jak czuje się niewidzialny człowiek... — westchnął Net. — Muszę-zrobić wielkie wejście — tłumaczyła dalej Aurelia. — Potrzebny jest ktoś, żeby przede mną otwierał drzwi, zdejmował mi kurtkę... — Nie będziesz robić żadnych wielkich wejść — spod ściany przerwał jej Lucjan. — Będziesz robić kanapki. — Ja? Kanapki?! — Ty, kanapki. A teraz dajcie mi się drzemnąć. Aurelia spochmurniała, przysiadła obok i oparła się o niego. — Nie robiłam nigdy kanapek... Nika demonstracyjnie przysunęła się do Neta. — Mam nadzieję, że się uświni majonezem — mruknęła pod nosem. Siedzieli kilka minut w milczeniu. Felix z wyrazem skupienia na twarzy próbował rozwiązać problem zamkniętych drzwi. 191 Zosia od dłuższego czasu zerkała w jego stronę. Chciała do niego podejść, ale wciąż nie mogła się na to zdobyć. Niespodziewanie Net poderwał się, wyciągnął telefon i zaczął stukać w klawisze. — Po zamknięciu drzwi włącza się zagłuszacz telefonów komórkowych. — Smoczysław ostudził jego zapał. — Dlaczego? — Żeby ofiary nie mogły dzwonić do swoich rodzin. — Ale dlaczego?! — Wszystko dla bezpieczeństwa innych sekcji. Rodziny mogłyby zacząć naciskać na rząd i prezydenta, by władza zmusiła ratowników do otwarcia drzwi. Net jęknął i klapnął na dywan. — Czyli na ONZ nie mamy co liczyć — westchnął. — Tu jest okno! — Nika odkryła nagle oczywistą oczywistość. — Kuloodporne — machnął ręką kustosz. Dziewczyna podbiegła do okna. Zaczęła skakać i machać rękoma. Po chwili Felix i Net dołączyli do niej. Na zewnątrz był całkiem ruchliwy chodnik. Kilkoro przechodniów zwróciło nawet na nich uwagę, ale zamiast zainteresować się losem uwięzionych, śmiali się, pokazywali ich palcami i wesoło odma-chiwali. — Tyle jest teraz durnych reality show i ukrytych kamer, że nikt nie traktuje nas poważnie. — Net, zrezygnowany, przestał skakać. — Szczerze mówiąc — odezwał się Smoczysław — nad oknem wisi transparent z napisem „Poznaj zagrożenia współczesnego gazownictwa". — Więc wyglądamy jak aktorzy w witrynie kiepskiego teatru? Pięknie... 192 Felix podszedł do drzwi i wsunął w szczelinę ostrze multi-toola. Drzwi trzymały tak mocno, że chłopak nie chciał ryzykować złamania narzędzia. Walenie w szkło szpikulcem też nie poskutkowało. Zaczął przyglądać się sufitowi. — Na zewnątrz jest czujka przeciwpożarowa — powiedział do przyjaciół. — Jeśli ją uruchomimy, przyjedzie straż pożarna i nas wypuści. — Gdybyśmy mieli wehikuł czasu, to byłoby proste — zgodził się Net. — Wtedy włączyłbyś czujkę, przyjechałaby straż i otworzyła drzwi, mógłbyś wyjść i uruchomić czujkę. Brawo, geniuszu. — Dzięki za uznanie, ale mam lepszy sposób. Pozbierajcie od wszystkich folie aluminiowe i sreberka od czekoladek. — Może być ciężko. — Net pokręcił głową. — Moja mama ze dwa lata temu przeszła na torebki foliowe. — Moja też... Miejmy nadzieję, że reszta mam jeszcze na to nie wpadła. Net zaczął od Celiny. — Mam, ale nie dam — oświadczyła. — Czekolada mi się pobrudzi, a już czuję, że zaraz będę głodna. — Mówił ci ktoś ostatnio, że jesteś za gruba? — Ty, wczoraj. — Celina ze śmiechem klepnęła go w ramię. — Rozepchałaś sobie brzuchola i dlatego szybko robisz się głodna. — Ale ja tak lubię jeść! — To przeżuwaj i wypluwaj, a teraz dawaj sreberko. Jak stąd wyjdziemy, postawię ci podwójnego cheesburgera. — Nie podwalaj się do mojej dziewczyny — rzucił siedzący obok Klemens. Żart w wykonaniu Klemensa wyglądał bardzo poważnie, chłopak bowiem ważył tak ze trzy razy więcej niż Net. 193 f Celina wreszcie zdecydowała się oddać sreberko, a czekoladę zjadła od razu, oczywiście na spółkę z Klemensem. Nikt więcej nie przyznał się do posiadania folii. — A teraz, mistrzu matematyczny, licz! — powiedział Felix do Neta. — Z folii zrobię zwierciadło sferyczne. Skupię nim promienie słońca wpadające przez okno i skieruję na czujnik. To proste urządzenie, mierzy tylko temperaturę, łatwo je oszukać. Wtedy włączy się alarm i przyjedzie straż pożarna. Oni nie wąchają gazu przed snem, więc coś wymyślą. Ty oblicz ogniskową zwierciadła. — Mogę coś wtrącić? — zapytała Nika. — Nie teraz... — Net na skrawku kartki liczył już zakrzywienie zwierciadła. — Konstrukcja będzie dosyć... wirtualna. — Felix zajął się prostowaniem folii. — Mało to precyzyjne, ale musi starczyć. — To nie ma sensu — westchnęła Nika. — Skombinuj lepiej od dziewczyn lusterka. Każdy zajączek na czujniku to pół stopnia więcej. — To naprawdę nie ma sensu. Na niebie wiszą ciężkie chmury. Felix wyjrzał przez okno, potarł brodę i oznajmił: — Dobra. Nie potrzebujemy już tych lusterek. — Koncepcja była słuszna — zapewnił go Net. — Ale teraz wymyśl jeszcze słuszniejszą. — Przychodzi mi do głowy palnik gazowy, ale... — Właśnie, ale! Zrezygnowani, usiedli pod ścianą. Reszta klasy przeszła w stan biernego oczekiwania na rozwój wypadków. — Dziś na Discovery Pogromcy Mitów mieli sprawdzać, czy w turystycznym kibelku może dojść do zapłonu metanu — powiedział smutno Felix. 194 Ä — A sądzisz, że może... dojść? — Sadzę, że nie może, ale chciałem prześledzić ich tok rozumowania. Zdążyłbym to obejrzeć przed imprezą... — Nagraj sobie. — Net wzruszył ramionami. — Żeby to zrobić, musiałbym najpierw wrócić do domu, a wtedy nagrywanie nie byłoby konieczne. Obok, na dywan zwalił się Smoczysław i podsunął im bidon. — Chcecie? Długo tu posiedzimy. Net wziął bidon, ale zamiast ustnika był w nim rodzaj lejka i zaworek. Przekręcił go i powąchał. Śmierdziało niemiłosiernie, więc chłopak czym prędzej oddał bidon właścicielowi. — Metan krowy andaluzyjskiej — wyjaśnił Smoczysław. — Kumpel przywiózł z Hiszpanii. Trzymam na specjalne okazje. Net zrobił się zielony. — To nie będziemy panu wywąchiwać — powiedziała szybko Nika. — Szkoda na nasze niewyrobione nosy. — Nie żałuję. Zdążyłem was polubić. Zresztą nawąchałem się już w życiu, a wy dopiero wchodzicie w dorosłość. Setki niuchów przed wami. — Ukrył twarz w dłoniach. — Jesteście za młodzi, żeby umierać... Co ja zrobiłem! Wstał i oparł się czołem o zimną ściankę wysokiej butli, która zresztą też była zardzewiała. Obserwująca to z boku Zosia przemogła się wreszcie i ruszyła w stronę Felixa. — Klapka! — wykrzyknął Felix, a dziewczyna momentalnie skręciła, udając, że chce tylko wyjrzeć przez okno. — Wiem... — westchnął kustosz. — Klapka na całego. — Ja nie o tym. — Felix wstał i podszedł do drzwi. Z prawej strony, do metalowej framugi czterema śrubami przykręcono klapkę wielkości małego zeszytu. Z etui przy pasku chłopak wyjął multitoola i sprawnie odkręcił śruby. Wewnątrz kłębiło się kilka przewodów. 195 T — Jak dotkniesz styków, wywołasz iskrę — ostrzegł go Net, który stał za jego plecami. — Zerknij tam. — Felix wskazał otwór. Po drugiej stronie pustej w środku framugi znajdowała się identyczna klapka, ale przymocowane do niej było spore metalowe pudełko. — To hermetyczny przycisk. Jeśli uda nam się go wcisnąć, nie będzie żadnej iskry, a drzwi się otworzą. — To raczej spód przycisku. Z tej strony nie da się go wcisnąć. Felix podniósł odkręconą klapkę i przyjrzał jej się z bliska. — Stal nierdzewna, grubość dwa milimetry — ocenił. — Ta z drugiej strony jest taka sama. Nie przedłubię się przez nią multitoolem. — Gdybym miał tu laptopa, Manfred coś by nam poradził — westchnął Net. Manfred był programem sztucznej inteligencji, czyli Al, stworzonym przez Neta i jego ojca. Jako program mógł mieć wiele kopii, więc być naraz w wielu miejscach, a jednym z tych miejsc był laptop Neta, który to laptop Net miał prawie zawsze przy sobie. Prawie, bo teraz go nie miał. Manfred przyjaźnił się z Felixem, Netem i Niką, wiele razy pomagał im wygrzebać się z poważnych kłopotów. — Masz smartfona — przypomniał Felix. — Chwaliłeś się, że udało ci się zainstalować na nim Manfreda. — Ta wersja jest mocno niedopracowana. — Chociaż spróbuj. On ciągle narzeka, że omijają go najciekawsze wydarzenia. Odeszli w najdalszy zakamarek sali. Net z ociąganiem wyjął smartfon i włączył go. Na ekranie dotykowym kliknął napis „Manfred Mobile v.1.0". Program załadował się po chwili. 196 — Witajcie! — rozległo się z głośniczka, a Net szybko przyciszył dźwięk. — Witajcie, kimkolwiek jesteście. Kamera jest od spodu, więc widzę dywan. — Działa! — ucieszył się Felix. — Tu Felix i Net. — Witajcie, Net i Felix. Co słychać? — Jakoś dziwnie mówi... — Felix z niepokojem spojrzał na przyjaciela. — W tym urządzeniu jest powolny procesor i bardzo mało pamięci — wyjaśnił sam Manfred. — Ta rozmowa to dla mnie taki wysiłek, jak dla was układanie kostki Rubika przy czterdzie-stostopniowej gorączce. Rzeczywiście, bystry zazwyczaj Manfred teraz mówił powoli i monotonnie. Opowiedzieli w skrócie i prostymi słowami, co im się przydarzyło. Manfred prawie pół minuty analizował dane i na koniec oznajmił: — Jeśli chcecie zniszczyć wzmocnione drzwi, dla pewności powinniście ustawić przy nich wszystkie butle z gazem, a następnie detonować je. — Nie przeżyjemy tego —jęknął Net. — Nie wspominałeś, że chcecie przeżyć. Net klepnął się w czoło. — Czy to nie oczywiste? — Nie dla kogoś, kto ma dwa gigabajty RAM-u na wszystko: myślenie, głębię psychologiczną i uczucia. — Dobra. Załóż, że chcemy przeżyć. Kolejne pół minuty Manfred przeliczał dane, wreszcie oznajmił: — Jeśli chcecie przeżyć, nie możecie detonować wszystkich butli. — Pół minuty to liczyłeś? Manfred odpowiedział dopiero po dziesięciu sekundach: 197 — Dokładnie dwadzieścia osiem sekund i trzydzieści dwie setne. Liczyłem, ile butli może wybuchnąć, żeby wasze rany nie były śmiertelne. — Zapomniałem dodać, że nie chcemy zostać ranni — wyjaśnił Net, siląc się na spokój. — Aha. — Program przeszedł do kolejnych półminutowych obliczeń. — Jeśli nie chcecie zginąć ani zostać ranni, możecie detonować najwyżej zero koma dwie butli. — Czyli jedną piątą butli. — Net mimowolnie zaciskał pięści. — Jak według ciebie mamy detonować jedną piątą butli? Oczekiwanie na odpowiedź trwało tym razem ponad minutę. Zrezygnowany Felix usiadł, opierając się o taflę szkła, i zapatrzył się na dywan. — Nie da się—oznajmił niespodziewanie Manfred.—Wybieracie życie albo rozwalacie drzwi. Druga opcja ma ten plus, że zginie również szatniarka, która nie chciała tych drzwi otworzyć. — Wolimy przeżyć. — To nielogiczne. Jeśli pomieszczenie jest hermetyczne, a przebywa w nim siedemnaście osób, szybko skończy się tlen. Ani nie przeżyjecie, ani nie otworzycie drzwi. Żaden z celów nie zostanie osiągnięty. — Jeśli nie przeżyjemy, otwieranie drzwi straci sens. — Ale wtedy przeżyje zła szatniarka. — Zostaw już tę szatniarkę. Nie chcemy jej nic robić. — I tak powinniście detonować chociaż połowę butli, by skrócić wasze cierpienia. To jedyny ratunek. — Wariatunek chyba! — zdenerwował się Net. — O czym ty mówisz? — W końcu i tak zginiecie. To oczekiwanie jest chyba przykre. Logicznie więc należałoby dążyć do jego skrócenia. 198 — Nasi rodzice zainteresują się, dlaczego nie ma nas w domu. Przyjadą tu i otworzą drzwi. — Nie mam danych na temat siły miłości rodzicielskiej. Jak zobaczą zamknięte drzwi, mogą zrezygnować z wyciągania was stąd i uznać, że łatwiej postarać się o następne dziecko. Net zmarszczył brwi i szybkim ruchem kciuka wyłączył telefon. — OK. Wiem już przynajmniej, że program Al nie może działać na smartfonie. Schował go do kieszeni i pokiwał głową. — To nieludzkie — stwierdziła Nika, od początku przysłuchująca się ich rozmowie. — Nie możesz zmuszać Manfreda do trwania w takiej postaci. — Wiem. Masz rację. Jak wrócę do domu, od razu skopiuję go na normalnego kompa. Tam wypłynie na szerokie wody i znów będzie starym dobrym Manfredem. — Woda! — Felixa olśniło. — Iskra pod wodą nie wywoła wybuchu. — Chcesz?... — Net wskazał kable. — Przecież woda przewodzi prąd. — Jak jest czysta, to ma bardzo wysoki opór. Na pewno nie będzie iskrzyć. — Wrócili do reszty grupy, a Felix zapytał głośno — ma ktoś wodę?! Nikt nie miał. — Można by dwa kable owinąć szczelnie czymś przezroczystym i dopiero zewrzeć... — zastanawiał się Felix. — Albo zanu-rzyć w jakimś przezroczystym kosmetyku. Net odwrócił się do reszty. — Dziewczyny! — zawołał. — Potrzebujemy czegoś przezroczystego... Czegoś... — Zamachał rękami, szukając pełniejszego wyjaśnienia. — Szukasz stroju na imprezę? — uśmiechnęła się Nika. 199 Część uczniów zaczęła się śmiać. — Wszyscy wyjdą, a ciebie osobiście tu zamknę. — Net wycelował w nią palec, ale też się uśmiechnął. — Potrzebujemy kosmetyku, czegokolwiek, co jest przezroczyste, ale płynne. Nika wyciągnęła z torebki tubkę różowego żelu. — Błyszczyk do ust — wyjaśniła. — Po co wam? — Wbijemy z dwóch stron kable i połączymy - — Mowy nie ma! — Nika schowała tubkę za plecami. — Kosztował piętnaście zeta. — Oszczędzałaś na to pół roku? — prychnęła Aurelia. — Weźcie mój. Kosztował trzy dychy, ale stać mnie na nowy. Nika zmrużyła oczy. Nic nie odpowiedziäla. Net wziął od Aurelii tubkę z błyszczącą zawiesiną i zaniósł do Felixa, który już odłączył kable sterujące i zdążył odgadnąć, które powinno się połączyć. — Nawet nie trzeba psuć tubki — ocenił. Odkręcił nakrętkę i wsunął kabelek do samego końca tubki. Potem dopchnął drugi. Iskry nie było, za to rozległo się brzęczenie silników elektrycznych. Wszyscy zerwali się i zaczęli wiwatować. Radość trwała jednak krótko. Gdzieś wysoko włączył się jakiś buczek, gdzieś z boku coś zaczęło błyskać na czerwono. Tuż przed wciąż zamkniętymi drzwiami z sufitu zsunęła się stalowa kurtyna, na powrót odcinając ich od świata. W osłupieniu wpatrywali się w metalową pancerną osłonę. — Pupa blada — szepnął Net. — System awaryjny — dumnie oświadczył Smoczysław. — Konstruktorzy przewidzieli takie gmeractwo. Aurelia spojrzała na zegarek i wykrzyknęła: — Boże! Katastrofa! — Kilkanaście przerażonych spojrzeń skupiło się na niej. — Za półtorej godziny zamykają sklep! Mam zarezerwowane różowe pantofelki na imprezę. — No to nici z kopciuszkowania. — Pokiwał głową Net. 200 — Zimno tu — zauważył profesor Cedynia, chyba obudzony przez Aurelię. — A co będzie w nocy... — westchnął Felix. — A co będzie w lutym... — dodał Net. — Rozgrzeję się trochę. — Nauczyciel wstał i zaczął przechadzać się po sali. Zosia zebrała się na odwagę po raz drugi, podeszła do Felixa i zapytała: — Masz już parę na imprezę? — Mam — odparł w roztargnieniu Felix. — Neta i Nikę. — Ale... Oni są parą. — Przecież o to właśnie pytałaś. Zosia zaczerwieniła się i spuściła wzrok. Nie wiedziała, co powiedzieć, więc odeszła. Nika spojrzała na Felixa i pokręciła głową. — Niczego nie zauważasz... — stwierdziła. — Nie załapałeś, o co jej chodziło? — Chciała wiedzieć, czy będziecie na imprezie. — Niezupełnie... Felix już nie słuchał. Rysował na kartce skomplikowany schemat. Nika przestała drążyć temat. Zamiast tego zapytała: — Myślicie, że tlen może nam się skończyć? — Daj spokój z tym defetyzmem. — Net machnął ręką. — Rodzice zauważą, że nas nie ma. — Nie zauważą — zaprzeczył Felix. — Mieliśmy dziś iść do Lucjana. Uznają, że poszliśmy tam prosto z wycieczki. — No jasne! — Net klepnął się w czoło. — Jest piątek, więc impreza defaultowo kończy się o północy. No to wpadliśmy po czułki w dżem... — Chyba nie będziemy tu tak siedzieć do północy? — zapytała Klaudia. — Poróbmy coś, bo nudno tak. — Umiem żonglować jednym jabłkiem — odparł Net. — Ale nie mam jabłka. 201 — Opowiem wam o moim życiu — odezwał się Smoczysław. — Wiecie, co znaczy skrót LBSLS? — Nikt nie wiedział, a milczenie świadczyło o tym, że również nikt nie chce wiedzieć. — LBSLS to skrót od Lotne Brygady Szukające Lotnych Substancji. Tak, może was to zaskoczy, ale byłem kiedyś elbeeselowcem. — Uniósł dumnie głowę. — I to nie najgorszym. Pamiętam, jak jeździliśmy na sygnale Alejami Jerozolimskimi, a wszystkie głowy odwracały się za naszym białym jak śnieg Wartburgiem kombi. Eh, kawał historii... Mimo że nikt nie wyglądał na zainteresowanego, kustosz dalej snuł wspomnienia. Nika oparła głowę na ramieniu Neta i zamknęła oczy. Objął ją i przestał się wiercić. — Metanowych snów — pożyczył jej i sam również poczuł senność. — Imprezy nie będzie. — Nie zasypiajcie! — krzyknął Felix, aż się poderwali. — Pierwsza zasada w... wielu sytuacjach, to nie zasypiać. Ograniczcie oddychanie i... Nika uciszyła go gestem i wskazała siedzącego naprzeciwko profesora Cedynię. — Ma płaszcz — wyszeptała. — Zawsze go nosi. — Net wzruszył ramionami. Podejrzewam, że od drugiej wojny światowej. — Ale jak tu weszliśmy, jako jedyny zostawił ubranie w szatni. — No to chyba opanował trudną sztukę osmozy przez stal. — Albo jest stąd trzecie wyjście — trzeźwo zauważył Felix. — Panie profesorze, wychodził pan stąd? Cedynia przytaknął. — Poszedłem do szatni po płaszcz, bo trochę tu chłodno. Felix zajrzał za wielki zbiornik z gazem, przy którym stał historyk. Chłopak pokręcił z niedowierzaniem głową i wskazał na ukryte za zbiornikiem drzwi z napisem „Przejście służbowe". Już chciał sięgnąć do klamki, ale powstrzymał go Smoczysław: 202 tt — Kolejnym zagrożeniem jest nieprzestrzeganie regulaminu. To przejście służbowe. — Dlaczego nam pan nie powiedział, że stąd jest wyjście? — zapytała osłupiała Nika. — Bo to przejście służbowe. Tylko ja mogę z niego korzystać. A przecież nie zostawię was tu samych. — Więc dlaczego pan z niego nie skorzystał, żeby czerwonym guzikiem otworzyć ogólnodostępne przejście? Smoczysław podrapał się po głowie. — A wiesz, że to by było niegłupie. Nika wywróciła oczami. — Dżizas — jęknęła. — Przecież takie rzeczy nie zdarzają się normalnym ludziom. Cała druga „a" ruszyła w stronę przejścia służbowego, jakby w obawie, że i ono się zamknie. — Zaczekajcie! — prosił Smoczysław. — Nie macie pecha. Robię to z każdą wycieczką. Przecież bez tego Muzeum Gazownictwa mogłoby się niektórym malkontentom wydać nudne. Nie pomożecie mi sprzątać? Nikt nie miał ochoty pomagać. — Mnie tam się podobało. — Gilbert wzruszył ramionami. — Wrócę do domu, to coś sobie wysadzę. — Mam pewien pomysł. — Net uśmiechnął się złowieszczo. — Opowiedzmy drugiej „b", jaka super była ta wycieczka, i namówmy ich, żeby też tu przyszli. Zemsta będzie słodka... — Nie przesadzaj — odparł Felix. — To była uczciwa umowa - wycieczka za pogadankę. Przy szatni pojawił się mały problem. Pani Janina wskazała tabliczkę „Szatnia płatna 2 złote od osoby". — Aaa... To dlatego jest obowiązkowa! — wykrzyknął Net. — Mafia gazowniczo-szatniarska wymusza haracz. — Tej tabliczki tu przedtem nie było — zauważył Felix. 203 — Cennik jest zawarty w regulaminie — wyjaśniła kobieta. — A nieznajomość regulaminu nie zwalnia z jego stosowania. — A regulamin gdzie? — W renowacji. — Po dwa złote od osoby, to daje trzydzieści zeta — policzył szybko Net. — To dwa bilety do kina! — Spojrzał na panią Janinę, potem na pana Smoczysława, któremu udało się podnieść kurtynę, i oznajmił — aha! — Nie mam ani grosza. — Nika wzruszyła ramionami. — Bez dwóch złotych nie wydam okryć. — Pani Janina założyła ramiona. — A ja mam pieniądze w kieszeni kurtki — dodała Celina. — Najpierw dwa złote, potem kurtka. Nika spojrzała na swój mosiężny numerek „13", potem na trzynasty wieszak, na którym zatknięta była napoczęta paczka chusteczek. — Pożyczysz? — spojrzała na Neta. — Jasne, mała. — Wysupłał monetę. Wszyscy sięgnęli do kieszeni. — Zbiorę od was, żeby było łatwiej. — Nika uśmiechnęła się i przeszła między uczniami. Wszyscy, podejrzewając, że chodzi 0 coś zupełnie innego niż płacenie za szatnię, dali jej po dwa złote. Nika przeliczyła i wręczyła pieniądze Aurelii. — Masz na nowy błyszczyk, skoro stary poświęciłaś dla dobra ogółu. Aurelię zatkało. Za to szatniarka spojrzała na zegar ścienny 1 jęknęła z przerażeniem. — Pospieszcie się! — krzyknęła. — Za minutę kończę pracę! — Bez paniki, mamy czas. — Felix oparł się o ścianę z założonymi ramionami. Reszta klasy nie bardzo wiedziała, o co chodzi. Patrzyli to na spokojnego Felixa, to na przestępującą z nogi na nogę szatniarkę. 204 — Odbierajcie okrycia szybciej... — prosiła pani Janina. — Późno już. — Trzydzieści sekund — oznajmił Felix. — Hurtem wydam. — Szatniarka posłała mu wściekłe spojrzenie. — Numerki i monety poproszę! — Piętnaście... Kobieta jęknęła z zawodu, zabrała płaszcz, torebkę i beret, po czym przemknęła obok nich z prędkością, o jaką nigdy by jej nie podejrzewali. — Ale pamiętajcie — rzuciła jeszcze — że regulamin zabrania korzystania z szatni pod nieobecność personelu. Gdy wybiegała przez drzwi, zegar wskazał piątą. — Jest taki typ ludzi — oznajmił Felix — dla których wyjście z pracy minutę po czasie jest tragedią osobistą. Wynośmy się stąd. Odebrali swoje rzeczy z szatni i wyszli. — Widzimy się wszyscy o siódmej — przypomniał Lucjan i szybkim krokiem odszedł z Aurelią, by odebrać ze sklepu jej różowe pantofelki, a potem wspólnie robić kanapki. — Nie zdążę do domu — westchnęła Nika. — Lepiej chodźmy na ciacho — zaproponował Net. — I tak jesteś ładna, a jak się podrasujesz tym błyszczykiem, to już w ogóle. — Zapomnieliśmy o czymś istotnym — wtrącił Felix. — Nie mamy prezentu. Chodźmy kupić, żeby nie było obciachu. — Powinniśmy to zrobić w zeszłym tygodniu — przytaknęła Nika. — Macie jakieś pomysły? — Jasne, że mam — odparł Net. — Kupmy mu turystyczną butlę z gazem. Przed ladą szatni, z numerkiem w dłoni stał profesor Cedynia. Chrapanie niosło się korytarzami Muzeum Gazownictwa. Warszawa 2008 Wysłannicy Rymsnęli całkiem solidnie na wilgotną kamienną posadzkę. Było raczej ciemno i pachniało stęchlizną. — Znowu gleba — jęknął Net. — Dlaczego my zawsze musimy się wyglebić? — Może następnym razem wejdźmy do Pierścienia — powiedział Felix — zamiast do niego wbiegać. — Oj tam, oj tam. Nie ty byłeś na końcu, gdy to nas goniło. Lepiej jakieś ochraniacze sobie kupmy. Pierścień zwalniał i powoli robiło się ciemniej. Teraz większość światła pochodziła od lampy stylizowanej na pochodnię. Lampa miała żarówkę udającą płomień, więc rzucane przez nią światło było ciepłe i migotliwe. Siedzieli teraz na podłodze, sprawdzając, gdzie pojawią się nowe siniaki. Nika przejechała dłonią po czarnych rajstopach, 206 w których było już więcej dziur niż materiału. Zastanawiała się, czy nie lepiej je zdjąć, gdy poczuła, że ktoś na nich patrzy. — Ćśśś... — syknęła. Pierścień wyhamował całkiem i wyłączył się. Teraz jedynym źródłem światła była ta osobliwa lampa. Przyjaciele wpatrywali się w półmrok, z którego wyłaniały się szczegóły otoczenia. Trzy metry przed nimi leżały skorupy rozbitego naczynia w towarzystwie rozbryzgów tłustej białej substancji, która pachniała smalcem. A dokładniej - smalcem ze skwarkami, cebulką, czosnkiem i majerankiem. Tuż obok stał niski człowieczek w kapciach, powyciąganych dresach i osobliwie skrojonej bluzie z kapturem. Głupkowaty wyraz twarzy był zapewne spowodowany nieoczekiwanym pojawieniem się przyjaciół, a zgięte w łokciach ręce z rozczapierzonymi palcami sugerowały, że jeszcze chwilę temu trzymały one niezniszczone naczynie ze smalcem. Człowieczek ów ocknął się i pognał w stronę schodów, po czym wbiegł nimi do znajdujących się u ich szczytu drzwi. Przy okazji oczom przyjaciół ukazał się wielki asymetryczny garb wypychający lewą połowę bluzy. — Czekaj, człowieku! — krzyknął za nim Net. — Nie gryziemy przecież. — Ale tamten już zatrzasnął za sobą ciężkie drzwi. — Przynajmniej niejako pierwsi... Wzrok przyzwyczaił się już do słabego oświetlenia. Znajdowali się w wysoko sklepionej piwnicy starego budynku. Bardzo starego budynku. Podłoga i ściany zostały wymurowane z nieregularnych kamieni. Centralną część zajmował Pierścień, pod ścianami stały beczki i rustykalne regały zastawione glinianymi garncami - takimi jak ten rozbity przez uciekiniera. — Nie podoba mi się to. — Felix wstał i otrzepał spodnie. — Co ty powiesz? — Net również się podniósł. — Wylądowaliśmy w piwnicy kogoś, kto z naszego powodu stłukł 207 garnuszek ze smalcem. Pewnie pobiegł na górę zadzwonić po tutejsze gliny. Sugeruję przyspieszoną ewakuację. — Net ma rację — poparła go Nika. — Tam są drugie drzwi. Rzeczywiście, na poziomie podłogi znajdowały się drewniane drzwi, okute stalowymi płaskownikami i nitami. — Wyglądają na stare — zauważyła Nika. — Na zabytkowe właściwie. Felix odsunął sztabę zasuwy i pchnął drzwi. Przeszli krótkim korytarzem, minęli klatkę schodową i otworzyli jeszcze solidniejsze drzwi, które wyprowadziły ich w chłodne popołudnie, między chwasty sięgające kolan. Zeszli z niewielkiego pagórka niżej porośniętego lasem. Dopiero spomiędzy drzew obejrzeli się na budynek, z którego wyszli. Zbudowany z kamienia, wyglądał jak mały zamek. Okna, wąskie jak szczeliny strzelnicze, zaczynały się kilka metrów nad ziemią. Dopiero poziom wyżej dostrzegli większe, podzielone szprosami na "małe kwadraciki szybek. Były też dwa wykusze i balkonik z daszkiem. Spadzisty dach otaczały kamienne blanki, a nad tym wszystkim górowała kilkunastometrowa wieża z różnej wielkości okienkami zakończona szpicem z dachówek. Przyjaciele szybkim krokiem podążyli wąską ścieżką między drzewami. — W Szkocji istnieje cała masa średniowiecznych zameczków, w których normalnie mieszkają ludzie — odezwała się Nika. — Dbają, by wszystkie szczegóły wyglądały na zabytkowe. Może w tym świecie przez Polskę nie przetoczyło się tyle wojen i też mamy takie zameczki. Felix pokręcił głową. — Nie podoba mi się to — powtórzył. — Nie przesadzaj — zbagatelizował Net. — Po prostu ktoś ma inny gust. Niektórzy lubią retro. 208 Zeszli ze wzniesienia. Kawałek dalej las się przerzedził i odsłonił drogę gruntową wijącą się leniwymi zakrętami. Zbliżał się dwukołowy drewniany wóz ciągnięty przez zblazowanego konia. Zwierzę wlokło się w tempie pieszego, kiwając przy tym łbem. Na koźle siedział brodaty starzec w szarym habicie przewiązanym w pasie sznurem. Drzemał, bujając się razem z wozem na nierównościach. — Znajdźmy kogoś i dowiedzmy się, o co tu chodzi. — Nika spojrzała jeszcze przelotnie na czubek wieży wystający znad drzew dwieście metrów z tyłu. — Więcej lokalsów lubi klimaty retro — zauważył Net. Nika już otwierała usta, by poprosić woźnicę o podwózkę, gdy Net położył jej palec na ustach. — Nie budź starszego człowieka — szepnął. — Bo... bo jeszcze się nie zgodzi. Wóz nie miał tylnej burty, więc przyjaciele bez trudu usiedli na podłodze przy wypchanych workach i zwiesili nogi nad ziemią. Starzec, obudzony wstrząsem wozu, mruknął coś pod nosem i klepnął lejcami w koński zad. Zaprzęg przyspieszył do prędkości maratończyka na ostatnim kilometrze. Przyjaciele pozostali niezauważeni. Po chwili starzec znów zaczął przysypiać, a koń zwalniać. Sytuacja powtórzyła się kilkakrotnie, przy czym na rozstajach dwa razy to koń wybierał właściwą drogę. Po półgodzinie takiej jazdy Felix, Net i Nika już naradzali się szeptem, czy nie szybciej będzie na piechotę. Niespodziewanie jednak koń z własnej inicjatywy przyspieszył, a za kolejnym zakrętem zza sporej kępy drzew wyłoniła się wieś, czy może miasteczko, wypisz wymaluj rodem ze skansenu. Wjechali między 209 pierwsze zabudowania - trochę krzywe, bielone wapnem domy, ale kryte dachówką, nie strzechą. Ulica rozszerzała się w niewielki plac z kilkoma drzewami i kamiennym podwyższeniem, na którego środku wystawała z ziemi żeliwna pompa. Tu domy były piętrowe, nieco ładniejsze i bogatsze. Nieliczni mieszkańcy, ubrani jak chłopi z obrazów Chełmońskiego, podejrzliwie przyglądali się przybyszom. — Oho... — zaniepokoił się Net. — To całe retro jest jednak ciut zbyt dosłowne. — Przestań już z tym retro — wyszeptał Felix. — Cały ten świat jest retro. — Wiem przecież. Robię sobie tylko złudne nadzieje. Zeskoczyli z wozu, na co starzec znów się obudził. Z domu, nad którego drzwiami bujał się na pręcie szyld z kogutem, wyszła tęga kobieta w chuście na głowie i ze ścierką w dłoni. Pomachała przyjaźnie do woźnicy, a ten odpowiedział tym samym. Następnie machnęła przyzywająco do kogoś na środku placu. Przyjaciele dopiero po chwili zrozumieli, że macha na nich. Z braku lepszego pomysłu podeszli do niej. Obrzuciła ich karcącym spojrzeniem i groźnie machnęła ścierką. — Do środka — poleciła. — Jeszcze kto nieodpowiedni zobaczy. Karczma, bo była to karczma, przywitała ich aromatem pieczonego mięsa i gotowanej kapusty, zmieszanych niestety ze smrodkiem dawno - jeśli nie nigdy - niewietrzonej sali. Przy stołach, ustawionych wzdłuż ścian, siedziało nad kuflami piwa kilku klientów. Dwóch mężczyzn z najdalszego rogu sali zaszczyciło nowo przybyłych spojrzeniem spode łba. — Zejdźcie z widoku — ponagliła kobieta, wskazując ścierką schody za dymiącym paleniskiem. — No już. 210 Z otwartych drzwi kuchni wychylił się równie pulchny mężczyzna w poplamionym do granic przyzwoitości fartuchu. — Kogóż tam prowadzisz? — zapytał niechętnie. — Sędzimir ich przywiózł — ucięła karczmarka. — To ONI. Po drewnianych schodach weszli na ciemne piętro, a kobieta otworzyła jedne z kilkorga drzwi. Ponaglani machnięciami szmaty, weszli do pokoju mieszczącego stół z kilkoma krzesłami, kufer, wielkie łoże i balię z drewnianych klepek. Jedyne okno wychodziło na ulicę. — Tak się wystroiliście, że widać was na pięć wiorst. — Gospodyni wzięła się pod boki i obejrzała ich od stóp do głów. Przyjaciele popatrzyli po sobie. Nie wiedzieli, jaka odpowiedź będzie bezpieczna, więc na wszelki wypadek nic nie odpowiedzieli. Nawet Net ograniczył się do wydęcia ust i rozłożenia rąk. — No nic to. — Pokręciła głową. — Takie tam u was w tej sto-lycy zwyczaje. Coś wam znajdę, cobyście nie rzucali się w oczy Czarnym. No i brudniście! Zaraz każę zagrzać wody. Potem coś zjecie. Wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Net wypuścił głośno powietrze. — Łał! To najbardziej odjechany świat, w jaki nas rzuciło. Już wiem, że nie chcę tu zostać. Tu nie ma komputerów. — Ogarnął rękoma pokój. — Tu nie ma nawet elektryczności. Wracamy do tego zamczyska i skaczemy ponownie. — Pierścień nie uruchomi się tak szybko — zauważył Felix. — Mamy pilniejszy problem. Za ten pokój jakoś trzeba będzie zapłacić. — Ten Gandalf, co nas nieświadomie podwiózł, to jakiś tutejszy ważniak, skoro tak z marszu dostajemy kwaterę. Prześpimy się, a jutro skoro świt... no, koło dziesiątej alterportujemy się do świata, gdzie już wynaleziono fast foody. 211 Felix podszedł do okna. Ściemniało się. Glinianym klepiskiem przed karczmą przechodziło akurat kilka krów, poganianych przez może ośmioletniego pastuszka, dreptały gęsi pod opieką jego chyba jeszcze młodszej koleżanki. Jakaś kobieta niosła wiklinowy kosz z praniem, trzech chłopów w białych koszulach szło z widłami przerzuconymi przez ramię, za nimi jechał wóz z sianem. — Wylądowaliśmy w świecie alternatywnym, w którym nie nastąpiła rewolucja przemysłowa — stwierdził Felix. — Tu nie ma nawet lamp naftowych. — Zastanowił się. — Ale jest żeliwna pompa. — Pompa? — Net stanął obok. — Stary grat. Zabytek. — Taka pompa to produkt zaawansowanej technologii... W sensie że kowal jej nie zrobi. Tak samo jak żarówki w tym zameczku. — Czy ona powiedziała, że zagrzeje wodę? — odezwała się Nika. Chłopcy odwrócili się i powiedli wzrokiem za spojrzeniem dziewczyny - na balię. — Oż ty... — zrozumiał Net. — Kilkuosobowa. Odwrócili się gwałtownie, gdy drzwi otworzyły się bez pukania i weszła przez nie nastoletnia dziewczyna dźwigająca dwa ciężkie wiadra z parującą gorącą wodą. Potraktowała przyjaciół jak powietrze, wlała zawartość wiader do balii i wyszła. Para uniosła się pod sufit. Net spojrzał na Nikę, Nika na Neta, a Felix w sufit. — Nie wiem, jak to rozwiążemy — powiedziała Nika po chwili milczenia — ale w tym świecie taką kąpiel ludzie biorą pewnie od święta. Nagrzanie wody i całe zamieszanie wokół kąpieli to tak jakby wydarzenie. Net zerkał to na balię, to na Nikę. 212 — W sensie że się obrażą, jak umyjemy tylko ręce? — zapytał z nadzieją w głosie. — Niestety chyba tak. Drzwi znów się otworzyły i weszła inna dziewczyna ze stertą złożonych starannie ubrań. Położyła ja na łóżku i nie poświęcając gościom ani odrobiny uwagi, wyszła. — Czasu jest coraz mniej — zauważyła Nika. — Coś musimy wymyślić. — Zawsze mówiłaś, że trzeba szanować lokalne zwyczaje. — Net zrobił niewinną minkę. — Dziewczyna spojrzała na niego groźnie. — OK, OK. Luz. — Uniósł dłonie w geście „co złego, to nie ja". — Wymyśl coś lepszego. — Chodźmy na dół — zadecydował Felix. — Zjemy obiad, który nam obiecała karczmarka, a Nika się w tym czasie wykąpie. Powiemy, że byliśmy bardzo głodni. Net coś mruknął, ale zrobił to za cicho, by ktokolwiek cokolwiek usłyszał. * * * W głównej izbie karczmy było teraz gwarno. Kilkunastu gości, wyłącznie mężczyzn, rozmawiało, niemal krzycząc, wznosiło toasty i zajadało wielkie porcje mięsa. Felix i Net znaleźli miejsce na uboczu, przy skrytym w cieniu końcu ławy, z dala od światła rzucanego przez palenisko. Ich nowe ubrania nie składały się bynajmniej z chłopskich portek i luźnych koszul, lecz z zestawu, który Felix nazwał młodym gentlemanem, a Net -renesansowym fircykiem. Oba określenia nie były właściwe, bo spodnie przypominały skrzyżowanie tych od garnituru z mundurem polowym, założona na koszulę kamizelka ostatecznie mogła być uznana za element eleganckiego stroju angielskiego, gdyby nie sznurowanie w miejscu guzików. Wieńczący to 213 wszystko marynarkosurdut miał kilkanaście różnych kieszeni, których obecność, choć przydatna, ostatecznie niweczyła wrażenie elegancji w wydaniu angielskiego gentlemana z czasów świetności Imperium Brytyjskiego. Ta sama dziewczyna, która przedtem nalewała wodę do balii, przyniosła im dwie michy kaszy z gulaszem oraz dwa wielkie gliniane kufle spienionego piwa. — Piwo — zauważył Felix. — Nie mów! — udał zdziwienie Net. — A ja myślałem, że dostaniemy Mountain Dew. To co że piwo? Nikt nie patrzy. — Według standardów tego świata jesteśmy już dorośli, aleja wolałbym zachować jasność umysłu. — Ważniejsza może się okazać kompatybilność z lokalsami. — Net przechylił kufel i upił spory łyk. — Tak to sobie tłumaczę. Gości przybywało, karczma szybko się zapełniała, jakby wszyscy o tej samej porze skończyli pracę i przyszli na kolację. Ale byli to wyłącznie mężczyźni. Towarzystwo rozkręcało się, palenisko płonęło coraz jaśniej, dymem uzupełniając złożony aromat wypełniający wnętrze. Dwie kelnerki coraz częściej wymieniały puste kufle na pełne. Net co chwila zerkał na sufit; ich pokój był gdzieś nad środkiem izby. Pod stołem przechadzał się czarny kot. — Te światy nie mogły się rozejść dawno temu. — Felix odsunął od siebie pustą miskę. — Język jest zbyt podobny do naszego. Rozmowy toczyły się w języku co prawda nieco staroświeckim, lecz w pełni zrozumiałym. — Ciekawe, co ona teraz robi — odparł Net, zupełnie nie słuchając przyjaciela. — Myje lewy łokieć. Nie interesuje cię, co my tu robimy? Na pewno nie jesteśmy tymi osobami, za które nas uważają. 214 — Czy ja wiem? Może zawsze tak witają alternautów. Lewy łokieć, powiadasz...? — Ten koleś w piwnicy wyglądał na kogoś, kto pierwszy raz widzi ludzi wychodzących z Pierścienia. — Nie no, to łapię. To tak, jakby nam wyszedł z lodówki E.T. — Net odstawił kufel i beknął — opp, sorki, różnica ciśnień. Pójdę i popilnuję drzwi. Tak na wszelki wypadek. — Nie interesuje cię, gdzie się znaleźliśmy i o co tu chodzi? — Jasne, że interesuje. Bardzo wręcz. Popilnuj mi miejsca, co? I nie czekając na nic więcej, Net wstał, przeciął siwą zawiesinę dymu i wbiegł po schodach. Felix odprowadził go wzrokiem, westchnął i zerknął na siedzących kawałek dalej dwóch mężczyzn po czterdziestce. W przeciwieństwie do większości klientów, nie byli rolnikami i sprawiali wrażenie ludzi parających się raczej pracą umysłową niż fizyczną. Jeden miał siwą brodę, drugi za to siwe wąsy i balansującego na ramieniu czarnego kruka. — ... i wtedy nad miasto wzbił się czarny smok — opowiadał natchnionym głosem wąsacz. — Machał smolistymi skrzydłami tak szybko, że prawie nie było ich widać. Ryczał i wytrzeszczał wielkie oczy. I wreszcie plunął ogniem. W mgnieniu oka zmiótł całą hordę Palikotczyków. Tylko szyszaki i tarcze latały. Tak to jest wojować z Gildią. To się źle kończy. — Byłeś tam, że tak gadasz? — powątpiewał brodacz. — Byłem, byłem... Prawie byłem, ale wiem, jakbym tam był. Opowiadał mi Krzywy Nochal, a jak on coś powie, to jakby się wydarzyło przed twoimi oczami. — A jemu kto opowiadał? Wąsacz skrzywił się z niezadowoleniem i oparł o ścianę, by zmierzyć kamrata karcącym spojrzeniem. Kruk zamachał skrzydłami, by złapać równowagę. 215 — Nie wierzysz, to nie muszę opowiadać. Ale wiesz, jak się to całe powstanie krakowskie zakończyło. Szybko się zakończyło. Brodacz również się wyprostował, by zmierzyć potencjalnego konfabulanta spojrzeniem, tym razem pobłażliwym. Wyjął zza pazuchy fajkę i kapciuch z tytoniem. Zaczął nabijać palcami. — Szybko się skończyło, to wiem — przyznał. — Ale smok? Smoki istnieją tylko w bajkach. Potem starzy i strachliwi opowiadają albo starzy opowiadają strachliwym, żeby ich nastraszyć bardziej. Ani ty stary, ani ja strachliwy. — Otwórz swój umysł. — Wąsacz dotknął obu skroni palcami wskazującymi. — Otwórz swój umysł na coś więcej, niż możesz zobaczyć, dotknąć i powąchać. — Wszyscy wierzą w smoki, nawet nasz burmistrz. Ja nie muszę. — Nie wierzysz w czary? A to co jest? — Wąsacz wskazał palcem kruka. Ptak przekrzywił łebek i ostrożnie dotknął dziobem palca. Felix dopiero teraz przyjrzał się lepiej ptakowi. Kruk nie zachowywał się normalnie. Albo był głuchy, albo tak doskonale oswojony, że nie zwracał uwagi na gwar dziesiątek głosów, na wykrzykniki wybijane kuflami o stoły ani na gwizdy przywołujące kelnerki. Co więcej, Felix wychylił się nieco, na plecach wąsacza nie było najmniejszego śladu guana, a wiadomo przecież, jak to jest z ptakami. Brodacz pstryknął palcami, na co kręcący się pod stołem czarny kot wskoczył na kolana mężczyzny i zapatrzył się w niego, oczekując dalszych poleceń. Kot również nie zachowywał się normalnie, bo udawał psa, i to doskonale wyszkolonego. — To nie są czary — powiedział brodacz. — To się nazywa odpowiednie podejście do zwierząt. — Ale handlujemy nimi jako magicznymi zwierzętami. 216 W tym momencie Felix poczuł wibracje telefonu w kieszeni. Drgnął, bo w tej archaicznej scenografii zapomniał, że istnieje coś takiego jak elektronika. Kruk i kot jednocześnie odwróciły głowy i spojrzały na niego. Zmartwiał. Usłyszały? Niemożliwe. W tym zgiełku trudno byłoby usłyszeć normalny dzwonek, a co dopiero... A jednak zwierzęta gapiły się na niego jak zaczarowane. Kruk przesunął się po ramieniu brodacza i zbliżył dziobek do jego ucha. Mężczyzna przeniósł wzrok na Felixa, a po chwili to samo zrobił wąsacz. Felix zagapił się w kufel i poczuł ciarki na plecach. Nic nie wiedział o tym świecie, ale pewne było, że wszędzie, w każdym świecie, są źli ludzie. A nie wszędzie jest policja, która może przed nimi bronić. Co zrobić? Wstać i wyjść? To jak przyznanie się do winy, której nawet się nie zna, albo do posiadania wypchanej sakiewki. Nie, najbezpieczniej będzie siedzieć i udawać, że nikt się na niego nie patrzy. Łatwiej pomyśleć, niż zrobić. Felix poczuł, że zaczyna go swędzieć ucho. Podrapać się? To z nerwów. Podrapie się w ucho, to zacznie swędzieć nos. Był już bliski tego, by spojrzeć na obcych i zapytać, kim są i czemu się na niego gapią. Nim to jednak uczynił, drzwi karczmy otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł chłopak w rozchełstanej koszuli i krzyknął: — Czarni jadą! Na połowie klientów nie zrobiło to specjalnego wrażenia, ale kilkunastu zerwało się i szybkim krokiem ruszyło w stronę zaplecza. Dwaj handlarze magicznymi zwierzętami również wstali. Nie pobiegli jednak za pozostałymi uciekinierami, bo brodacz złapał kamrata za rękaw. Obok Felixa pojawiła się karczmarka ze swoją ścierką przerzuconą przez ramię. Nachyliła się i owiewając go czosnkowym oddechem, wyszeptała: 217 — To was szukają. Zabierz przyjaciół i przez daszek chlewiku uciekajcie do stajni. — Nie chciałbym — Felix spojrzał na sufit — przeszkadzać przyjacielowi w pilnowaniu drzwi. — W stajni będą czekały dwa konie. — Kobieta nie zwróciła najmniejszej uwagi na jego opory. — Weźmiecie je i pojedziecie groblą do duktu. Resztę powie wam Maćko, który już siodła konie. Jeszcze całkiem nie ściemniało. Felix chciał zapytać, dlaczego ktoś miałby ich szukać, a przede wszystkim kim są ci czarni. Oczywiście nie zrobił tego. Nie powiedział również, że plan ucieczki konnej nie może się powieść, jeśli dotyczy trojga ludzi nieumiejących jeździć konno. Posłusznie jednak wstał i szybkim krokiem doszedł do schodów. Gdy wchodził na pierwsze stopnie, kątem oka zauważył, że dwaj mężczyźni podążają za nim. Przyspieszył kroku, a zaraz wręcz przeskakiwał po kilka stopni. Zatrzymał się przed drzwiami pokoju i zawahał. Zapukał, ale słysząc za plecami kroki, otworzył drzwi. Cienie od trzech świeczek tańczyły na ścianach. Pachniało ciepłą wodą i mydłem. Nika w zielonej sukni siedziała na krześle i rozczesywała mokre włosy. Net sznurował jej ową suknię na plecach. Oboje z zaskoczeniem patrzyli na przyjaciela. — Czarni są we wsi. — Usprawiedliwił wtargnięcie Felix. — Czy tam w miasteczku... — Czarni? — zapytał Net. — W średniowieczu? — Połowa klienteli nawiała, nie kończąc kolacji. Do pokoju wparowali handlarze i zamknęli za sobą drzwi. Nika zerwała się z miejsca. Wyglądała w tej sukni jak dama z filmu historycznego. Ciasno zasznurowany gorset podkreślał wąską talię, a plisowana spódnica rozszerzała się do pół łydki, odsłaniając w całej okazałości ciężkie Martensy, które podwa- 218 żały sens kamuflażu. Brodacz zdmuchnął świeczkę i obaj wyjrzeli przez okno. Kruk wciąż siedział na ramieniu wąsacza, podczas gwałtowniejszych ruchów łapiąc równowagę za pomocą skrzydeł i dzioba. Przyjaciele przyglądali im się w napięciu. — Są biali — zauważył szeptem Net. — Bo to nie ci — odparł głośniej Felix. Właśnie zdał sobie sprawę, że handlarze nie gonili go, lecz również pragnęli się schować przed Czarnymi. — I raczej nie chodzi o kolor skóry — zauważyła Nika, podchodząc do okna. Niebo już prawie sczerniało i głównym źródłem światła była latarnia oliwna stojąca na placu obok pompy. Właśnie zsiadało z koni trzech mężczyzn w czarnych strojach, najbardziej zaś rzucały się w oczy ich długie płaszcze. Przywiązali konie. — Chcesz tu na nich czekać? — zapytał wąsacz. — Po tym, że będziemy uciekać, poznają, iż trzeba nas gonić. Tamci skierowali się jednak do budynku naprzeciwko, w którym przy świecach siedziało kilka kobiet. Nie dało się dostrzec, co dokładnie tam robią, ale wyglądało to na haftowanie lub cerowanie. Gdy czarni weszli do środka, kobiety zerwały się i z krzykiem próbowały uciekać we wszystkie strony naraz. Mężczyźni nie zwrócili na nie uwagi, od razu zniknęli w głębi budynku. — To taka karczma, ale dla kobiet — zauważył Net. — To Niewieści Przybytek — wyjaśnił wąsacz. — Nawet myślałem, żeby tam się zadekować na noc. — Nie myśl tyle — poradził brodacz. — Bylibyśmy tam teraz. Tymczasem na plac wjechał zaprzężony w dwa konie, oczywiście czarne, wóz przypominający dorożkę rodem z dziewiętnastowiecznego Londynu, tyle że ta była lekko opancerzona, a jej małe okienka przesłaniały kraty. 219 Czarni wrócili. Każdy z nich prowadził jedną osobę. Każda miała związane z tyłu ręce i zarzucony na głowę płócienny worek. — Pomylili się — zauważył z ulgą brodacz. Drzwi więźniarki zatrzasnęły się, a Czarni podeszli do koni, odwiązali je i wskoczyli na siodła. — Pomylili się — oznajmiła karczmarka. Cała piątka odwróciła się od okna. Gospodyni stała w drzwiach ze świecznikiem. Czarny kot siedział pod ścianą. — Właśnie zauważyliśmy — przytaknął wąsacz. — O mało żeśmy tam nie spali. Gdyby - — Nie o was mówię, osły. — Weszła do komnaty i zdzieliła go ścierką przez ramię. — Chodzi o nich! Tą samą ścierką wskazała Felixa, Neta i Nikę." Handlarze obdarzyli przyjaciół badawczym spojrzeniem. — Dziwaki — przytaknął brodacz — ale to za mało, żeby zainteresować Gildię. Karczmarka przymierzała się, by i jego zdzielić ścierką, ale dała spokój. — To Wysłannicy — powiedziała poważnie. Przyjaciele wymienili zdziwione spojrzenia. — Muszą dotrzeć do Warszawy. Wy też tam podążacie. Pojedziecie więc razem, żeby ich chronić. — Jak?! Co?! Mowy nie ma! — zaprotestował wąsacz i w ostatniej chwili uchylił się przed ścierką. — Mamy wyraźne cele — poparł go brodacz. — Pieniądze. — Karczmarka pokiwała głową niemal z pogardą. — Tylko o to wam chodzi? Wznieście się ponad przyziemne dobra. Oni muszą bezpiecznie dotrzeć do Warszawy. Przywiódł ich do mnie Sędzimir. Na dźwięk tego imienia obaj zamilkli i spochmurnieli. 220 Kruk znieruchomiał i wbił spojrzenie w Nikę. W ciszy rozległo się buczenie. Nika odruchowo dotknęła brzucha, gdzie w kieszonce schowała smartfon. To on wibrował. Gospodyni zarzuciła ścierkę na ramię i wyszła. Gdy schodziła po schodach, ryknęła: — Maryna, gdzie ta micha?! Dziewczynie burczy już w brzuchu! Brodacz westchnął i rzucił okiem na niemal zupełnie czarne niebo. — Dziś już za późno, żeby wyruszać. — Ostatnio twierdziłeś, że strzygi nie istnieją — przypomniał wąsacz. — Istnieją, nie istnieją. Wyruszymy skoro świt. — Spojrzał na przyjaciół. — Wyśpijcie się dobrze. Jutro czeka was ciężki dzień. Nie chcę, żebyście nas spowalniali. Wyszli. W drzwiach minęła ich dziewczyna z miską gulaszu i kuflem piwa dla Niki. Bez słowa postawiła naczynia na stole i ulotniła się. Nika dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest głodna. Zerknęła jeszcze, dlaczego wibrował telefon (wyczerpywała się bateria), usiadła i zaczęła pałaszować parujące smakowicie mięso. Pociągnęła łyk piwa i skrzywiła się. — Oczywiście nie zamierzamy jechać do Warszawy? — zapytał z nadzieją w głosie Net. — Nie zamierzamy. — Felix zamknął drzwi. — Rano wracamy do tego zameczku i się alterportujemy. — Nie pomyśleliśmy o jeszcze jednym — przypomniała między kęsami Nika. — Oni tu na kogoś czekali. Wzięli nas za tych Wysłanników. Powinniśmy się wynieść z karczmy, zanim oni tu dotrą. 221 Dochodzące z dołu coraz wyraźniejsze odgłosy odradzającej się biesiady nie zapowiadały spokojnej nocy. — Kiedy siedziałem sam na dole — odezwał się po chwili Felix — ci dwaj dyskutowali o tym, czy istnieją smoki i czary. — Ale tak na poważnie? — upewnił się Net. — Świry jakieś. Tym bardziej musimy się ulotnić przed świtem. — Nie wiadomo, jakimi torami potoczyła się historia tego świata. Przestali się rozwijać technologicznie, a może zamiast tego używają... — Czarów — podsunęła Nika. — Oni w to wierzą. — Nie, nie — zaprzeczył Felix. — Czary nie istnieją. W średniowieczu Świata Zero wszyscy wierzyli w czary, ale to nie znaczy, że one istniały. — Może używają siły woli zamiast maszyn. Net prychnął. — No proszę cię! Przecież to niemożliwe. — Spojrzał na przyjaciółkę i westchnął. — A, rzeczywiście'. Czyli zaraz... ten z brodą nie wierzy w czary, ale zajmuje się przemytem magicznych zwierząt, tak? Brzmi logicznie. — Nic specjalnie dziwnego — odparł Felix. — Oglądałeś kiedyś telezakupy? Tamci sprzedawcy też nie wierzą w to, co sprzedają. Ja nie mówię, że w tym świecie istnieją czary, tylko że wszyscy w nie wierzą. Prawie wszyscy. Bo ten z brodą jest sceptyczny w kwestii czarów. Nika skończyła jeść. Z niesmakiem upiła mały łyk piwa i odsunęła kufel na środek stołu. — Umyjmy zęby gumą do żucia i chodźmy spać — powiedziała. — Musimy się obudzić przed świtem, zanim ci czarno-krążcy zaczną montować drużynę. * Nika ma pewne zdolności paranormalne, używa na przykład telekinezy. 222 Mistrz Flosnicer stał oparty o kamienną balustradę tarasu wieży i spoglądał na dachy szykującej się do snu Warszawy. Z dołu dobiegał terkot kołatek i nawoływania strażników miejskich do gaszenia świateł. Chłodny wiatr z zachodu niósł zapach wiosny i dogasających ognisk. Ale spokój był tylko pozorny. Gdzieś w dole czaił się wróg. Obok bezszelestnie pojawił się hrabia Mandagen. Zatrzymał się krok przed balustradą. — Nowe wieści, panie — oznajmił. — Złe? — Niestety tak. Nowa przepowiednia. — Skąd one się biorą? — Flosnicer odwrócił się i spojrzał na doradcę. — Kto wymyśla te wszystkie legendy i przepowiednie? Może robią to twoi szpiedzy, żeby się wykazać? — Uszy nie znają się nawzajem. Nie mogliby tego wspólnie wymyślić. — Hrabia pochylił głowę. — Lud wierzy w trójkę wysłanników, którzy przybędą do Warszawy, obalą stary porządek i wyniosą Wojmira na kamienny tron. Flosnicer parsknął. — Wyobrażają sobie, że przyjdzie tu trójka chłystków, którzy wszystko zmienią? Że posadzą na moim tronie Wojmira? Tego prostaka z gminu? Cóż za niedorzeczność! Wiedział jednak, że przeciwnika nie należy lekceważyć. Wróg był jeszcze na tyle słaby, albo już na tyle mądry, by się nie ujawniać. Jego siła polegała na sprycie, na umiejętności sugestii i przeciągania innych na swoją stronę. Działał po kryjomu. I był w tym niedościgniony. * * * Ktoś potrząsał Neta za ramię. 223 — Mam miesięczny — mruknął przez sen i przewrócił się na drugi bok. Zaraz jednak ocknął się i gwałtownie usiadł na łóżku. Obok stał brodacz z nieodłącznym krukiem na ramieniu i patrzył na chłopaka nieprzychylnie. Felix i Nika już wstali i teraz wiązali buty. Przez okno wpadało blade światło poranka - bezsprzeczny dowód na to, że zaspali. — Jak można tak mocno spać? — zapytał mężczyzna. — Ukradliby cię całego i nawet byś się nie zorientował. — Człowieku, dopiero co zamknąłem oczy, a tu jasno. Tu u was chyba Ziemia się szybciej kręci. — Ziemia się kręci? Za dużo piwa wypiłeś. Net zwiesił nogi z łóżka i ziewnął przeciągle. — Zapomniałem, że tu u was Ziemia jest płaska. — A ty co, góral? Net pokręcił tylko głową. Chciał wyjąć z kieszeni telefon, żeby sprawdzić, która godzina. Felix w porę złapał gó za nadgarstek. Chwilę tak trwali, nie wiedząc, jak wyjaśnić ten gest przed obcym. Wreszcie Felix powiedział: — Pomogę ci wstać, przyjacielu. Net skinął głową i wyjątkowo, wręcz przesadnie niezdarnie, wspierając się na pomocnej dłoni, zsunął się na podłogę. Handlarze przyglądali im się i chyba uznali, że nie będą się przejmować dziwactwami Wysłanników. — Ja jestem Miłobrat, a ten głupszy — brodacz wskazał wąsacza — to Sobiemir. Mamy przed sobą kawałek drogi, to lepiej bądźmy dla siebie mili. Nic tak nie rujnuje przyjemności podróżowania jak niesnaski podszyte grubiaństwem. — Wcale mi się to nie widzi. — Sobiemir zmarszczył brwi, ale nie sprecyzował, do której części wypowiedzi towarzysza się ustosunkował. 224 I * — Felix, Net i Nika — odparła z uśmiechem Nika, kolejno wskazując przyjaciół. — Postaramy się być mili. — Ukryjcie te dziwne tobołki. — Miłobrat spojrzał krzywo na plecaki. — Czekamy na podwórzu. Nie guzdrajcie się. Wyszedł, a Sobiemir zaraz za nim. W progu posłał jeszcze przyjaciołom niechętne spojrzenie. Ukryli więc plecaki w tobołkach związanych prowizorycznie z płacht lnianego płótna. Jedyne, co ich wyróżniało, to buty, ale tych nie chcieli zmieniać na ciżemki czy też ręcznie szyte trzewiki, które im przyniesiono. Tym bardziej że ich obuwie było tak brudne, aż prawie nieodróżnialne od tutejszych butów. — Jesteśmy kimś ważnym, skoro dali nam buty — powiedział Felix. — W tym świecie buty muszą być bardzo drogie. — Stary, ty mi tu o butach, a oni chcą nas wkręcić w jakąś misję. Pewnie niebezpieczną. — Może ich przekonamy, żeby nas podrzucili do zamku — powiedziała Nika. — Nie byli zachwyceni pomysłem eskortowania nas, więc może się uda. — No to spoko — zbagatelizował Net. — Chętnie pozbędą się trójki górali. Dogadamy się. Znaczy wy się dogadacie, bo ja się kimnę na wozie. Zeszli do jadalni i przez kuchnię, która przypominała trochę warsztat kowalski, wydostali się na tyły karczmy. Net świsnął po drodze pajdę przyschniętego chleba i chrupał ją teraz. Ledwo jednak wyszli na podwórze, otoczone budynkami gospodarczymi, ich entuzjazm, a raczej jego resztki, znikł. — Nie ma wozu — szepnął z niedowierzaniem Net. Na klepisku podwórka stało pięć osiodłanych koni. Wąsacz poprawiał naciąg uprzęży, a Brodacz tylko patrzył na przyjaciół z niecierpliwością. 225 m* — Konie są droższe od butów — powiedziała cicho Nika. — Oni biorą nas za kogoś bardzo ważnego. Wolnym krokiem ruszyli ku przeznaczeniu. Net nachylił się do Felixa i szepnął: — Nie umiemy pilotować koni. — Wiem przecież. Nawet chciałem iść na kurs, ale jakoś nie było czasu. Laura umie jeździć. — Indiana Jones też, ale jego tu nie ma. — Wsiądziemy na siodła — wtrąciła szeptem Nika — a konie podążą za przewodnikiem. — Jasne! Wskoczmy do basenu jako ostatni, to nikt się nie zorientuje, że nie potrafimy pływać. Piechotą tam chodźmy. A jednak szli w stronę koni. Coś w wyrazie twarzy Miłobrata sprawiało, że pomysł negocjowania zmiany trasy chwilowo już nie wydawał się taki dobry. Mężczyzna włożył stopę _w strzemię, odbił się od ziemi i doskonale wyuczonym ruchem znalazł się w siodle. Felix, Net i Nika zatrzymali się przed końmi. — Ja pierdykam. — Net zadarł głowę, żeby spojrzeć najbliższemu zwierzęciu w oczy. — Ale wielkie bydlę. Myślałem, że one są mniejsze. — Te mniejsze to są osły — podsunęła Nika, uśmiechając się delikatnie. — On na mnie patrzy. — Wystarczy nie podchodzić od tyłu, to nic nam nie zrobią. — Felix przyjrzał się wszystkim paskom i sprzączkom oplatającym zwierzę. — To nie może być trudne. Koń to tak jak motocykl, a nawet lepiej, bo z autopilotem i się nie przewraca. Podszedł do pierwszego zwierzęcia, szarego w czarne kropki, włożył tobołek z plecakiem w sakwę, stopę w strzemię, wybił się i usiadł w siodle. Umościł się w nim i wziął w dłonie wodze. 226 4 — I jak? — zapytał Net. — Nie ma pasów bezpieczeństwa. — Długo będziecie się bawić? — zapytał Miłobrat. — Już, już. — Net podał rękę Nice i pomógł jej wdrapać się na siodło. Nie było to zbyt wygodne dla dziewczyny w spódnicy, ale się udało. — Fajnie wyglądasz w tej sukience. Jak Lady Godiva — rzucił jeszcze i podszedł do ostatniego konia. — Ona... — Nika zawiesiła głos — nie miała sukienki. — Nieważne. Nigdy nie odróżniałem sukienki od spódnicy. Wsunął lewą stopę w prawe strzemię, odbił się i wskoczył na siodło. Już w połowie tego ruchu zrozumiał, gdzie popełnił błąd. W prawym strzemieniu powinna się znaleźć prawa noga. Siedział teraz na koniu, ale tyłem do przodu. Handlarze wpatrywali się w niego, osłupiali. — Tak tylko sprawdzałem, czy się da. — Net wiercił się, próbując się odwrócić bez schodzenia. — To na wypadek, gdyby ktoś nas zaatakował od tyłu. Koń przestępował z nogi na nogę, nieprzyzwyczajony do takich akrobacji na jego grzbiecie. Wreszcie chłopak przyjął właściwą pozycję. Chwilę, jakby zdziwiony własną odwagą, patrzył na koński kark. — To się pode mną rusza... Miłobrat i Sobiemir wolno ruszyli w stronę rozwartej na oścież bramy. Niestety, wbrew oczekiwaniom konie przyjaciół nie ruszyły z własnej inicjatywy. Felix, stojący najbliżej bramy, wykonywał różne ruchy wodzami, bujał się w siodle, machał nogami, podskakiwał, a koń niezmiennie stał. — Szukasz joysticka? — zapytał Net. — Ja też. Jak tu się wrzuca jedynkę? Handlarze byli już na drodze, za rogiem stodoły, więc przyjaciele nie mieli jak podpatrzeć, co należy zrobić. 227 Niespodziewanie koń Felixa ruszył. — Już wiem! — rzucił przez ramię chłopak. — Trzeba dotknąć piętami do boków. Nika zastosowała te metodę i koń rzeczywiście w żółwim tempie poczłapał w stronę bramy. — A jak się skręca? — zapytała. — Pojęcia nie mam. Wbrew obawom konie nie weszły w deski płotu, lecz same, bez kierowania, skręciły w stronę wyjazdu na plac. Teraz panował tu większy ruch i nikt nie zwracał uwagi na wlokące się konie. Wieśniaczki przemierzały główną ulicę w różnych kierunkach, mężczyźni wyruszali w pole. Te same dzieci co wczoraj przepędzały w przeciwną stronę zwierzęta. Na nierównościach klekotało kilka wozów. Konie Felixa, Neta i Niki w ślimaczym tempie doszły do czekających kawałek dalej handlarzy. — Widzę, że się wam nie spieszy — skomentował Sobiemir. — Nigdy wcześniej nie jeździliśmy konno — przyznała Nika, zanim chłopcy zdążyli otworzyć usta. Miłobrat zamknął oczy i dłonią dotknął czoła. Jego towarzysz tylko pokiwał głową, jakby dokładnie tego się spodziewał. — Już żałuję, że się zgodziłem — powiedział Miłobrat. — Jak można nie umieć jeździć konno...? — Ale to się nawet dobrze składa — odezwał się Net — bo my chcieliśmy się udać w przeciwnym kierunku. — Wskazał za siebie kciukiem. — Do tego czarnego domku z czubkiem. Mamy sprawę. — Macie sprawę w strażnicy? — Miłobrat uniósł brwi. — Tam zwykle można mieć tylko jedną sprawę. Ostateczną. Skąd wy się w ogóle wzięliście? Przyjaciele popatrzyli po sobie. 228 — Tajemnica służbowa — palnął Net. — Zostawmy ich — podsunął Sobiemir. — Z tego mogą być tylko same kłopoty. — Posłuchajcie no. — Brodacz nachylił się nad siodłem i spojrzał na Neta poważnie. — Obiecałem dostarczyć was do Warszawy i zrobię to. Będziecie mi jeszcze dziękować, że was odwiodłem od wyprawy do strażnicy Gildii. Teraz rezyduje tam ze dwudziestu Czarnych. W nocy przejechali przez miasteczko. Gildia coś tam szykuje, a jak Gildia coś szykuje, to lepiej być dalej niż bliżej. — Odetchnął i wyprostował się. — Nie wezmę was na hol, bo byśmy tu sensację zrobili. Przejdziecie szybki kurs jazdy konnej, ale najpierw wyjedźmy na dukt, żeby się ludzie nie gapili. Róbcie to, co ja. Udajemy, że się nam nie spieszy. Trącił boki konia obcasami i zwierzę ruszyło. Przyjaciele, starając się wyglądać naturalnie, zrobili to samo. Cała piątka wolno podążała ku wyjeździe z miasteczka, nie wzbudzając nadmiernej ciekawości, jeśli nie liczyć kilkuletnich dzieciaków, które szły obok i gapiły się na ubłocone, ale wciąż pomarań-czowo-niebieskie buty Neta. * * * Pół kilometra za ostatnimi zabudowaniami skręcili w boczną drogę, zostawiając uczęszczany dukt za sobą. W cieniu wierzb byli częściowo ukryci przed wzrokiem ciekawskich. Najbliżsi ludzie pracowali na polu kilkaset metrów dalej. Koń Miłobrata obrócił się w miejscu, chociaż sam jeździec przy tym niemal nie wykonywał ruchów. — Nie umiecie zupełnie nic? — zapytał. — Dobrze. Znaczy źle. Na początek pozycja... A zresztą, siedźcie, jak chcecie, nie mnie będzie tyłek potem bolał. Jeśli chcecie, żeby koń przyspieszył, trącacie go po bokach. Próbujcie. Najpierw ty. 229 Net, widząc wycelowany w siebie palec, przełknął ślinę. Trącił konia we wskazany sposób, a zwierzę posłusznie ruszyło. Prosto w wierzby. Gałęzie kończyły się nad głową konia, więc jemu samemu nie przeszkadzały. — Jak się zakręca? — zapytał Net, odgarniając cieńsze gałęzie. — Ciągniesz za wodze z lewej albo z prawej. — Brodacz przyglądał się poczynaniom chłopaka z rozbawieniem. — Co to są wodze? — To te paski przymocowane do końskiego łba. Te, które trzymasz w rękach. — A hamulec? — Net patrzył teraz z przerażeniem na poruszające się pod nim zwierzę. — Co proszę? — No jak zredukować prędkość?! — Chłopak już leżał na plecach na końskim zadzie, a gałęzie szorowały mu po ubraniu. — Mów po polsku. — No... zatrzymać się chcę! — Oba wodze ciągniesz. Net pociągnął i koń rzeczywiście zatrzymał się, ale niestety w środku gęstwiny. Nika już chichotała, Felix tylko się uśmiechał. — Jak się cofa? — zapytał spod gałęzi Net. — Nie mogę się ruszyć! Handlarze też już rechotali. — Niezły akrobata — przyznał Sobiemir. — Jeszcze nie widziałem, żeby jeździć na koniu na leżąco. * * * Opanowanie podstaw jazdy konnej zajęło przyjaciołom kwadrans. Na szczęście ich konie inteligentnie podążały duktem, zamiast skręcać w pole. Sam dukt był szerokim na kilka metrów pasem wydeptanej ziemi prowadzącym przez las. Nie obowią- 230 zywał tu ruch prawostronny. Lewostronny zresztą również nie - wozy, jeźdźcy, a nawet piechurzy - wszyscy poruszali się tak, jak im było wygodniej lub gdzie w danym miejscu droga była równiejsza. Natężenie ruchu było na tyle małe, ktoś z przeciwka nadjeżdżał nie częściej niż raz na kwadrans, że taki chaos nikomu nie przeszkadzał. Początkowo handlarze próbowali poganiać przyjaciół, wkrótce jednak zrezygnowali i jechali z przodu, odwracając się tylko co jakiś czas, by zobaczyć, czy ich podopieczni się nie zgubili. Felix, Net i Nika poganiali konie, a te zaraz znów zwalniały. — Zapamiętujmy drogę — odezwał się Net. — Jak się uspokoi, będziemy musieli tu wrócić i się alterportować. Im szybciej, tym lepiej. Wiecie, jak się nazywała ta dziura, w której nocowaliśmy? — Nie wiem — odparł Felix. — Ale raczej nie będziemy musieli tam'wracać. Jeśli tutaj znaczenie słowa gildia jest takie samo jak u nas, to mamy do czynienia z dużą organizacją. A skoro w strażnicy tej gildii na dalekiej prowincji jest Pierścień, to tym bardziej będzie w Warszawie. Ciekawe tylko, skąd w ogóle się tu wzięły Pierścienie. — Może to relikt po upadku cywilizacji — podsunęła Nika. — A ta Gildia oddaje Pierścieniom cześć, jak bożkom. — A te sakwy są podejrzanie wypchane. — Net wskazał konie handlarzy. — A jak wyglądałyby wypchane niepodejrzanie? — zapytała Nika. — Nie wiem, czym oni się zajmują, ale to na pewno nie jest nic legalnego. — Tym lepiej. Nie wydadzą nas, kiedy się domyślą, kim jesteśmy. A raczej, kim nie jesteśmy. 231 * * * Mistrz Flosnicer bez apetytu przeżuwał pieczyste. Dwóch poprzednich dań nawet nie tknął, w wyniku czego na czoło stojącego obok kucharza wstąpił zimny pot. Smukłe okna wpuszczały ostre słońce, promienie cięły marmurową posadzkę długimi jasnymi smugami. Nawet to nie wystarczało, by wydobyć z półmroku zakamarki sali. Dwóch gwardzistów stało jak posągi przy stopniach podwyższenia tronowego. Hrabia Mandagen, przebywający zawsze blisko Mistrza, trzymał magiczne zwierciadło i wpatrywał się w pojawiające się na nim obrazy. Przechadzał się po sali, zamyślony. — Ludzie Moresa aresztowali w nocy trzech spiskowców przy trakcie zachodnim — powiedział, gdy Flosnicer odsunął talerz z niedojedzonym daniem. — Ukryli się w Niewieścim Przybytku. — Trzech? — zainteresował się Mistrz. — Przypadek? — Mores kazał ich przycisnąć. Do wieczora powinniśmy wiedzieć, czy mamy tych, co trzeba. — Widzę, że wszyscy traktują poważnie tę przepowiednię. — Mistrz gestem odesłał kucharza, przymierzającego się do zaserwowania deseru. — Wiesz, co to jest samospełniająca się przepowiednia? Jeżeli dostatecznie dużo ludzi zaczyna w coś wierzyć, to ta wiara staje się prawdą. — Gestme zwiększył liczbę patroli straży miejskiej w obrębie murów. Też szukają Wojmira, choć nikt nie wie, jak on wygląda. A jeżeli trójka Wysłanników dotrze do miasta, schwytają ich i zgładzą przy próbie ucieczki. — Z legendą nie można walczyć w ten sposób. Jeżeli trójka Wysłanników dotrze do miasta, trzeba będzie ich użyć do zniszczenia legendy Wojmira. Jeśli jakiś dureń choćby ich draśnie, każę ściąć. 232 Hrabia pokiwał głową. — Kolejna sprawa. Nosy wyczuwają bliskość medium. Zbliża się do miasta. — Doskonale. — Flosnicer po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się. — Jeśli masz rację, przyjacielu, będę teraz potrzebował dodatkowej siły medium. W myślach dodał jeszcze „jak nigdy". ♦ * * Gdy słońce schowało się już za drzewami, Miłobrat zarządził nocleg. Przyjaciele przyjęli to z ulgą, przez cały dzień zatrzymali się bowiem tylko na mały popas po południu. Handlarze skręcili w las i odjechali od szlaku na tyle, by nie rzucać się w oczy. Felixowi, Netowi i Nice zajęło trochę czasu, by zmusić swoje wierzchowce do opuszczenia wygodnego duktu. Miejsce na obóz zostało wybrane nieprzypadkowo. Wolna od drzew przestrzeń była zbyt mała, by nazwać ją polaną, czy nawet polanką, ale zmieścili się tu i ludzie, i konie. Było też dość miejsca na ognisko. W dodatku jałowce częściowo osłaniały przed widokiem z duktu. — O ja pierdykam! — Net, krzywiąc się z bólu, zsiadł z konia. — A myślałem, że dyskomfort to jest w metrze w godzinach szczytu. — W takim tempie nie dojedziemy jutro przed nocą — mruknął Sobiemir. — Idźcie po chrust. — Nie da rady. — Net pomógł zsiąść Nice. — Naprawdę nie da rady — potwierdziła z kwaśną miną dziewczyna. Miłobrat i Sobiemir wymienili rozbawione spojrzenia. — Przyniesiemy drewno, a wy popilnujecie dobytku — powiedział. — Siadajcie i czekajcie na nas. 233 — Dziękuję, poleżę. — Net zwalił się ciężko na mech. — Dziś już się nasiedziałem. Obaj mężczyźni odeszli w las, a trójka przyjaciół w milczeniu kontemplowała ulgę, jaką teraz odczuwali po całym dniu w siodle. Net długo nie wytrzymał. Wstał i podszedł do leżących na ziemi sakw. Ostrożnie, by nie zabrzęczała sprzączka, otworzył pierwszą z nich. — Co ty robisz? — zaniepokoiła się Nika. — Sprawdzam, z kim będziemy nocować w środku lasu. Uniósł klapę, a Felix i Nika podeszli, by zajrzeć do środka. Sakwa zawierała kilkanaście szmacianych zawiniątek. Net rozejrzał się - handlarzy nie było w zasięgu wzroku - i wyjął jedno. Odchylił skrawek materiału, odsłaniając głowę martwego kruka. Nika skrzywiła się z niesmakiem. — Co to ma być?! Zaopatrzenie dla barów azjatyckich? Przyjaciele pochylili się nad martwym ptakiem. A wtedy martwy ptak otworzył oczy, był bowiem żywym ptakiem. — Dżizas! — Net rzucił go do środka i zamknął klapę. — Na bank chodzi o bary azjatyckie. Świeże kurczaki z farm ekologicznych. Wolny wybieg, bezstresowa hodowla. Nie jem dziś kolacji. — Prowiant dała nam karczmarka — przypomniał Felix. — Ale tutaj mamy problem. — Wskazał czarnego kruka siedzącego na gałęzi tuż obok. Ptak wpatrywał się w nich, przekrzywiając łebek. — On mu powie, że szperaliśmy w ich bagażu. — No co ty? — Net wzruszył ramionami. — Ptaki nie mówią. — To nie jest zwykły ptak. — Więc jaki? Magiczny? Nie mów, że ci się udziela tutejszy zabobonizm. — Wracają — szepnęła Nika. 234 Cała trójka niezdarnie wróciła na poprzednie miejsca. Handlarze rzucili polana i gałęzie na ziemię. Sobiemir zaczął układać stos, a Miłobrat wyjął z torby podróżnej mięso zawinięte w przetłuszczony papier. Kruk sfrunął z gałęzi, usiadł mu na ramieniu i przysunął dziób do ucha. Mężczyzna popatrzył na sakwę, odłożył mięso, wstał i spojrzał groźnie na przyjaciół. — Ustalmy jedno — powiedział. — Pomagamy wam się dostać do Warszawy, bo jesteśmy po tej samej stronie. Jednak prowadzimy również działalność handlową wymagającą dyskrecji. Jeżeli więc jeszcze raz wetkniecie nosy tam, gdzie nie powinniście, to w najlepszym razie dalej będziecie podróżowali sami. Net przełknął ślinę. Cała trójka wolno przytaknęła. Handlarz mierzył ich chwilę wzrokiem i wrócił do dzielenia mięsa. — Ten kruk chyba naprawdę gada — szepnął Net. — To nie on mu powiedział o twoim wścibstwie — zaprzeczyła niepewnie Nika. — Zostawiłeś otwartą klamerkę. Przez kilka minut przyjaciele przyglądali się, jak wąsacz układa misterną konstrukcję: z czegoś, co wyglądało jak wysuszony mech, z cienkich patyków, potem z coraz grubszych, aż wreszcie zabrał się do krzesania ognia. — Tu nie ma zapałek — zdziwił się Felix. — Bear Grylls byłby przeszczęśliwy. Gdy ogień przeniósł się na grubsze patyki, Sobiemir odwiązał pakunek złożony z koców i podał po jednym przyjaciołom. — A, czyli nie ma też śpiworków — mruknął Net, owijając się kocem. — Rzeczywiście, Bear Grylls byłby przeszczęśliwy. — Po czym dodał głośniej — co wy robicie, jak pada deszcz? — Mokniemy. — Miłobrat wytarł usta rękawem. Zjedli mięso na zimno, popili ze skórzanego bukłaka czymś, co mogło być rozwodnionym winem, a mogło też nadpsutym 235 sokiem. Z głębi lasu dobiegały odgłosy bliżej nieokreślonych zwierząt. Gdy ponad inne wybił się rumor powodowany przez coś wielkiego przedzierającego się bez skrępowania przez gąszcz nie dalej niż trzysta metrów od nich, przyjaciele mimowolnie przysunęli się bliżej siebie i bliżej ogniska. Handlarze nie zwracali uwagi na odgłosy przyrody, a ponieważ z pewnością mieli doświadczenie w obozowaniu w lesie, dawało to nadzieję, że wszystko jest pod kontrolą. Wreszcie brodacz nabił fajkę, przypalił żarzącym się patykiem z ogniska i oparł się wygodnie o siodło. — No to teraz opowiadajcie. — Eeem... — zająknął się Felix. — To dosyć skomplikowane. — Noc jeszcze młoda. — Mężczyzna uśmiechnął się. — Przybywamy z bardzo daleka... — Przewozicie ze sobą magiczne przedmioty — podsunął niespodziewanie mężczyzna. — Kruk się nie myli. Rozpozna ślady magii na odległość. — Ślady magii? — Net potarł rękaw koszuli. — Może jakieś resztki święconej wody ze ślubu cioci... — Może najpierw pan nam coś opowie o tym kraju — zaproponowała Nika. — Nic o nim nie wiemy. Miłobrat skinął głową i wypuścił kłąb aromatycznego dymu. — A co chcecie wiedzieć? Jak bardzo jesteście niezorientowani? — Bardzo, bardzo — zapewnił gorliwie Net. — Cenne będą dane statystyczne, ustrój... Znaczy, kto rządzi i takie tam. — Gildia rządzi niepodzielnie. Wszystkim. Wielcy Mistrzowie są wybierani przez Wielką Radę, po czym wchodzą w jej skład. Mistrzów jest dwunastu, tylu, ile miast związkowych. Rządzą wspólnie, ale każdy ma pewną autonomię na swoich ziemiach i lennach. 236 — Od kiedy to trwa? — zapytała Nika. — Trwa to tak... — Miłobrat zastanowił się — od zawsze. — No nie. Tak to nie może być — powiedział Net. — Coś musiało być przedtem. Nie ma jakichś ksiąg, żeby to sprawdzić? — Księgi? Skąd ja ci wezmę księgi? One są dostępne tylko dla członków Gildii. Co niby miałoby być przedtem? — No... Jakiś król, cesarstwo rzymskie, dinozaury, skąposz-czety i takie tam... — Dinozaury? — Smoki. Dawno wymarły. Sobiemir odchrząknął i odezwał się po raz pierwszy, odkąd zsiedli z koni: — Nie wymarły. Są na służbie Gildii. Miłobrat pokręcił głową. Net westchnął ciężko. — A co to jest ta cała Gildia? — Gildia Czarnoksiężników. — Że jak?! Czarnoksiężnicy? Tacy z różdżkami? A czarownice też są? — Czarownice? — No... czarnoksiężniczki, czy jak je tam. Samice czarodziejów. — Nie mają kobiet. Biorą młode dziewczęta z ludu, żeby im rodziły dzieci. A jeśli urodzi się dziewczynka, znika bez wieści. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. — Czy to są tacy czarodzieje naprawdę? — upewnił się Net. — Machają różdżką i ktoś się zamienia w kozę? — Transmutacja... tak, zdarzało się. — Sobiemir dorzucił do ognia. — W kozy, w świnie. Zależy czym i komu się podpadnie. — Tak głoszą legendy — sprecyzował brodacz. — Naprawdę musicie pochodzić z daleka, skoro nie wiecie, czym jest Gildia. 237 Gildia rządzi wszystkim. Stanowi prawa, wymierza sprawiedliwość, nakłada podatki, pilnuje granic. Oparł się o pień i zamknął oczy. Wyglądało na to, że zasnął, choć co jakiś czas wypuszczał z ust obłoczek dymu. — Gildia dba o dobrą pogodę podczas żniw — dodał Sobiemir. — Bezpośrednio im podlega Gildia Medyków, Gildia Budowniczych, Gildia Płatnerzy, i tak dalej. — A Czarni? — zapytała Nika. — Kim są? — To zbrojne ramię Gildii Czarnoksiężników — mruknął chyba już przez sen Miłobrat. — Czarna Gwardia. — Nie wszystko można lub opłaca się załatwiać magią — dodał jego kompan. — Gdy potrzebna jest bezpośrednia akcja, wkracza Czarna Gwardia. Nie cieszą się niczyją sympatią i chyba im to odpowiada. Bo wszyscy ich się boją. Chociaż... był kiedyś wyjątek. Gałęzie kołysały się, szumiąc usypiająco na tle rozgwieżdżonego nieba. Net co chwila podrywał gwałtownie głowę, czując, jak opada mu na pierś. Bardzo starał się nie zasnąć, żeby usłyszeć opowieść Sobiemira. — Być może to tylko legenda, być może prawda. A najpewniej jednego i drugiego po trosze. Było miasto, o nieużywanej już dziś nazwie, a w mieście tym stał wysoki zamek. W krainie tej mieszkali dumni i niezależni mężowie oraz piękne i cnotliwe niewiasty. Mądry król tak nimi rządził, że żaden obcy władca nie próbował nawet najechać tego szczęśliwego miejsca, gdyż wiedział, że skończyłoby się to sromotną klęską. Kraina ta leżała za trzema górami, za trzema rzekami i jednym lasem, ale za to dużym. W zamku mieszkała młoda księżniczka. Była piękna, a jednak pusta, bo zajmowała się tylko tym swoim pięknem i przyjemnościami. Lubiła lody waniliowe, które jej ojciec, król Władysław Kolanko, sprowadzał z dalekiej Italii w specjalnych 238 skrzyniach wypełnionych blokami lodu. Takiego zwykłego, zrobionego z wody. W każdej skrzyni, ciężkiej jak armata, w złotym pucharku podróżowała tylko jedna kulka lodów waniliowych. Księżniczka nazywała się Aurelia i dosłownie wchodziła ojcu na głowę. Gdy pewnego dnia, zamiast kulki lodów waniliowych, w skrzyni ujrzała lody czekoladowe, wpadła we wściekłość. Chciała wojny z Italią, by ukarać winnego pomyłki. I pewnie doszłoby do tej wojny, gdyby na zamku w Kuszminie nie pojawił się piękny królewicz, który zawrócił jej w głowie. Królewicz nazywał się Net. Net. Net! Net!!! Net poczuł, że coś chwyta go za ramię i potrząsa gwałtownie. Strząsnął z siebie koc i zerwał się. A dokładniej prawie to zrobił, bo zaplątał się w ten koc i od razu wygrzmocił. Nad lasem wibrował świst, z którego co jakiś czas wyłaniał się klekot. Sobiemir kopnięciem rozrzucił dogasające węgle, aż na chwilę zrobiło się gorąco, i pospiesznie siodłał konie. Felix i Nika stali obok, nie wiedząc, co robić. — Siodłajcie konie! — polecił Miłobrat. — Nie wiemy jak — odparła Nika. Felix chwycił najbliższe siodło i narzucił na najbliżej stojącego konia. W niemal zupełnych ciemnościach próbował odgadnąć, do czego służą te wszystkie sprzączki i rzemienie. — Rzeczywiście nie umiemy — przyznał. — Co to za dźwięk? — Poświst — odparł zduszonym głosem Sobiemir. — To słyszymy. — Poświst wydaje ten dźwięk. Nie chcesz go spotkać. — Mężczyzna dobiegł do jego konia i po omacku w kilka sekund pozapinał wszystko, co było do pozapinania. Miłobrat to samo zrobił z kolejnym koniem i kolejnym siodłem. W chaosie z sakwy wypadł garnek i poturlał się w trawie, zabrzęczały sztućce. Koc, który zwijał Net, wysunął mu się z rąk. 239 M- — Kiedy zgasło ognisko? — zapytał Net. — Przed chwilą się paliło. Przecież nie spałem. — Więc chrapałeś na jawie — odparł Felix. — Zwijaj koc! Świstoklekot narastał i dochodził teraz niemal dokładnie z góry. Krzakami wokół poruszył nieoczekiwany podmuch od skrzydeł pośwista. Przyjaciele przerwali pakowanie i spojrzeli w niebo. Znad koron drzew patrzyły na nich dwa żółtawe ślepia drapieżnika. — O mamusiuboska... — jęknął Net. — Smok. Smoki istnieją. — On widzi ciepło — powiedział Felix. — Tak nas wypatrzył. Poświst opuścił się między koronami drzew nad obozowiskiem, łamiąc przy tym kilka gałęzi, i szybko się zniżał. W świetle żaru resztek ogniska nie można było dostrzec zbyt wiele, poza obłościami pancerza trzymetrowego stwora i licznymi łapami podwiniętymi pod podłużnym tułowiem, niczym u homara. Skrzydła poruszały się zbyt szybko, by można je było zobaczyć. Wszyscy zamarli, przerażeni, a poświst opuszczał się między pniami, siekąc dookoła połamanymi przez skrzydła gałązkami. Wypluwał z siebie małe płomyki, jakby się rozpędzał przed właściwym zionięciem. Obrócił się w stronę przyjaciół. Nika zamknęła oczy, wyciągnęła przed siebie dłonie i... okolicznymi drzewami targnął podmuch. Poświst drgnął, wygiął się, a jego dźwięk stał się cichszy i zmienił częstotliwość na niższą. Przechylił się i... runął wprost w ognisko. Ziemia zadrżała pod ciężarem. Zwierzę szarpnęło się jeszcze raz, wyrzucając w powietrze piach, gałęzie i żarzące się węgle. Jęknęło i znieruchomiało. Cała piątka patrzyła na to z przerażeniem i niedowierzaniem. — Czarownica... — szepnął Sobiemir. 240 W Nika, która stała najbliżej ogniska, cofnęła się o dwa kroki i uniosła dłoń, by osłonić się od gorąca. Pochodziło ono nie tylko z ogniska, ale i z samego potwora. — Nie zbliżajcie się — ostrzegł Sobiemir. — Nie wiadomo, czy zdechł. Pluje ogniem na odległość. I co? Wierzysz teraz? Wierzysz? To ostatnie było skierowane od jego towarzysza, który ponuro wpatrywał się w szczątki intruza. — Nie wiem, co to było — oświadczył wreszcie — ale wiem, co będzie. Kłopoty będą. Oświetlone żarem truchło zaczynało skwierczeć i nie wyglądało na to, by miało zamiar plunąć ogniem. Felix pochylił się i podniósł czarny przedmiot wielkością i kształtem przypominający filiżankę do espresso. Pachniała znajomo. — Skoro pluje ogniem, to musi mieć coś w rodzaju gruczołów jadowych — powiedział i włosy zjeżyły mu się na karku. — Wynośmy się stąd! Chwycił za uzdę najbliżej stojącego konia, odwiązał go od drzewa i pociągnął w las. Pozostali zrobili to samo. — Przecież ten poświst zdechł... — powiedział Net, ale na wszelki wypadek podążył za wszystkimi. — Obejrzelibyśmy go sobie dokładniej. — Z czegokolwiek on robi ten ogień, musi to być substancja palna — powiedział Felix. — A wpadł przecież do ogniska. — Po czym dodał ciszej — w zapachu ten jad był podobny do benzyny. Więc może się podobnie zachować pod wpływem gorąca. Gruczoły jadowe mogą wybuchnąć. — Co ty! Zwierzęta nie wybu - Drzewa przed nimi pojaśniały na żółto, a ubraniami przyjaciół szarpnął podmuch towarzyszący hukowi eksplozji. Odwrócili 241 się gwałtownie, czując ciepło. Konie szarpnęły się. Te, które trzymali przyjaciele, wyrwały się i odbiegły w noc. Z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą było ich obozowisko, ponad korony drzew wznosił się płomienisty grzyb. Sczerniał szybko i w świetle płonących drzew w niebo biły tylko kłęby dymu. Pierwszy ocknął się Miłobrat. — Łapać konie! — krzyknął. Mężczyznom udało się utrzymać wierzchowce. Zwierzęta przyjaciół kłusowały gdzieś przez las. — Jak łapać? — zapytał Net. — Na piechotę? Sobiemir przymierzył się, by wskoczyć na konia, ale widok niskich gałęzi zniechęcił go do pościgu. — Wiedziałem, że będą problemy. — Spojrzał niechętnie na przyjaciół. — To po was przyleciał poświst. — Dlaczego nie trzymaliście koni? — zapytał brodacz. — Trzymaliśmy. — Nika masowała nadgarstek. — Nie wiedzieliśmy, że one boją się huku. — Nie wiedzieliśmy, że huk nastąpi — uzupełnił Net. — Ani nawet że ma po nas przylecieć to bydlę. Miłobrat spojrzał w niebo. — Za godzinę będzie świtać — ocenił. — Wtedy poszukamy waszych koni. Przywiązał wodze do najbliższego pnia, a sam usiadł po jego przeciwnej stronie, położył dłonie na kolanach i oparł o nie czoło. — Ale co to właściwie było? — Felix wskazał poprzednie obozowisko. — Poświsty również służą Gildii — wyjaśnił Sobiemir. — Wyszukują ludzi, których nie mogą znaleźć Czarni. Nie wiem, jak to zrobiłaś — spojrzał na Nikę — ale gdybyś to powtórzyła przy ludziach, trafiłabyś na stos. 242 — Uratowała nam wszystkim życie — zauważył Net. — Gdyby nie ona... — My nie powiemy nikomu. — Wskazał głową drzemiącego już Miłobrata. — A on nawet uda, że nic nie widział. Ale prędzej czy później ktoś zauważy, co potrafisz, i sprzeda cię za talara nagrody. Tyle płacą za czarownice. — Nie jestem czarownicą. — Nika gwałtownie pokręciła głową. — Więc skończysz na stosie niewinnie. Prześpijcie się choć godzinę. Jutro cały dzień drogi przed nami. Jeżeli znajdziemy wasze konie. Niewygaszane nigdy paleniska po obu stronach sali tronowej ogrzewały wielkie pomieszczenie zwieńczone skomplikowaną konstrukcją drewnianych belek i krokwi. Cichy syk płomieni z rzadka przerywały tylko trzaski pękających polan. Czasem z góry dobiegał cichy tupot szczurów - te bestyjki były nie do wytępienia. Mistrz Flosnicer nie spał. Siedział na kamiennym tronie wyłożonym niedźwiedzimi skórami, na podwyższeniu pośrodku sali i obserwował magiczne lustra - skąpe źródła informacji o świecie. Skąpe, ale najlepsze, bo szczere. Sytuacja polityczna zagęszczała się. Rojaliści chcieli przywrócenia monarchii, która nie istniała przecież od setek lat. Utopia. Mieszczanie żądali swobód, wolności wypowiedzi, przywrócenia rady miasta. Nierealne. Prosty lud chciał tylko niższych podatków. Też nierealne. Ten region był najtrudniejszy z możliwych, jakie mógł kiedyś dostać pod zarządzanie. Co chwila wybuchały tu mniejsze lub większe bunty. Kiedyś, dawno temu było nawet jedno powstanie, które 243 się udało. Częściowo, bo spory obszar Mazowsza wpadł w ręce buntowników. Zdołali utrzymać Warszawę przez dwa miesiące. Ich bezimienne groby wciąż można znaleźć w Kampinosie. Choćby wbrew rozsądkowi, wbrew wszelkiej logice, ci ludzie po prostu kochali się buntować. To, co działo się teraz, nie było niczym nowym. Nawet bez pesymistycznych raportów Moresa, dramatycznych relacji Gestme i czarnych analiz Mandagena, Flosnicer wiedział, że dzieje się coś złego. Może skończy się jak zwykle, kilkoma szubienicami na rynku. Może uda się to załatwić jak poprzednio. W tym kraju kiedy się zbuntuje motłoch, wyłamie się szlachta, kiedy głowy podniosą chłopi, wycofają się cechy rzemieślnicze. To naród równie buntowniczy, co naiwny. Dziesięć lat temu szlachta chciała ruszyć na miasto, by protestować przeciwko podwyżce podatków. Mistrz obniżył podatki, ale tylko dla wybranych. I tak rozszerzające się powstanie zamieniło się w małe wojenki podjazdowe pomiędzy zwaśnionymi sąsiadami. Teraz jednak działo się coś innego. Śpiące u stóp podwyższenia dziewczyny niespokojnie wierciły się pod dającymi ciepło baranimi skórami. One też czuły nadciągające zawirowania porządku, a nawet o nich śniły. Niektóre z tych snów Mistrz potrafił zobaczyć. Lubił te godziny przed świtem, gdy wszyscy spali. Nie kręcili się wokół doradcy, miał tylko swoje magiczne lustra i sny dziewczyn. A te sny od jakiegoś czasu nie podobały mu się. Widział w nich Wojmira - muskularnego młodzieńca, którego tłum wnosi do sali tronowej i sadza na tronie. Na tronie należącym do Flosnicera. Cóż, na razie to tylko sny. — Zmiany nadchodzą z zachodu — powiedział sam do siebie. — Jak zawsze. 244 Konie znaleźli trzysta metrów dalej, pasły się na niewielkiej łączce nad strumykiem. Nie było czasu na podziwianie rosy skrzącej się w pierwszych promieniach słońca ani pary unoszącej się nad końskimi grzbietami. Felix, Net i Nika z ulgą narzucili na zwierzęta siodła, które wcześniej nieśli na ramionach i przy pomocy handlarzy przypięli wszystko, co było do przypięcia. Z ulgą wsiedli na te siodła. Wjechali na dukt i ruszyli w stronę Warszawy. — Kiedy oni zauważą, że brakuje im smoczka? — zapytał Net. Miłobrat wzruszył ramionami. Sobiemir odpowiedział za niego: — Nigdy wcześniej żadnego nie zabiliśmy. Ranek był chłodny, ale ostre promienie słońca zapowiadały cieplejsze popołudnie. Po kilku minutach sytuacja z poprzedniego dnia się powtórzyła - przyjaciele zostali z tyłu. Już lepiej sobie radzili z końmi, nadal jednak wiele trudu sprawiało im zmuszenie zwierząt do utrzymania tempa. Felix obracał w palcach czarny przedmiot - tę jakby filiżankę z odłupanym denkiem. Przedmiot był wykonany z lekkiego materiału. Mogła to być chityna, lecz nie wyglądał na część ciała pośwista. Zapewne to element dodany przez człowieka, jak obroża u psa, pomyślał Felix. Net podjechał do niego i zapytał dyskretnie: — Czy z tą księżniczką to było na poważnie? — Jaką znowu księżniczką? — No właśnie! — Net pufnął z niezadowoleniem. — Nie wiem, w którym momencie zasnąłem i mózg zaczął mi we śnie wymyślać jakieś głupoty. A przecież ten świat jest tak pogięty, że 245 dowolny farmazon może być prawdziwy. I teraz już nie wiem, co jest prawdziwe, a co sobie wyśniłem. — Ci ludzie wierzą w zabobony — powiedział Felix. — A to znaczy, że nawet jak coś usłyszałeś, a nie wyśniłeś sobie, to i tak nie musi być prawdą. — Niby tak, ale ja wyśniłem zabobonnego Sobiemira i to ten wyśniony mi we śnie te głupoty sadził. To teraz mam tak jakby podwójnie nieprawdziwe informacje. — Może nie będziesz musiał ich weryfikować. Wyniesiemy się stąd tak szybko, jak się da. — Trzymam cię za zdanie. Nika ściągnęła wodze i przybliżyła się do chłopców. — Cały czas myślę o poświście — powiedziała. — Jeśli magia nie istnieje, to co to było? Latający dinozaur, który nie wymarł? — Może eksperyment genetyczny. — Felix wzruszył ramionami. — W Świecie Zero naukowcy też robią... świecące myszy. — Świecące myszy to trochę inna skala problemu — zauważył Net. — Dlaczego nas zaatakował? — nalegała Nika. — Może w tym, co mówi Sobiemir, jest ziarnko prawdy i poświst był na usługach Gildii. Tylko wtedy jego zadaniem nie powinno być napadanie na podróżnych na szlaku handlowym. — Weź, już o nim nie przypominaj. — Net wzdrygnął się. — Obrzydliwe bydlę, jakaś latająca kreweta. Wolę myśleć, że nie chciał nam nic zrobić. Może to był taki patrol z nadleśnictwa, który przyuważył, że wygniatamy ściółkę. — Nie wiem, co chciał zrobić, pewnie nas spalić, ale nawet jeżeli nie, to raczej był wrogo nastawiony. — Właściwie to nas nie zaatakował — powiedział Felix. — Nie zdążył. Ale gdyby plunął ogniem, byłoby za późno na cokolwiek. Nie mam pojęcia, dlaczego do nas przyleciał. 246 — Wszyscy nas biorą za jakichś Wysłanników — przypomniał Net. — Ale Czarni złapali kogoś zeszłej nocy. — Może zamiast nas — podsunęła Nika. — Mieli wystarczająco dużo czasu, aby się zorientować, że zwinęli nie tych, co trzeba. — My też nie jesteśmy tymi, co trzeba. — O tym się przekonają, dopiero jak i nas zwiną. Ciekawsze jest coś innego. Jak w świecie bez fotografii i internetu mogłaby zostać przesłana informacja o nas do jakiejś... stadniny smoków... — Smoczarni — podsunął Net. — ... i jak przekazano zwierzęciu informację, że ma dopaść właśnie nas? Dali mu powąchać poduszki, na których spaliśmy? — Smoki to magiczne zwierzęta. — Net wzruszył ramionami. — Magia nie istnieje — przypomniał Felix. — Nie, jasne że nie — ironizował Net. — A to bydlę wczoraj to był zdalnie sterowany helikopter? Widziałeś przecież, co do nas przyleciało! To nie był latający pluszak. U nas nie ma takich zwierząt! — Spuścił głowę. — Boję się nocy... Pospieszył konia. — Mam jeszcze jedną koncepcję, dlaczego mieliby nas ścigać. — Felix zmarszczył brwi i również klepnął konia piętami. — Wyszliśmy z ich Pierścienia. * * * Wyglądało na to, że sytuacja jest pod kontrolą. Z rynku usunięto już ciała, teraz baby szczotkami maczanymi w drewnianych wiadrach z mydlinami zmywały z bruku krew. Kordon gwardii zabezpieczał południową część rynku przed dostępem ciekawskich. Dwudziestu zbrojnych studziło nastroje stuosobowego zbiegowiska. Przekupki wygrażały tylko pięściami, 247 mężczyźni patrzyli posępnie. Z wysokości tarasu wieży nie wyglądało to groźnie. Stąd rzadko co wyglądało groźnie. Co nie znaczy, że nie należało się obawiać tego, co kryło się za sytuacją w dole. — To nam nie pomoże — stwierdził Mistrz. — Wprost przeciwnie. — Hrabia wyglądał na zadowolonego. — Napięcie rozładowane. Będą się bać. Normalnie Flosnicer przyznałby mu rację - nic tak nie dawało do myślenia prostym ludziom jak publiczna egzekucja. Ale teraz nie było normalnie, a to nie była egzekucja. Nawet stąd dostrzegał, czy może raczej wyczuwał, nienawistne spojrzenia zwykłych ludzi. Można rządzić krainą, której większość mieszkańców cię nienawidzi. Ale nie można rządzić, kiedy nienawidzą cię wszyscy. — Komendant Mores, panie — oznajmił uniżenie odźwierny. Mistrz odwrócił się i wszedł do sali tronowej. Mores już stał na środku, przed tronem. Wysoki, silny mężczyzna w sile wieku w czarnym hełmie i czarnym płaszczu narzuconym na koszulę i grubą skórzaną kamizelkę. Skinął tylko głową, choć etykieta wymagała głębszego ukłonu. Flosnicer udał, że tego nie dostrzega. Bardziej mu zależało na lojalności tego człowieka niż na jego uniżeniu. — Chciałeś mnie widzieć, Mistrzu — powiedział komendant. — Chciałem się dowiedzieć bezpośrednio od ciebie, co tam zaszło. — Patrol zaatakowało kilku uzbrojonych bandytów. Atak został odparty, a bandyci zlikwidowani. Zabici, znaczy. Gwardziści musieli salwować się ucieczką przed tłumem. Zarządziłem zwiększenie liczebności patroli do trzech osób. Flosnicer spojrzał na stojącego dwa kroki dalej Mandagena. 248 — Trochę inaczej mi to przedstawiłeś kilka minut temu. Nie wspomniałeś o tłumie. — Nie wiedziałem o tym jeszcze — odparł bez namysłu hrabia. — To się stało niecałą godzinę temu. Mistrz zamyślił się, a wraz z nim zamyśliły się siedzące na podłodze dziewczyny. — Poucz ludzi, żeby unikali takich incydentów — powiedział wreszcie. — Czy mam powiedzieć im, żeby się nie bronili? — zapytał komendant. — Oczywiście, że nie! Nie muszą jednak zabijać rzezimieszków. Niech ich aresztują. Odwołaj ten kordon z dołu. Udawajcie, że nic się nie stało. A od pilnowania porządku w mieście jest straż miejska. * * * Około południa na horyzoncie pojawiła się czarna wieża. Ruch na dukcie stał się bardziej intensywny, lasy ustąpiły miejsca polom, na których uwijali się chłopi. Wsi, i to większych, było coraz więcej. Wreszcie zza niewielkiego pagórka wyłoniło się miasteczko otoczone kilkumetrowym ceglanym murem. Tutaj dukty łączyły się w szersze i biegły wyraźnie do najbliższej bramy. Nie były to drogi wytyczone przez geodetów, przypominały raczej organicznie wijące się piaskowogliniane węże, które z lotu ptaka wyglądały jak delta rzeki. — Ta strażnica jest ciut większa — zauważył z niepokojem Net. Dopiero kilkanaście metrów od barbakanu z ziemi zaczynały wystawać pojedyncze kamienie, które w miarę zbliżania się do bramy zamieniały się w bruk ulicy. Ponad mury wystawały spadziste czerwone dachy i górne piętra co wyższych kamienic. Ze 249 środka grodu w niebo strzelała poczerniała ze starości kamienna wieża. Musiała być wysoka na co najmniej sześćdziesiąt metrów. Wokół murów, bez żadnego ładu i składu, wzniesiono kilkadziesiąt parterowych ceglanych bądź drewnianych budynków. Z lotu ptaka wyglądałyby jak rozrzucone bezładnie klocki. Palono ogniska, ktoś ćwiczył szermierkę, ktoś grał na flecie i tańczył dla kilkuosobowej publiczności. Handlarze zwolnili, żeby nie zgubić przyjaciół. — Czy my musimy tam wjeżdżać? — zapytał Net. — Jeszcze nas jakaś straż miejska zhaltuje. Miłobrat pokręcił tylko głową. — Ten barbakan coś mi przypomina — stwierdziła Nika. — Się nie zachwycaj. Bezpieczniej i szybciej jest to objechać. Jak będziemy się tak guzdrać, naprawdę nie dojedziemy do Warszawy przed nocą. — To jest Warszawa. — To jest Warszawa?! — zdziwił się Felix. — Mała coś jak na stolicę. — Hanza nie ma stolicy — wyjaśnił Miłobrat. — To związek miast. — Miałem na myśli stolicę Polski. — Polski, mówisz...? — Miłobrat zastanawiał się, jakby to słowo wydawało mu się znajome. — Co to znaczy? Jest język polski. Język nie ma stolicy. — Powaga? — zapytał Net. — To jak się nazywa ten kraj? Ta kraina. — Dystrykt Mazowiecki. Urząd sprawuje Mistrz Flosnicer bezpośrednio podlegający Wielkiemu Mistrzowi Kelgornowi z Gdańska. Kopyta zadudniły o pierwsze kamienie. — To Gdańsk jest większy od Warszawy? 250 — Tak z dziesięć razy. Przecież to miasto portowe. — Właśnie. Czy Hanza nie była związkiem miast nadmorskich? — zapytała Nika, po czym się szybko poprawiła — czy nie jest związkiem miast nadmorskich? — Najbliższym miastem związkowym jest Gdańsk. Tam się nie da wjechać tak jak do Warszawy. Warszawa to prowincja Gdańska. Zostawili konie w jednej ze stajni opodal brukowanej ulicy i dalej ruszyli pieszo. Przeszli pod bramami barbakanu i znaleźli się na wąskiej i gwarnej uliczce Nowomiejskiej, która tutaj nie mogła się tak nazywać z powodu braku Nowego Miasta. Zresztą w ogóle nie było tabliczek z nazwami ulic. Był za to tłum składający się zarówno z elegancko ubranych bogatych mieszczan, jak i z niechlujnych praczek z wiklinowymi koszami pełnymi brudów, czy też przekupek, handlujących naręczami czosnku, cebuli i bezgłowych kurcząt. Ścisk był większy niż w szczycie sezonu turystycznego na światozerowej Starówce, która tutaj była całym miastem. Przyjaciele zadzierali głowy, próbując rozpoznać budynki. Wyglądały podobnie, ale jednak zupełnie inaczej. Niektóre nie miały nawet przeszklonych okien, lecz jedynie drewniane okiennice. O ile wcześniej czuli, że ten świat jest obcy, o tyle teraz stał się obcy do potęgi. A najgorszy z tego wszystkiego był smród spływających rynsztokami nieczystości zmieszany z wonią pieczonego mięsa, surowych ryb, koni i ich odchodów oraz całą gamą niezidentyfikowanych zapachów i smrodów, od których kręciło się w głowie. — Dokąd teraz? — zapytał Miłobrat. Przyjaciele wymienili zaskoczone spojrzenia. — Pojęcia nie mamy — odparł Net. 251 Sobiemir tylko pufnął, zawierając w tym pufnięciu podsumowanie ostatnich dwóch dni włącznie z końcowym „a nie mówiłem?". Miłobrat uniósł brwi, zaraz je zmarszczył i wepchnął przyjaciół w mały zaułek, który śmierdział jeszcze bardziej. — Nie pytałem o to wcześniej — syknął przez zaciśnięte zęby — żeby nie psuć konspiracji, ale teraz zapytam. Na czym polega wasza misja? — Właściwie to nie wiemy... — bąknął Net. — Czyli nie jesteście Wysłannikami? Chwila ciszy. — Jakoś tak nikt nas nie pytał... Mężczyzna opuścił głowę, wyglądało na to, że się zastanawia, w jaki sposób zamordować przyjaciół. Wreszcie odwrócił się i pociągnął za ramię towarzysza. Obaj zwyczajnie odeszli. * * * Snuli się po mieście, starając się unikać kłopotów. Jednak ta quasi-średniowieczna Warszawa zdawała się wypełniona okazjami do wpadania w nie. Trafili prawdopodobnie na dzień targowy, bo każdą szerszą ulicę wypełniały stragany, między którymi dodatkowo przechadzali się sprzedawcy z naręczami czosnku czy tandetnej biżuterii. Kupcy zagadywali przechodniów i zachwalali towar, ale na szczęście nie zachowywali się jak na arabskim targu. Nie chwytali za rękawy, nie zakładali przemocą bransolet ani nie wciskali przysmaków do spróbowania. Przyjaciele jednak czuli, że ludzie są podenerwowani. Coś wisiało w powietrzu. Skręcili więc w boczne uliczki i oddalili się od zgiełku, aż dotarli do murów miejskich. Po schodach, z jakby dwukrotnie zbyt dużymi stopniami, weszli na koronę muru. Był tu chodnik, 252 szeroki na metr, od strony zewnętrznej osłonięty wysokimi blankami. Co kilkadziesiąt metrów wyrastały wieżyczki. Zgiełk miasta w dole bardzo odbiegał od tego, do jakiego przyjaciele przywykli. Zamiast klaksonów samochodowych, pisków tramwajów czy dzwonków telefonów komórkowych, dobiegały nawoływania przekupek, klekot drewnianych kół i miarowy stukot kopyt. Wyrastająca z tego Wieża Związkowa z powiewającymi dostojnie flagami zdawała się emanować siłą i spokojem, jakby jej nie dotyczyło zamieszanie z poziomu ziemi. W porównaniu do otaczających ją kamieniczek, była gigantyczna. Częściowo zbudowana z cegieł, częściowo z kamienia, poznaczona czarnymi zaciekami na nieotynkowanych ścianach. Między nielicznymi szczelinami okien ze ścian wyrastały trawy, bluszcz, a nawet małe drzewka. Wieża zwężała się lekko ku górze, by blisko szczytu kolejnymi wykuszami znów się rozszerzyć. Wyglądało to trochę, jakby na szczycie zbudowano kilkupiętrowy dom z nieregularnym układem okien i balkonów, z czarnym szpiczastym dachem zwieńczonym skomplikowanie zdobionym masztem. Felix chwilę przyglądał się szczytowi wieży, po czym orzekł: — Jeżeli gdzieś jest Pierścień, to właśnie tam. — No to jesteśmy w głębokiej... — Net zakończył westchnieniem i usiadł na czymś metalowym, wystającym z podłoża. — Nie możemy po prostu znaleźć małej strażnicy na uboczu i tam spróbować szczęścia czy raczej... braku pecha? — Najlepiej się ukrywać w tłumie. W małych miasteczkach wszyscy się znają, a na bezludziu jeszcze bardziej będziemy się rzucać w oczy. Jeżeli gdzieś ma się udać, to właśnie tu. — Klawo jak cholera, Felix. Jaki masz plan, żeby się tam dostać? Przebierzemy się za dostawców pizzy czy za elektryków? 253 Felix spojrzał na to, na czym siedział Net. Były to dwa koncentryczne metalowe kręgi, jakby wygięte szyny małej kolejki, zatopione w betonie. Zewnętrzny miał zęby, jak wielki tryb. — Beton... — mruknął. — W średniowieczu. — Beton stosowali już Rzymianie — parsknął Net. — Nie zmieniaj tematu. Jak chcesz się tam dostać? — Myślę... — Czy to nie kruk? — Nika wskazała palcem w górę. Kilkanaście metrów wyżej krążył czarny ptak. — Nie potrafię poznać po piórach. — Rozdziobią nas kruki, wrony... — Net trzymał głowę w dłoniach, co zapowiadało nadchodzący atak depresji. — Jakie to ma znaczenie? — Nie wiem. Dziwnie się zachowuje. Krąży nad nami. — Widzicie tę ozdobę na maszcie wieży? — Felix wskazał głową wieżę. — To nie jest ozdoba. To zestaw anten przekaźników systemu GSM. Net i Nika unieśli głowy. — Powaga? — zapytał Net. — GSM? Skąd GSM w świecie rządzonym przez magię? — Każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii. — Stary! — Net wstał i machnął dłonią w stronę tłumu w dole. — Widzisz tam jakieś komórki? Felix w zamyśleniu pokręcił głową. Cały czas trącał butem metalowe kręgi zatopione w betonie. — A to jest gniazdo do montażu działka średniego kalibru. — Nie wiem, co to jest — powiedział Net. — I nie interesuje mnie to. Ja tylko chcę się stąd wydostać. 254 — Zrozumienie tego świata jest kluczem do wydostania się z niego — kontynuował Felix. — Tam w lesie to nie było truchło. Ten poświst. — Jak dla mnie, był mało żywy — odparł Net. — Był całkiem nieżywy. Od zawsze. Czyli nie truchło, tylko wrak. Drobna różnica. To był dron, UAV*. Latający robot. Ewentualnie pojazd zdalnie sterowany. Czy też coś pośredniego. Ale na pewno nie zwierzę. Znalazł nas bez trudu, gdy Miłobrat rozrzucił węgle. One były jak reflektor w podczerwieni. A to jest — Felix uniósł filiżankę z odłamanym denkiem — fragment głośnika wydającego przerażające dźwięki. Ten dron udawał latającego potwora, co nie jest szczególnie trudne, jeśli wszyscy tutaj wierzą w magię. Nika rozejrzała się. Kruk gdzieś odleciał. — Nikogo poza nami nie ma na tych murach — powiedziała. — Tu chyba nie wolno wchodzić... — Jeszcze nam mandat wlepią — westchnął Net. — Chodźmy. Ruszyli w stronę schodów. Zaraz jednak się zatrzymali. Po schodach wchodziło trzech czarnogwardzistów. W świetle dnia widać było więcej szczegółów ich strojów: czarne hełmy przypominały raczej światozerowe hełmy wojskowe, a kamizelki ukryte pod sięgającymi łydek płaszczami wyglądały trochę jak te kuloodporne. Nawet buty na pierwszy rzut oka można było pomylić z wojskowymi glanami. — Oj! — wymsknęło się Netowi. — Może chodźmy inną drogą, bo tu się nie miniemy. Nadzieja na to, że Czarni weszli tutaj przypadkiem, prysła, gdy tamci przyspieszyli. Przyjaciele zawrócili, i również szybkim krokiem ruszyli w przeciwnym kierunku. Gwardziści zaczęli biec, rozwiewając wszelkie wątpliwości co do ich zamiarów. Net rzucił * UAV - Unmanned Aerial Vehicle (ang.) bezzałogowy pojazd latający. 255 się do ucieczki pierwszy, a Felix i Nika chwilę po nim. Nie mieli na co czekać. Jednak pokonali ledwie kilkanaście metrów, gdy przed nimi na mury wbiegł kolejny oddział. — 0 żeż ty! — Net zatrzymał się w miejscu. — Felix, ja cię proszę, wymyśl coś. Felix ocenił odległość od obu grup. — Myślicie, że tutaj robią znieczulenie przed nastawieniem kości i włożeniem nogi w gips? — Spojrzał na pochyły dach najbliższego domu. — Nie chcesz chyba...? Dach, oddalony o jakieś trzy metry, był położony niżej od poziomu, na którym stali. Przy odrobinie szczęścia mogło się udać. Na kogoś, kto nie miał odrobiny szczęścia, dwa piętra niżej czekał bruk. Czarni byli już blisko. — Nie chcę — Felix rozpędził się, jak tylko to było możliwe na tak krótkim odcinku, i skoczył — ale muszę! Wylądował na dachu w bezpiecznej odległości od krawędzi. Chrupnęły połamane dachówki, ale chłopak utrzymał się. — Skaczcie! — Skacz! — Net pchnął Nikę. — Ty pierwszy. — Nika odstąpiła o krok. — Złapiesz mnie. Net zasadził dwa susy i przeskoczył. Pokruszone dachówki zsunęły się po stromiźnie. Chłopcy odwrócili się, z trudem łapiąc równowagę na dachu, który przypominał raczej kamieniste zbocze niż to, co zwykle uważa się za dach pokryty dachówkami. Nika wahała się i wyglądało na to, że zrezygnuje. Mężczyzna stojący najbliżej już wyciągał ręce w jej stronę, już prawie zaciskał palce na jej kurtce. Skoczyła. Rude włosy uniosły się w chwilowym stanie nieważkości i zaraz stało się jasne, że Nika nie wyląduje obok Felixa i Neta. 256 Czarny zatrzymał się i opuścił rękę. Czekał na to, co nieuniknione. — Trzymaj mnie! — krzyknął Net i zsunął się niemal do krawędzi dachu. Felix zrozumiał zamiar Neta, zaparł się butem o chwiejne podłoże i chwycił lewą dłoń przyjaciela. Net przykucnął, wychylił się poza krawędź dachu i wyciągnął ramię, jak tylko potrafił. Nika z całych sił złapała dłoń Neta. Czubkami butów uderzyła o ścianę, skrzywiła się z bólu w nadgarstku, ale się utrzymała. Net zaczął ją wciągać. Dziewczyna pomogła, chwytając się krawędzi dachu i... dachówka została jej w dłoni. — Tak nie dam rady — syknęła przez zaciśnięte usta. — Ja też... — dodał Net. Felix zsunął się minimalnie, wetknął nogę w miejsce po wyłamanej dachówce i oburącz pociągnął Neta w górę. Dopiero teraz Nika zdołała się chwycić deski pod dachówkami i podciągnąć. — Dzięki — rzuciła i cała trójka zaczęła się wspinać po klekoczącej pod stopami powierzchni. Czarni zrozumieli, że pościg trwa dalej. Jeden oddział biegł już do schodów. Dowódca drugiego wyciągnął dłoń w stronę uciekinierów i krzyknął oficjalnym tonem: — Stać w imieniu Mistrza Gubernatora Bohufała Gniewosza Syrokomli Flosnicera, włodarza na... Przyjaciele nie dosłyszeli końca tytułów, bo już zsuwali się po dachu z przeciwnej strony. — Nikogo nie złapią, jak będą się powoływać na kogoś o tak długim imieniu — rzucił Net w euforii po udanej ucieczce. Pokonali kilka kolejnych dachów i wąską uliczkę. Skok nad nią był łatwiejszy niż poprzedni; obyło się nawet bez potknięcia. W dole mignęły czarne płaszcze. — Są tu! — krzyknął Felix. 257 Skręcili, przeskoczyli kilka murków i wdrapali się na trochę wyższą kamienicę. W tej wersji Warszawy domy również stały spadzistymi stronami dachów w stronę ulicy, a nie jak na przykład w Gdańsku - szczytami. Poruszanie się wzdłuż ulicy oznaczało więc bieganie po klekoczących pochyłościach i przeskakiwanie murków. — Rujnujemy ludziom dachy — zauważyła Nika. — Litości! — parsknął Net. — Nie teraz. Dotarli tak do ulicy, która okazała się zbyt szeroka, by ją przeskoczyć. — Tędy! — Felix pchnął uchylone okienko mansardowe i wsunął się do wnętrza. Dobiegł stamtąd dziewczęcy pisk. Mimo to Net i Nika poszli w ślady przyjaciela. W malutkim pokoiku na łóżku-z kolanami pod brodą siedziała przerażona trzynastolatka z włosami równie rudymi, jak te Niki. — Sorry, laska — rzucił Net. — Zaczekaj na renesans. Wtedy pojawią się solidne zamknięcia do okien. Felix przepuścił Nikę przodem, żeby przypadkiem nie została z tyłu. Zbiegli trzeszczącymi drewnianymi schodami, przemknęli przez sklep z garnkami. Przez kuchnię, w której osłupiała kucharka w ostatniej chwili rzuciła za nimi obranym w połowie ziemniakiem, wypadli na ulicę. Wprost na oczekujących ich czarnogwardzistów. Dwóch z nich złapało Nikę. Trzeci próbował chwycić Felixa, ale chłopak odbił się od framugi i cofnął do kuchni. Zderzył się z Netem i obaj prawie się wywrócili pod nogi zbrojnych. — Nika! — krzyknął Net. Chciał ruszyć wprost na idących w ich stronę czarnogwardzistów, którzy właśnie sięgali po krótkie miecze. Felix odciągnął go w bok, za drzwi prowadzące nie wiadomo dokąd. Zatrzasnął 258 skobel i potknął się na pierwszym stopniu prowadzących w dół schodów. — Puszczaj! — Net próbował się wyszarpnąć z uścisku przyjaciela. Felix sam go puścił, gdy obaj turlali się po stromych schodach do piwniczki. Na szczęście kanty stopni zostały wydeptane niezliczonymi krokami pomocy kuchennych i obluzowane do granic możliwości, więc po ostatecznym lądowaniu na samym dole, na glinianym klepisku stanowiącym dno piwniczki, przyjaciele byli jedynie poobijani. — Ałć! — Net złapał się za bok, ale zaraz przypomniał sobie o sprawach znacznie ważniejszych i zerwał się na równe nogi. — Na górę! Dogonimy ich! — Zamknij się...! — Felix załapał go za ramię. — Nic nie zdziałasz. Nasłuchiwali. Nikt nie wyłamywał drzwi, nie rąbał ich mieczem. Nikt nawet nie sprawdził, czy są zamknięte. Na górze panowała cisza. — Oni zabrali Nikę! — Net przypomniał oczywistość. — Tam było sześciu uzbrojonych gwardzistów! Nic byśmy nie zrobili. Pokroiliby nas na plasterki. — Mogliśmy chociaż próbować... Może... by nas nie pokroili. Masz scyzoryk. — Gdyby nas nie poszatkowali na miejscu, wylądowalibyśmy w lochu. Nic byśmy nie zyskali, gdyby nas wszystkich zamknęli. Teraz możemy coś zrobić. Piwniczka była niewielka, zastawiona półkami z glinianymi garnkami, obwieszona wędlinami, a źródłem światła były dwa maciupkie okienka, właściwie dziury pod sufitem, wychodzące na ulicę. Net stanął pod jednym z nich na palcach i wyjrzał. Nie zobaczył nic poza butami przechodniów. 259 — Załóżmy, że masz rację. Jaki jest plan? — Daj mi chwilę. — Nie mamy chwili! Felix wszedł po schodach i przyłożył ucho do drzwi. Nic nie wskazywało na to, by czarnogwardziści jeszcze tam byli - nie wyglądali na takich, którzy lubią się czaić. Odsunął więc skobel i uchylił drzwi. Pusto. — Wychodź, nie chowaj się tak. — Net wypchnął przyjaciela do kuchni. Felix, zanim zdążył zaprotestować, stał już po drugiej stronie drzwi. Czarnych tu nie było. Zauważył za to, że skobel można otworzyć również z tej strony. Nie miał czasu na analizowanie tego, pojawił się bowiem zupełnie nowy problem. Kucharka wzięła się pod boki i spojrzała groźnie na przyjaciół. Trzy pomocnice stanęły z równie groźnymi minami, jednak na wszelki wypadek w drugiej linii. — Gdzie oni poszli? — zapytał Felix. W odpowiedzi kobieta cisnęła w niego kolejnym, tym razem obranym ziemniakiem. — Wynosić mi się stąd, łapserdaki! Przywlekliście mi Czarnych do domu! Felix złapał pocisk w locie i lekko odrzucił do garnka, w którym moczyła się reszta kartofli. Woda chlupnęła na deski podłogi. — Gdzie oni poszli?! — powtórzył bardziej zdecydowanym tonem. Kucharka przygarbiła się odrobinkę i zrezygnowała z agresywnej postawy. Pomocnice momentalnie się rozpierzchły, udając, że nagle pojawiło się mnóstwo pracy przy zmywaniu talerzy, obieraniu marchewki i łuskaniu fasoli. — Do wieży — powiedziała ciszej kobieta. — Gdzieżby mieli iść? Zawlekli ją do wieży. Kiedyś to się skończy, kiedy przyjdzie 260 Wojmir. Kiedyś... — Popatrzyła na chłopców niemal ze współczuciem. — Więcej jej nie zobaczycie. * * * Po półgodzinnym włóczeniu się wąskimi uliczkami i unikaniu trzyosobowych oddziałów gwardii oraz innej formacji z halabardami zatrzymali się przed fontanną. Stała na środku rynku i zwieńczona była syrenką bardzo przypominającą tę światozerową. — Jeśli teraz zaczniesz się zastanawiać, jak jest zasilana w wodę, to przestanę się do ciebie odzywać — oświadczył Net i zerknął po raz kolejny na szarą wieżę. Wokół jej szczytu krążyło kilka czarnych ptaków. — Zwyczajnie — odparł Felix. — Pompą elektryczną. Nie muszę się nad tym zastanawiać. — Zastanawiaj się lepiej, jak uwolnić Nikę! Że też zabrali akurat ją... Oby nie wpadli na pomysł, żeby została matką czar-noksiążątek! Mogłem jej nie przepuszczać w drzwiach jak gentleman kretyn... — Myślę, że im od początku chodziło o Nikę — stwierdził smutno Felix. — Nawet nie próbowali nas szukać w tej piwniczce. Zajrzał do fontanny. Na dnie leżało kilkadziesiąt monet. Rozejrzał się i uznał, że nikt się specjalnie nie interesuje parą ciut osobliwie wyglądających innoświatowców. — Trochę zasilimy budżet. — Nie wiedziałem, że w średniowieczu ludzie tak szastali pieniędzmi. — Net zerknął do fontanny. — To nie jest średniowiecze. Felix podwinął rękaw, zanurzył ramię w zimnej wodzie i wyłowił z dna trzy monety: ośmiokątną - z brązu, okrągłą - 261 miedzianą i trzecią - z metalu przypominającego aluminium z dziurką pośrodku. Nie miały żadnych nominałów, lecz jedynie powycierane łacińskie napisy i - na jednej - profil jakiegoś władcy. Nie mogły być wiele warte, bo tych wartościowych nikt by tu nie wrzucał. — Nie wasze! To nie wasze! Chłopcy poderwali się. W ich kierunku szedł dziad kościelny, jak można było domniemywać po podartych szmatach stanowiących jego okrycie. — Nie wasze! — powtórzył, unosząc sękatą laskę. Im był bliżej, tym mniej przypominał dziada, tylko bardziej przebranego za dziada mężczyznę w pełni sił. — To publiczna fontanna! — odkrzyknął jeszcze Net, po czym obaj przyjaciele oddalili się, tak na wszelki wypadek. — Fałszywy żebrak! Noż po prostu... — Nie znamy tutejszych zwyczajów — przypomniał Felix. Przyglądał się trzem monetom na dłoni. — Sprawdźmy na początek, co można za to kupić. Skręcili w stronę straganów zajmujących południową, zacienioną teraz stronę rynku. Udawali, że oglądają towary, a w rzeczywistości próbowali ocenić, które monety ile są warte. Pieniądze jednak przechodziły z rąk do rąk tak szybko, że niczego nie udało im się stwierdzić. Gdy sprzedawcy zaczęli podejrzanie na nich zerkać, na wszelki wypadek się oddalili. Krążyli uliczkami nieco już mniej zatłoczonymi niż w południe. Net wciąż zerkał na wieżę. — To wygląda beznadziejnie. — Zatrzymał się i ciężko westchnął. — Ja nawet nie mam cienia pomysłu, co moglibyśmy zrobić. — Mamy czas do wieczora, żeby coś wymyślić — orzekł Felix. — Może i to nie jest średniowiecze, ale tu nie ma oświe- 262 tlenia ulicznego. A to może oznaczać, że po zmroku nie wolno wychodzić z domów. — Nie zamierzam czekać do wieczora z uwalnianiem Niki! — Nie stójmy tak, bo się rzucamy w oczy. — Felix pociągnął przyjaciela. — Mamy większe szanse, żeby coś zdziałać, niż tubylcy, ale musimy opracować plan. Jeżeli są tu skomplikowane systemy ochronne wieży, to stworzono je z myślą o miejscowych. My mamy sporą wiedzę ogólną, której im brak. No i wiemy, że ten świat to fikcja. — Zamiast gadać, lepiej przyjrzyjmy się tej wieży z bliska. — Nie powinniśmy się ujawniać bez pomysłu. Jak nas potem dostrzegą drugi raz, zainteresują się, kim jesteśmy. Karczma. To ostatnie było spostrzeżeniem dotyczącym szyldu po drugiej stronie ulicy. — Wyjątkowo nie jestem głodny — powiedział Net. — Karczma może być źródłem wiedzy. Podsłuchamy parę rozmów, z kimś zagadamy, udając przybyszów z Gręzłowa. — Co to jest? — Oni też nie będą wiedzieli. Może nam to trochę rozjaśni w głowach. Weszli do ciemnego, zadymionego wnętrza. Przy ławach, ustawionych prostopadle do ściany frontowej, siedziało kilkunastu mężczyzn nad kuflami piwa i szklankami wina. Na wprost drzwi znajdował się wygaszony kominek. Ściana, do której był przylepiony, zasłaniała wejście do kuchni. Po prawej stronie, za ladą jak w angielskim pubie, warował karczmarz o twarzy buldoga. — Znaczy, samoobsługa — ocenił Net. Podeszli do lady. Felix położył przed karczmarzem monety i zapytał: — Co za to dostaniemy? 263 Mężczyzna przyjrzał się przybyszom przez szczeliny opuchniętych powiek. Wziął monety brązową i miedzianą, napełnił z kranika wielkiej beki dwa drewniane kufle, postawił przed przyjaciółmi i stracił nimi zainteresowanie. — Znowu piwo? — burknął Net. — Czy oni tu nie piją wody? — Tutaj po wodzie można się pochorować. Mamy żołądki wydelikacone gotowaną wodą, częstym myciem rąk, świeżym jedzeniem i tak dalej. Musimy uważać. Net odruchowo chciał wyciągnąć telefon, żeby sprawdzić godzinę, ale w porę się powstrzymał. — Jezu! — Przygarbił się nagle. — Schowajmy się za kominkiem. Może nas nie zauważyli. Felix pobiegł za jego spojrzeniem i dostrzegł wciśniętych w kąt Miłobrata i Sobiemira. Miłobrat akurat przekazywał materiałowe zawiniątko nieznanemu przyjaciołom mężczyźnie. Ten schował je za pazuchę i z nieudolną dyskrecją wyszedł z karczmy. — Myślę, że powinniśmy z nimi porozmawiać — powiedział Felix. — Żartujesz?! Facet z trudem się powstrzymał przed uduszeniem nas. Nie wystawiajmy jego cierpliwości na... Felix...? Ale Felix już szedł w ich stronę. Net jęknął w duszy i podążył za przyjacielem, który usiadł na wprost Miłobrata. Ten spojrzał na chłopców i wydął usta, jakby z trudem powstrzymywał się przed czymś bardzo złym. Net, chcąc nie chcąc, usiadł obok. — Co wy?! — oburzył się Sobiemir. — Przyszliście nam odstraszać klientów? — Skończyliśmy znajomość z wami — dodał Miłobrat. — Odejdźcie, pókim w pokojowym nastroju. — Czarna gwardia zabrała Nikę — powiedział Felix. — Musicie nam pomóc ją uwolnić. 264 Sobiemir zakrztusił się piwem i opluł stół. — To jakbyś prosił o zatrzymanie słońca — parsknął. — A my tu się staramy siedzieć cicho i nie rzucać w oczy. Miasto stoi na skraju wybuchu, a wy nam tu o dziewczynach? — Odejdźcie — dodał Miłobrat. — Rzucacie się w oczy. — Obiecaliście nam pomóc — odezwał się Net. — Obiecaliśmy pomóc Wysłannikom. A wy jesteście tylko jakimiś włóczęgami. — Przyciągnęliście nas do Warszawy. Wcale się o to nie prosiliśmy. — Siłą was nie ciągnęliśmy. Idźcie już. — Co jest w tej sakwie? — zapytał niespodziewanie Felix. Miłobrat przesunął się minimalnie, by zasłonić skórzaną sakwę z zawiniętymi w płótno krukami. — Nie wasza sprawa — syknął, poważnie rozeźlony. Felix wskazał kruka na ramieniu mężczyzny. — To maszyna. Taka sama jak... — Szukał odpowiedniego porównania i go nie znalazł. W tym świecie nie było maszyn. Przynajmniej oficjalnie ich nie było. — Taka sama jak poświst. To nie był smok, tylko... latająca maszyna. — Nie wiem, co to jest maszyna — odparł Sobiemir — ale widziałem latającego i zionącego ogniem smoka. — Maszyna... — Felix podciągnął mankiet koszuli, odsłaniając zegarek. Oczy Miłobrata i Sobiemira zaświeciły się. — To czasomierz. Maszyna licząca czas. Handlarze wpatrywali się w cyferblat. Wreszcie Sobiemir zapytał: — Potrafisz załatwić tego więcej? Felix westchnął i opuścił mankiet. — Mam tylko jeden. Pokazuję go, abyście zrozumieli, że to nie jest magia. To technika. W środku są... — W porę powstrzy- 265 mał się przed użyciem słowa półprzewodniki. — W środku są tryby, takie jak w młynie, i sprężyna... taka jak w kuszy. Wszystko mniejsze i wykonane z metalu. Ten kruk — wskazał ptaka na ramieniu mężczyzny — też jest maszyną. — Nasze zwierzęta nie są magiczne — powiedział szeptem Miłobrat. — Są tresowane. Umieją więcej niż inne zwierzęta. To wszystko. — Uważa pan, że można wytresować kruka, żeby mówił? — zapytał Felix. — Żeby mówił i rozumiał mowę? To maszyna, nie magiczne zwierzę. Cały ten świat jest oparty na kłamstwie. Cała ta magia to jedno wielkie oszustwo. Jeżeli nam pomożecie... opowiemy wam więcej. Zyskacie wiedzę o tym świecie, a może nawet będziecie potrafili go zmienić. Magia nie istnieje. — Jak zwał, tak zwał. Efekt ten sam. A za krytykowanie Gildii można trafić do lochu, więc się zastanówcie, zanim powtórzycie te rewelacje o oszustwach głośniej. — Spojrzał w małe okienko karczmy. — Pora już na was. Ściemnia się. Za szwendanie się po mieście nocą grozi tydzień aresztu. — Musicie nam pomóc. — Net przybrał już niemal płaczliwy ton. — Sami jej nie wyciągniemy. Handlarze pokręcili głowami. — To przynajmniej poradźcie, co robić — dodał Felix. — Chcecie rady? — Miłobrat nachylił się do nich. — Jutro poleje się tu krew, takie są nastroje. Wynoście się stąd przed zmierzchem i poszukajcie sobie nowej przyjaciółki. — Albo lepiej dwóch — dodał Sobiemir. — Żebyście mieli zapasową. Opróżnili kufle i wstali od stołu. — Jeszcze jedno — powiedział cicho Felix. — Kim są ci Wysłannicy, za których nas wzięto? 266 — Mieli przyjść z zachodu i wyzwolić lud spod opresji cie-miężycieli — odparł Miłobrat. Zabrał sakwę i nie zaszczycił przyjaciół słowem pożegnania. — Może to rzeczywiście była tamta trójka, co ich Czarni zwinęli — stwierdził Felix. — Szukali nas, bo im wyszliśmy z Pierścienia, a niechcący zwinęli swoich największych wrogów. A do tej wsi, czy tam miasteczka, przyszliśmy z zachodu, przyjechaliśmy właściwie, więc tubylcy uznali, że przepowiednia się zgadza. — No to im chyba całkiem niechcący zdemontowaliśmy ruch oporu — stwierdził Net. — Ale nie dowiedzieliśmy się niczego nowego w sprawie Niki. — Wprost przeciwnie, dowiedzieliśmy się. Tu istnieje podziemny ruch oporu, który prawdopodobnie chce obalić władzę Gildii. Zaczekaj. — Felix podszedł do karczmarza i chwilę z nim rozmawiał. Wrócił i oznajmił bez specjalnego entuzjazmu — za tę srebrną monetę z dziurką możemy się przespać jedną noc pod stołem. * * * Spacerując w okolicach wieży, przyjaciele zebrali tyle informacji, ile się dało bez wypytywania mieszkańców. Wieża w podstawie miała jakieś dziesięć metrów szerokości i stała na niewielkim placyku przylegającym do południowo-wschodniego rogu rynku, czyli przy ulicach Jezuickiej i Celnej, które tutaj oczywiście nazywały się inaczej. Otaczało ją kute ogrodzenie z zaostrzonych prętów, wysokie na kilka metrów. Wąską przestrzeń między ogrodzeniem a murami wypełniała gęstwina aż nienaturalnie bujnych krzewów i niskich drzew. Obeszli wieżę, jednak liczba patrolujących okolicę strażników z halabardami nie pozwalała im na dokładniejsze oględziny. Zorientowali się 267 tylko, że domy stojące najbliżej wieży zajęte są przez koszary czarnogwardzistów i urzędy miejskie. — Jak rozumiem charakter Gildii, to nie wystarczy kilku Wysłanników, żeby coś tu zmienić — powiedział Felix. — Tu potrzebna byłaby cała armia. — Albo Golem Golem. Gdy jeden ze strażników obrzucił ich podejrzliwym spojrzeniem, zrezygnowali z dalszego rekonesansu. — Tam. — Felix wskazał budynek u wylotu tutejszej wersji światozerowej ulicy Nowomiejskiej. — Poddasze. Okienko na poddaszu kamienicy po przeciwnej stronie Rynku było widoczne z miejsca, gdzie stali, a to znaczyło, że widać z niego całą wieżę. Było to zresztą to samo okienko, przez które weszli dzień wcześniej. Przecięli rynek i stanęli przed czterokondygnacyjną kamienicą. Przez otwarte na oścież drzwi dwóch może dziesięcioletnich pomocników kucharza przenosiło płócienne worki z wózka pilnowanego przez otyłego mężczyznę. Mężczyzna palił papierosa, skręta dokładniej, i ani myślał pomagać dzieciakom. — Będzie potrzebna pomoc — powiedział cicho Felix. — Myślisz, że kucharka może sympatyzować z ruchem oporu? — zapytał Net. — Kucharki w średniowieczu nie miały chyba poglądów politycznych. — To nie jest średniowiecze. I myślałem o pomocy tej dziewczyny, która mieszka na poddaszu. — Jak wejdziemy tak po prostu, ktoś nas zauważy. — Tytoń — Felix zamyślił się przez chwilę. — Wcześniej sobie nie skojarzyłem. Tytoń pochodzi z Ameryki. Ta część historii tego świata przebiegła więc podobnie. Łap się za worek. 268 Net zrozumiał plan. Podeszli do wózka i jak gdyby nigdy nic wzięli po worku. Wzbudziło to zainteresowanie mężczyzny, ale nie odezwał się, weszli bowiem z ładunkiem we właściwe drzwi. — Co jest? — zdziwił się jeden z pomocników kucharza, idąc po kolejny worek. — Pomagamy. — Net rzucił mu worek. Tamten złapał i zmarszczył brwi. Nie ruszył się z miejsca, więc Net dodał — nie dziękuj tak gorliwie. Felix podał swój worek drugiemu chłopcu i ruchem głowy pokazał, by szli do kuchni. Pomocnicy, przyzwyczajeni do wykonywania poleceń, odwrócili się i odeszli w stronę, skąd dobiegały pokrzykiwania kucharki i odgłosy szczęku talerzy. Przyjaciele przemknęli do schodów i starając się ograniczyć trzeszczenie starych stopni, niezauważeni, dotarli na samą górę. Drzwi na poddasze nie miały nawet zamka. Felix chwilę się zastanawiał, czy zapukać, czy po prostu wejść, bo może tutaj nie istniał zwyczaj pukania. Zapukał jednak. Nie otrzymał odpowiedzi, nacisnął więc klamkę i pchnął drzwi. Wciśnięta w kąt łóżka, rudowłosa dziewczyna patrzyła na nich z przestrachem. Felix przyłożył palec do ust, wciągnął Neta i wolno zamknął drzwi. Dziewczyna nie zaczęła krzyczeć, choć chyba niewiele do tego brakowało. Zwyciężyła ciekawość. — Nie bój się — powiedział Felix. — Nic ci nie zrobimy. Potrzebujemy twojej pomocy. Pomożesz nam? Dziewczyna wolno kiwnęła głową. Miała brązowe oczy i kręcone kasztanowe włosy, teraz w nieładzie od poduszki. W pokoju prócz łóżka było jeszcze krzesło, mała komoda, na której stała miska z wodą, i spora skrzynia z czarnymi okuciami. — Ja jestem Felix, a to Net. — Zwą mnie Msta — powiedziała cicho i zakaszlała. — Jak się ciotka dowie, będzie źle. 269 Dopiero teraz chłopcy zwrócili uwagę, że ona jest chora. — Co ci jest? — zapytał Felix. Wzruszyła ramionami. — Słabowita jestem i przewiało mnie. Felix wciągnął w płuca powietrze. Pachniało wilgocią i pleśnią. — Nakryj się dokładnie. Jak leżysz w takiej duchocie, to nic dziwnego, że chorujesz. Pamiętasz nas? Otworzył okienko mansardowe. Do pokoju wpłynęło całkiem ciepłe powietrze, niosące niestety również mieszankę przykrych woni miasta. — Jak tu byliście ostatnio, była z wami dziewczyna w wojskowych butach. — Msta nakryła się pod samą brodę. — Miała takie same włosy jak ja. — Zabrali ją Czarni — odparł Net. — Wiem, ciotka mówiła. Klęła przy tym, ale ja wiem swoje. Sama bym chciała, żeby mnie zabrali. — Chciałabyś? Przemyśl to lepiej. — Chciałabym mieszkać w wieży razem z czarnoksiężnikiem. — Powodzenia życzę w realizacji marzeń. Ale teraz potrzebujemy pomocy. — Jak mam wam pomóc? Jestem słabowita. Nie przydam się. — Właściwie to potrzebujemy tylko tego okna i trochę czasu — odparł Felix. — Będziemy obserwować wejście do wieży, bo tam ją trzymają. Musimy wymyślić sposób, jak ją uwolnić. — Znam sposób. Tysiąc żołnierzy i miesiąc oblężenia. Felix pokręcił głową. — Gdybyśmy byli skałkowcami — zaczął Net — i gdybyśmy mieli odpowiedni sprzęt, wejście tam byłoby łatwizną. — Jeżeli trzymają ją w areszcie, to pewnie na poziomie ziemi lub niżej — ocenił Felix. — Poza tym wieża nie jest wcale taka niedostępna. Właśnie do jednego z budynków wchodzi baba 270 z wielkim koszykiem załadowanym chlebem. Jeżeli mam rację, to za chwilę... Net zabrał Felixowi lornetkę i wycelował w bramę. — Wątpię, żeby ją dopuścili do samej wieży. I rzeczywiście, baba po chwili wyszła. Z pustym koszykiem. Felix odzyskał lornetkę. — Czyli mam rację — oznajmił. — Chcesz się przebrać za bochen chleba? — ironizował Net. — Mogą się zorientować. — Z lochów wieży się nie wychodzi — odezwała się dziewczyna. — Jeśli będziecie próbowali jej pomóc, traficie w to samo miejsce, co ona. — Żeby tego uniknąć, musimy opracować dokładny plan. — Felix wziął lornetkę od Neta. — Powiedz nam, co wiesz o wieży. — To co wszyscy. Nikt nie ma tam wstępu poza Mistrzem Gubernatorem Bohufałem Gniewoszem Syrokomlą Flosnicerem i jego zaufanymi ludźmi. — BohUfał...? — powiedział sam do siebie Net. — Czasem nad wieżą widać krążące demony, czasem z dachu w niebo celuje jaśniejący słup. Sięga chmur. — Reflektor — domyślił się Felix. — Żeby ludzie bardziej się bali. Jak widać, działa. Czy wieża ma tylne drzwi dla służby? — Wieża nie ma drzwi. Okna są wysoko i są tak malutkie, że i tak nie da się przez nie przecisnąć. No i cały czas latają nad nią kruki. Czasem nocą Mistrz uprawia czary i wtedy w górnych oknach widać błyski niebieskich płomieni. — Pierścień... — mruknął Felix. — Zaraz, zaraz. — Net odwrócił się do dziewczyny. — Jak to nie ma drzwi? To jak ten cały Mistrz Bohomaz wychodzi? 271 — Nie wychodzi. Mistrz Gubernator Bohufał Gniewosz Syrokomla Flosnicer spędza cały czas w środku. Mówią, że lata na smoku, ale ja nigdy nie widziałam smoka. — Drzwi nie są mu potrzebie, skoro ma Pierścień — stwierdził Felix. — Ale wejście i tak musi być. Dla dostawy żywności na przykład. Pewnie istnieje podziemne połączenie z którymś z budynków. — Przejechał lornetką wzdłuż linii zabudowy. — Dobrze ukryte i jeszcze lepiej strzeżone. Schował do plecaka lornetkę i rozejrzał się po pokoju. Na ścianach widać było zacieki, w których zagnieździł się już grzyb. — Częściej stąd wychodź — poradził chłopak. — Nie jesteś chora, tylko pewnie masz uczulenie na pleśń. — Wskazał zacieki. — Im więcej tu siedzisz, tym gorzej się czujesz. — To samo powiedział znajomy dekarz*, ale ciotka go przegnała. Mówiła potem, że chce zarobić na naprawie dachu, a przecież nic nie cieknie. — Naprawa dachu z pewnością by pomogła; nie cieknie, ale woda wsiąka w mur i pleśń ma tu doskonałe warunki — przyznał Felix. — No, na nas już pora. — Zaraz! — zatrzymał go Net. — Mieliśmy wymyślić, jak się dostać do wieży. — Jest jeden sposób, żeby się dostać do wieży. — Felix nabrał powietrza. — Musimy dać się złapać. * * * — Ale, stary! — Net dogonił Felixa już między straganami na rynku. — Jak to dać się złapać? W sensie że mamy smyrgnąć jakąś gruszkę czy arbuza tak nieudolnie, żeby wszyscy zauważyli? * Dekarz - rzemieślnik naprawiający dachy. 272 — Nie. — Felix kluczył między chaotycznie stojącymi budkami i stolikami. — Za gruszkę to nas zamkną w areszcie ze zwykłymi... rzezimieszkami. Musimy dać się złapać politycznie. — Czekaj no, przemyślmy to jeszcze. — Nasza droga ucieczki z tego świata prowadzi przez wieżę. Tam też jest Nika. Uwolnimy ją i przejdziemy przez Pierścień. — Ale jak chcesz to zrobić? — Będziemy improwizować. — A nie lepiej improwizować na zewnątrz aresztu? Felix zatrzymał się tak gwałtownie, że Net niemal na niego wpadł. — Właściwie to masz rację — powiedział Felix. — Istnieje jeszcze jeden sposób dostania się do wieży. Chodź. Pociągnął przyjaciela na tyły straganów, gdzie tymczasowo lądowały śmieci. Wyjął z plecaka światozerowe ubranie i zaczął się przebierać. — A teraz co? — zapytał Net. — Plan C? — Będziemy ambasadorami... Zaraz wymyślimy czego. — I pewnie będziemy improwizować — dodał Net, nerwowo wyciągając ubrania z plecaka. — Tak. Zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja. — To brzmi odrobinę lepiej niż dobrowolne aresztowanie, ale... ech... W swoich normalnych strojach wyszli na alejkę między straganami i z nieukrywanym poczuciem wyższości na twarzy, ruszyli w stronę wieży. — Mieliście rację! — dobiegło z tyłu. Odwrócili się. Dwa kroki za nimi stała Nika. — Jak wyszłam, od razu czuję się lepiej. Przyjaciele zatrzymali się. Nie, to nie była Nika. To była Msta. Gdy rozpuściła włosy, wyglądała podobnie. Net westchnął z zawodem. 273 — Lepiej wracaj do domu — poradził Felix. — Przecież mówiłeś, że pleśń... — Tak... To przynajmniej wyjdź z Rynku. Zamierzamy udawać ambasadorów. — Choć bez entuzjazmu — dodał ciszej Net. — To Wysłannicy! — krzyknął ktoś z boku. Chłopcy rozejrzeli się. Ludzie patrzyli na nich naprawdę jak na gości z innego świata. Odsuwali się i robili przejście. Przejście prowadzące wprost do wieży. — No to pięknie... — szepnął Net. — Teraz będzie politycznie. — Nie idź za nami — rzucił jeszcze Felix. Chłopcy minęli fontannę i wyszli z handlowej części rynku. Net ogromnym wysiłkiem woli powstrzymywał się przed ucieczką. Zaciskał i prostował palce, ale szedł. Bruk wydał mu się bardzo nierówny, wciąż się potykał. Dwie pary strażników miejskich w blaszanych hełmach i skórzanych kaftanach też zwróciły uwagę na osobliwych przechodniów. Im bardziej było oczywiste, że to nie spacer, lecz zmierzanie w konkretnym kierunku, tym bardziej zwykłe patrolowanie w wykonaniu strażników zmieniało się w zachodzenie drogi podejrzanym. Pewnie wystarczyłoby, żeby przyjaciele w tym momencie skręcili, a sytuacja rozwiązałaby się bez jakichkolwiek konsekwencji. Ale nie skręcili. — Może wymyślisz jakiś plan D? — szepnął Net. — Udawaj dumnego i zagniewanego — odszepnął Felix. — Jesteś ambasadorem, którego należy godnie powitać. — Mam ochotę udawać szybko uciekającego. — Net przygarbił się. 274 Mimowolnie zwolnili kroku, aż wreszcie dwuznaczność zamieniła się w jednoznaczność i już nie było odwrotu. Zatrzymali się przed czterema pochylonymi halabardami. — Jesteśmy ambasadorami — chciał powiedzieć Net, a zamiast tego wyszło mu — eeem... yyy... dumność. Felixowi wyszło trochę lepiej: — Przybyliśmy do Mistrza Gubernatora Bohufała Gniewosza Syrokomli... — ... Flapmicera — dokończył Net. — Flosni... Jakoś tam. — Jesteśmy ambasadorami... — Świata Zero. Strażnicy popatrzyli po sobie. To zdarzenie zdecydowanie odbiegało od wszystkiego, z czym się wcześniej spotkali. Najwięcej uwagi przyciągały kolorowe stroje. By to wykorzystać, Felix rozpiął i zapiął suwak. — Jej nie damy! — krzyknęła jakaś przekupka, ciągnąc Mstę w tył, w stronę zbierającego się tłumu. Gdy strażnicy spojrzeli w jej stronę," szybko schowała się za dwóch rzeźników. — Nie dostaniecie wszystkich! — krzyknął kto inny. — Ciemiężyciele! Łotry! — Oddajcie Wysłanników! Tłum gęstniał z każdą chwilą, ale wciąż trzymał się w bezpiecznej odległości. Szum gniewnych rozmów stawał się coraz głośniejszy. Aż jeden okrzyk wzbił się ponad inne. — Wojmir! Wojmir! Wojmir! — Wysłannicy przybyli! — Wojmir! Wojmir! Wojmir! — Wasz koniec jest bliski! — Pójdziecie z nami — oświadczył najstarszy ze strażników. — I to szybkim krokiem. 275 Strażnicy otoczyli ich i cała szóstka ruszyła w kierunku budynku, nad którego wejściem widniał skomplikowany herb z halabardą. Sami strażnicy nie byli chyba pewni, jaki charakter ma ta eskorta, i starali się, by pozostało to jak najbardziej niedookreślone. W razie rozwoju sytuacji mogło się okazać, że eskortują albo VIP-ów, albo niebezpiecznych przestępców. Przygotowywali się więc na obie opcje. Wobec takiego traktowania Felix i Net nieco się uspokoili. Wszyscy weszli do niewielkiego hallu, którego jedną ścianę zajmowały ławy i stojaki na halabardy, drugą zaś kancelaria w postaci wysokiego biurka oraz rzędów regałów z księgami i zwojami. Za plecami usłyszeli odgłos zamykania i ryglowania drzwi. Kręciło się tu kilku strażników i dwóch brodatych starszych mężczyzn ubranych po cywilnemu, czyli podobnie do Felixa i Neta sprzed paru minut. Jeden z nich obrzucił przyjaciół znudzonym wzrokiem, pochylił się nad księgą i zapytał: — Kradzież, rozbój, obrazoburstwo? — Jesteśmy gośćmi — odparł Felix na tyle dumnie, na ile zdołał. — Muszę coś wpisać — upierał się skryba. — Wpisz, że do wyjaśnienia — polecił strażnik; ten, który wszedł jako pierwszy. — Nie ma czegoś takiego. — Skryba wziął gęsie pióro. — Dyrektywy są jasne: kradzież, rozbój, obrazoburstwo. Strażnik przeszedł przez drzwi na wprost wejścia i zniknął za załomem. Trzej pozostali nie odchodzili od chłopców. — To jak będzie? — Skryba umoczył pióro w kałamarzu. — Co zapisać? — Przekroczenie prędkości i niemanie świateł — odparł Net, który powoli zaczynał się czuć swobodniej. — Są trzy opcje. Schnie mi! 276 — No to jazda bez pasów... A, że opcje. Czyli trzeba wybrać. Konieczność wyboru przestała jednak być koniecznością, gdyż strażnik przyprowadził niskiego, grubego mężczyznę, wyglądem i zachowaniem przypominającego dowódcę. Felixowi mundury straży miejskiej kojarzyły się nieco z tymi używanymi przez Gwardię Szwajcarską pełniącą służbę przy papieżu. Strażnicy miejscy nosili wyższe buty, zapewne ułatwiające pokonywanie rynsztoków podczas deszczu, i kamizelki z grubej skóry. Hełmy z ręcznie kutej blachy stalowej wieńczyły żółte i czerwone pióra. Pióra na hełmie dowódcy były czarno-żółto--czerwone. Dowódca zatrzymał się przed Felixem i Netem. Chwilę przyglądał im się ze źle skrywanym zainteresowaniem. — Pióro mi schnie — przypomniał skryba. — Włożyć do kałamarza, czekać na rozkazy — polecił dowódca, nie odrywając wzroku od przyjaciół. — Kim jesteście? — Ambasadorami Świata Zero — odpowiedział Felix. — Okażcie listy polecające. Przyjaciele spojrzeli po sobie. No tak, ambasadorzy powinni mieć jakieś potwierdzenie tożsamości. Jak wszyscy ważni ludzie. — Drukarka w MSZ-cie się zacię... — zaczął Net. — Zostaliśmy napadnięci w nocy — przerwał mu Felix. — Podczas obozowania w lesie napadł nas poświst. — Aaa właśnie — podchwycił Net. — Napadł nas poświst, będący przecież na usługach - — Bylibyśmy wielce wdzięczni, gdyby zostało przeprowadzone śledztwo w tej sprawie. — To był incydent dyplomatyczny - — ... w którego wyniku wspomniane listy uległy zniszczeniu. 277 Dowódca sapnął i zmarszczył brwi. On również dbał o to, by nie wpaść w rolę, z której nie będzie potem potrafił wyjść. Mógł mieć przecież do czynienia zarówno z oszustami, jak i z prawdziwymi ambasadorami. Uroczyste przyjęcie tych pierwszych byłoby ośmieszeniem się, ale konsekwencje aresztowania tych drugich okazałyby się znacznie gorsze. Dalszą konwersację przerwało zamieszanie przy wejściu. Coś brzdęknęło, ktoś przeklął i do sali wszedł wysoki czarnogwardzi-sta. Dwóch strażników, którzy prawdopodobnie bezskutecznie próbowali go zatrzymać, wpadło do sali za nim. Jeden założył na głowę wgnieciony hełm i spojrzał na intruza z nienawiścią. Dowódca czarnogwardzistów stanął na wprost dowódcy strażników. Był wyższy, a jego strój prezentował się zdecydowanie porządniej. Dowódca strażników przełknął ślinę i odwrócił głowę do skryby. — Napisz, że przekazani gwardii. — Ale kto właściwie? — Skryba ujął w dłoń pióro. — Więźniowie czy goście? Odpowiedzi na to pytanie przyjaciele już nie usłyszeli. Czarnogwardzista położył chłopcom dłonie na ramionach i wyprowadził ich z komendy tylnymi drzwiami. — Jesteśmy ambasadorami — przypomniał Felix, czując niebyt przyjemny uchwyt. — Tacy z was ambasadorzy, jak ze mnie strażnik miejski. — Ale... — zaczął Net. — Zamknąć się! Szli już po bruku rynku. Gdyby chcieli, mogliby spróbować ucieczki - brama na końcu dziedzińca była otwarta, a uchwyt nie aż tak znowu mocny. Ale nie chcieli. * * * 278 — Znowu cela — podsumował ponuro Net. Od półgodziny siedzieli w wilgotnym lochu, w kamiennej kli-cie, gdzie za jedyną wygodę służyło usypane pod ścianą siano. Przy drzwiach stała drewniana miska z bliżej nieokreślonym daniem przypominającym chleb rozmoczony w wodzie. Był też kubeł, którego przeznaczenia mogli się domyślić dzięki zapachowi. Jedynym źródłem światła było okno, gdzieś w niewidocznym miejscu za winkiem. Za kratą, zamykaną na wielgachny zamek, przeczłapał szczur tłusty jak mały prosiak. Net wcisnął się głębiej w kąt. — Pomyślmy pozytywnie — odezwał się Felix. — Plan C sko-lapsował do planu B, ale przynajmniej jesteśmy w wieży. Net wolno uniósł głowę. — Stary... Czasem, jak coś powiesz, to lepiej, żebyś nic nie mówił. Co z tego, że jesteśmy w środku? Teraz możemy swobodnie improwizować, jak stąd wyjść. — Wstał i uderzył się w głowę 0 niskie sklepienie. — Ała... — Usiadł. — A poza tym to mam klaustrofobię. — Nie masz żadnej klaustrofobii. Nie pocisz się ani nie masz duszności. — A wiesz, że jakoś tak cieplej się zrobiło... — Net pociągnął za bluzę pod szyją. — I dlaczego mamy nie wołać Niki? — Na razie lepiej się nie zdradzać. Net westchnął i sięgnął po drewnianą miskę. Powąchał 1 odstawił ją z powrotem. — Nuta stęchlizny wybija się ponad bukiet pleśniowy. — Oparł głowę na kolanach. — Pomyślmy konstruktywnie — odezwał się Felix. — Co wiemy? Tym światem rządzi kliku technokratów. Trzymają resztę w przekonaniu, że czary są realne, a sami pewnie mają telewizję HD. Zastanówmy się, jak do nich trafić; jak ich prze- 279 konać, że więcej zyskają. Hm... Właśnie, tak naprawdę nie jesteśmy im do niczego potrzebni. — Ani nic nie mogą zyskać... Może nie mówmy tego głośno. Tu mogą być mikrofony. A może powinniśmy mówić po angielsku? Nie, mogą znać... Zamilkł na dźwięk otwieranych drzwi w końcu korytarza. Do krat sąsiednich cel podpełzły przygarbione postacie. Dziesiątki chudych dłoni zacisnęło się na prętach. Na wilgotne ściany padł żółtawy poblask płomienia. Gwardzista niósł lampę naftową i pęk kluczy. Zatrzymał się przed celą przyjaciół i spojrzał na nich uważnie. Felix zwrócił uwagę na drobny szczegół: lampa naftowa nie była lampą naftową. W miejscu, gdzie powinien znajdować się płonący knot, tkwiła elektryczna żarówka imitująca płomień. Gwardzista przekręcił klucz w zamku. Ciche piknięcie, które temu towarzyszyło, innym więźniom nie mogło się z niczym kojarzyć. Ale Felix i Net rozpoznali je doskonale - był to dźwięk rozbrajanego alarmu. Szczęknięcie zamka również nie przypominało chrobotu starego mechanizmu. Wewnątrz atrapy zamka znajdował się zwalniacz elektromagnetyczny, a całość zapewne reagowała na kartę zbliżeniową. — Komendant Mores czeka na was w wartowni — powiedział mężczyzna i odsunął się, by zrobić im przejście. — Bądźcie grzeczni, to obejdzie się bez kajdan. — Agresja minus dziesięć — zapewnił go Net. Wyszli i skierowali się do otwartych drzwi na końcu korytarza. — Wypuście mnie! — krzyknął ktoś z ciemności. — Miałem tu siedzieć tylko tydzień! — Rachuba dni ci się pomyliła — odparł gwardzista. — Od miesiąca powtarzasz to samo. 280 < - m > — Jestem Wojmir! Zapłacicie mi za to! Felix nachylił się do Neta i szepnął mu na ucho: — Nie jest tak źle. To była cela VIP. — Tak? A niby co czyni ją celą VIP? — Siano na przykład. Żebyś nie leżał na kamieniach. Zaglądali do mijanych pomieszczeń, ale nigdzie nie zauważyli Niki. Schodami wyszli na poziom ziemi. Przyjaciele musieli zmrużyć oczy przed światłem wpadającym przez małe okno. Gwardzista poprowadził ich kolejnymi korytarzami, drugi szedł kilka kroków za nimi. Dotarli do większej sali, gdzie czekał na nich komendant Mores, ten sam dowódca Czarnej Gwardii, który przejął ich od straży miejskiej. — Mistrz Gubernator Bohufał Gniewosz Syrokomla Flosnicer pragnie was widzieć — oznajmił. — Nie wspomniał ani słowem 0 tym, że nie wolno was zabić, więc bądźcie grzeczni. Wzrok Felixa i Neta przyzwyczaił się już do większej ilości światła i mogli ocenić, gdzie się znajdują. Była to obszerna 1 wysoko sklepiona sala przedzielona w połowie szerokim kontuarem, przez którego środek można było przejść czymś, co przypominało grubą framugę bez drzwi, rodzaj portalu. Wykonano go z ciemnego drewna pokrytego drobną markiete-rią'. Na ławach pod ścianami siedziało kilku gwardzistów, zajętych teraz rozmową. Komendant przeszedł przez portal. Rozległ się przytłumiony pisk, a ozdobna gałka wieńcząca konstrukcję zapaliła się na czerwono. — Wykrywacz metalu — szepnął Felix. — Dla niepoznaki obudowany drewnem. * Markieteria - technika zdobnicza polegająca na układaniu na powierzchni zdobionego sprzętu wzorów złożonych z kawałków różnych lub różnie ułożonych materiałów. 281 •w Przyjaciele przeszli jego śladem, nie wzbudzając urządzenia. Wszystkie metalowe przedmioty zabrano im przed osadzeniem ich w celi. Garbaty starzec ubrany w cywilny garnitur rozsunął na boki drzwi do małego pokoiku bez okien. Słabe światło witrażowego plafonu uwypuklało zdobienia ciemnej boazerii. Podłoga zareagowała na ich kroki lekkim ugięciem, jakby pod deskami znajdowały się sprężyny. Net najchętniej cofnąłby się. Felix, widząc to, popchnął go w kąt. — Nie świruj — poprosił. Starzec usiadł na wysokim stołku, który był tu jedynym meblem. Gdy w środku znalazł się również Mores, zrobiło się całkiem ciasno. Podłoga znów bujnęła się. — Trochę tu duszno, nie? — Net znów poluzował sobie bluzę pod szyją, choć ta była dostatecznie luźna. — Myśl o przeciągu — poradził Felix. Starzec zasunął drewniane drzwi, otworzył ukrytą prostokątną klapkę i dotknął czegoś znajdującego się wewnątrz. Przyjaciele, z miejsca, gdzie stali, nie mogli dostrzec, co to jest. Jednak gdy osobliwie niestabilna podłoga stała się jeszcze bardziej niestabilna, zrozumieli, że pokój to w rzeczywistości... — Winda — stwierdził Net. — Winda? — Starzec uniósł krzaczaste brwi. — Winda. — Net uniósł ręce, by pokazać wszystko dookoła. Było na to jednak za ciasno. — Jesteśmy w windzie. — To pokój oczekiwania na audiencję. — Moim zdaniem to winda — Net ugiął kilka razy nogi, na co winda zareagowała bujaniem. — Winda. Taki pokój na sznurku. — Nigdy nie słyszałem tej nazwy. — Nie rozmawiać z wię... z gośćmi — przerwał im komendant. — Awansowaliśmy — zauważył Net. 282 Felix posłał mu ostrzegawcze spojrzenie „nie przeginaj". Net jednak już się rozkręcał, gotów wykorzystać każdą okazję, by uczynić sytuację mniej groźną, nawet jeśli zmiana byłaby tylko pozorna. * * * Przez uchylone okno Mistrz Flosnicer obserwował tłum gęstniejący na rynku. Z tej wysokości ludzie wyglądali jak mrówki. Jak bardzo dużo mrówek. — Sami się nie rozejdą — zauważył stojący obok hrabia Mandagen. Flosnicer wyciągnął dłoń. Hrabia podał mu małe magiczne lustro, a Mistrz stuknął palcem w ikonę połączenia podpisaną „Gestme". Niemal od razu na lustrze pojawiła się wystraszona twarz dowódcy straży miejskiej. — Zamknijcie bramy — powiedział Mistrz. — Ludzie ściągają z przedmieść. — To jest chwilowo niemożliwe... — Gestme uciekał wzrokiem. — Nie mamy kontroli nad basztami bramnymi. — Więc ją odzyskajcie! — Wyparto nas... Jeśli otworzymy drzwi komendy... tłum wedrze się do środka. Czekamy, aż gwardia - Mistrz zamachnął się, by roztrzaskać zwierciadło o posadzkę. Zrezygnował i tylko przerwał połączenie. Przygarbił się i zapatrzył w ciemny ekran. — Nie poradzimy sobie — powiedział cicho. — Trzeba wezwać posiłki. Trzeba... — Zacisnął pięści. — Trzeba poprosić o pomoc Kelgorna. * * * — Nie ma tam przycisku „turbo"? — Nim ktokolwiek zdążył zareagować, Net otworzył klapkę. — Otis — przeczytał. 283 mr Za klapką był zwykły światozerowy panel sterowania windą z kilkoma tylko przyciskami, niestety nieopisanymi. Komendant nie wiedział, jak na to zareagować. Jeśli rzeczywiście Mistrz chciał się widzieć z potencjalnymi ambasadorami, użycie przemocy fizycznej nie wchodziło w grę. — Net, proszę cię... — zaczął Felix. — Pan wciśnie ten czerwony, bo będziemy tak jechać godzinę — rzucił Net. — Jechać? — zdziwił się windziarz. — To nie jedziemy na audiencję do Mistrza Buh... Bum-cykcyka? — Net... —jęknął Felix. — Czekamy na audiencję — przyznał windziarz. — To zawsze trwa około minuty. Komendant zaciskał i prostował palce. Felix zaczynał podejrzewać, że ich ambasadorski immunitet jest ograniczony, a co więcej, że zbliżają się do tej granicy. — To ruchome oczekiwanie — ciągnął Net. — I na pewno da się je skrócić. — Nie rób tego. — Felix chwycił go za rękę. Chwilę szarpali się, wprawiając cały pokój oczekiwań w bujanie. — Uspokójcie się! — warknął komendant. — Nie lubię zamkniętych przestrzeni — Net wolną ręką sięgnął do panelu. — W obecności Mistrza Gubernatora Bohufała Gniewosza Syrokomli Flosnicera, włodarza na Warszawie i Mazowszu, należy się zachowywać godnie. — Od bycia w jego obecności dzieli nas jakieś trzydzieści metrów. — Miałeś nie świrować. — Felix próbował odciągnąć drugą rękę Neta. 284 — Lepiej się czuję, jak mam złudzenie kontroli nad sytuacją. — Spokój! — ryknął komendant, zatrzaskując klapkę. — Ała! — syknął Net i wyciągnął dłoń. Kolejne bujnięcie podłogi świadczyło o tym, że winda się zatrzymała. — To chyba nie był przycisk „turbo" — powiedział Net. — To był przycisk „stop". — Felix pokiwał głową. — Ja niczego nie wcisnąłem. To on mnie klapnął klapką. — Net spojrzał na Moresa i napotkał jego wściekłe spojrzenie. — Znaczy, pan komendant raczył mnie klapnąć klapką... — Jeśli się natychmiast nie uspokoicie — wycedził Mores — to na audiencję dojadą wasze szczątki. W wielu kawałkach. — Milczeć i nie ruszać się! — Przecież stoimy. — Felix spojrzał na uchyloną klapkę i podświetlone przyciski. — I tak trzymać. — Mores łaskawie kiwnął głową. — Stoimy, w sensie, że winda stoi — sprecyzował Felix. — Pokój oczekiwania stoi. Nie dotrzemy na audiencję, jeśli nie wciśniemy odpowiedniego guzika. — Milczeć! — Mores położył dłoń w skórzanej rękawicy na rękojeści miecza. Wszyscy zamilkli. I milczeli tak dobrą minutę. — To trwa dłużej niż zwykle — przyznał wreszcie windziarz. — Bo stoimy — zgodził się Net. — I tak trzymać — warknął Mores. — Stoimy, w sensie, że... — Net zamilkł pod ciężkim spojrzeniem komendanta. — Powinniśmy czekać — oznajmił windziarz. Felix spojrzał na Moresa, potem na starca i poradził najłagod-niej, jak potrafił: 285 — Trzeba wcisnąć ten sam guzik, który wciskał pan na początku. — Przecież już go wciskałem. — Oczekujmy dalej — mruknął Mores. — Zaraz to naprawię. — Net delikatnie końcem palca uchylił bardziej klapkę. Przy guzikach nie było opisów. — Lepiej nie. — Felix równie delikatnie przymknął klapkę. — Wystarczy wyobrazić sobie, że ponownie wsiedliśmy... weszliśmy do pokoju oczekiwania. — Ale jesteśmy tu od kilku minut — odparł windziarz. Felix westchnął. * * * Magiczne lustro, zwane w innych światach tabletem, leżało rozbite na marmurze. — Kelgorn nam nie pomoże — powiedział cicho Mistrz, tak że usłyszał to tylko hrabia. — Mówi, że to nasza sprawa wewnętrzna. Hrabia pokiwał głową z troską. — Jak sam potrzebował wsparcia przy rozmowach z Lubeką, to się nie krępował nami posłużyć. Mistrz rozejrzał się po sali. Dworzanie udawali, że nie patrzą w jego stronę, ale doskonale wiedział, że wszyscy są wystraszeni. — Mamy Wysłanników — dodał hrabia. — Kwestią czasu jest znalezienie Wojmira. — Jeżeli on najpierw nie znajdzie nas. Popatrz na to. — Mistrz wskazał okno. — Mam uwierzyć, że twoi agenci mogą tam teraz działać? 286 — Przyznaję, że chwilowo ich działanie jest utrudnione. Kilka salw z okien koszarów gwardii odsunęłoby ludzi na drugą stronę rynku. Zyskalibyśmy czas na zastanowienie. — I co potem? Rozwiązania siłowe tu na nic. Musimy działać inteligentnie. — Uderzył pięściami w parapet. Przez twarze dziewczyn przebiegł cień gniewu. — Ile czasu może trwać sprowadzenie tu dwóch gówniarzy?! * * * — Który guzik pan wcisnął, gdy weszliśmy? — zapytał Felix. Windziarz otworzył klapkę, zapatrzył się na panel i zmarszczył brwi. — Wchodzę i wciskam. — Wzruszył ramionami. — Nie pamiętam który. Musiałbym wyjść i wejść ponownie. — Tego się nie da zrobić. — Net znienacka, nim Felix zdążył zareagować, wcisnął najwyższy przycisk. Nic się nie stało. Wcisnął więc drugi od góry. — Net... — syknął Felix. — Nie powinna się od tego zepsuć. — Net wciskał kolejne guziki. — Przestań! Net jednak nie słuchał i wciskał już po kilka przycisków naraz. Przestał, dopiero gdy światło sufitowe zamrugało, a przyciski na panelu zgasły. — Ups... Felix zamknął oczy i dotknął dłonią czoła. — Brawo. Teraz znajdź w średniowieczu serwis do wind. — Cóż żeście uczynili?! — ryknął Mores. — Nic. — Net zbladł i odsunął się od zagrożenia, jak tylko to było możliwe w ciasnej przestrzeni. 287 — Grzecznie czekamy na audiencję — dodał szybko Felix, po czym rzucił do Neta — rusz się jeszcze raz, to sam cię ukatrupię. — Coś zepsuliście. — Komendant spojrzał na panel. — Jak można zepsuć pokój? — Przecież to winda — warknął komendant. — Magiczny pokój jeżdżący na samą górę wieży. — Więc jednak... — zauważył Net. — Panie komendancie, ja na górę wieży? — westchnął windziarz. — Ja, prosty człowiek? Siedzę tylko cały dzionek w tej piwnicy i wciskam ten guzik. — Mówiąc to, wcisnął środkowy. — O, przypomniałem sobie, który wciskam. Winda nie zareagowała na to w żaden sposób. — Szkoda, że nie wcześniej — mruknął Felix. — I co teraz? — Net spojrzał na komendanta, który wyglądał, jakby już jedyną rzeczą, która go powstrzymywała przed dobyciem miecza, była ciasnota. — Powinniśmy czekać — orzekł windziarz. — Nie, idioto — warknął komendant. — Pokój się zepsuł. Drzwi się nie otworzą. — Zawsze się otwierały. — Pewnie wyskoczył bezpiecznik — podsunął ostrożnie Felix. Tubylcy, nieznający wind, z pewnością nie zorientowaliby się, co się dzieje. Pomyśleliby, że o te kilka kondygnacji przeniosła ich magia. Tym bardziej że winda poruszała się płynnie i bardzo wolno. Nic więc dziwnego w tym, że windziarz nie wiedział, że jest windziarzem, i kilka razy dziennie odbywa podróż na szczyt wieży. — Powinniśmy czekać — powtórzył. 288 — Zamilcz! — krzyknął komendant, na co starzec przygarbił się jeszcze bardziej. — Wciśnij jeszcze raz ten guzik. Ten, co go wciskałeś na początku. — Nie pamiętam który... — Przed chwilą go wcisnąłeś. — Ale już zapomniałem. — To nic nie da — ostrożnie wtrącił Felix. — Wyskoczył bezpiecznik. Mores chwilę walczył ze sobą, wreszcie zapytał: — Co masz na myśli? — Wyskoczył bezpiecznik i przerwał obwód. Nie pojedziemy dalej. Mores walczył ze sobą kolejnych kilka sekund. — Co należy zrobić, żeby pojechać dalej? — Trzeba włączyć te bezpieczniki. Są tam. — Felix wskazał sufit windy. — Właśnie w sprawie tej magii, jak nazywacie technologię, mieliśmy się spotkać z Mistrzem Bogumiłem. — Bohufałem. Mistrzem Gubernatorem Bohufałem Gniewoszem Syrokomlą Flosnicerem, włodarzem na... Jak je włączyć? Felix przyjrzał się sufitowi i dostrzegł zarys klapy obok plafonu. — Wejdę na dach windy i naprawię bezpieczniki. — Felix patrzył wyczekująco na Moresa, a gdy uznał, że mina komendanta sugeruje przyzwolenie, skinął na Neta. — Zrób podnóżek. Net załapał, o co chodzi. Złączył dłonie i wysunął przed siebie. Felix stanął na tak przygotowanej podpórce i wypchnął do góry klapę w suficie. Chwycił się krawędzi otworu i podciągnął w ciemność szybu. Chwilę z góry dobiegało postukiwanie i chrobotanie. 289 — Będę potrzebował pomocy — odezwał się Felix. — Net, możesz tu przyjść? Nim Net cokolwiek odpowiedział, z otworu wyłoniła się Felixowa dłoń. Net, wiele nie myśląc, chwycił ją i z niewielką pomocą podciągnął się na dach kabiny. — Zamkniemy, żeby uniknąć przepięcia — powiedział Felix i zamknął klapę. , x Przyjaciele zostali w ciemnym szybie, gdzie w świetle słabych lamp umocowanych na betonowych ścianach ledwie można było dostrzec szczegóły otoczenia. Wewnątrz średniowiecznej wieży ukryty był dwudziestojednowieczny szyb nowoczesnej windy. — Znalazłeś bezpieczniki? — zapytał szeptem Net, a nawet taki szept powrócił echem w szybie. — Nie szukałem ich, są w maszynowni — odparł spokojnie Felix. — Ale my jesteśmy tutaj. To dobry punkt startu do pokonania ostatnich piętnastu metrów. — Po przygodzie w Silver Tower* mieliśmy tego nigdy więcej nie robić. — Nigdy nie mów nigdy. — Felix postawił stopę na szczeblu drabiny. — Inaczej będziesz musiał wciąż przepraszać i robić wyjątki. Net poklepał się po kieszeni w poszukiwaniu latarki. Oczywiście jej nie było, bo Czarna Gwardia wszystko im skonfiskowała podczas aresztowania. Felix wspinał się pierwszy, Net kawałek za nim. Drabinkę wykonano z zespawanych rur, więc również nie mogła być produktem tego świata. Szyny, po których jeździła winda, błyszczały od smaru, którego zapach też był charakterystyczny dla syntetyków. W bezpośredniej bliskości lamp na betonie widać było resztki szalunków z nieheblowanych desek. Miejscami * Te przygody zostały opisane w tomie Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi. 290 z betonowych ścian wystawały kamienie, zdradzające prawdziwą naturę wieży. Patrzenie w dół powodowało zawroty głowy, choć przecież większą część wysokości szybu zasłaniała kabina windy. Dotarli do drzwi umieszczonych tuż poniżej sufitu szybu. A dokładniej dotarli do progu drzwi, dalsza część drabinki była bowiem zdemontowana. Mechanizm otwierający drzwi wyglądał identycznie jak w windach światozerowych. Felix wychylił się więc nieco i pociągnął obite stylową boazerią drzwi. Rozsunęły się niechętnie, odsłaniając niewiele jaśniejszy od szybu hall. — Nie patrz w dół — poradził Felix. Net od razu spojrzał w dół. — O słodki jeżu! — Zamknął oczy. — I po co mi mówiłeś? Drabinkę od otworu drzwi dzielił prawie metr. Felix przyjrzał się elementom stalowym wystającym ze ściany. Serwisanci, którzy musieli okresowo sprawdzać i konserwować maszynerię, na pewno jakoś tu wchodzili. I zapewne wkrótce będą musieli znów tu wejść, żeby przywrócić działanie pokoju oczekiwania. Na górze, näd drzwiami znajdowała się klamra do przypinania liny asekuracyjnej, a poniżej drzwi - stopień. — Teraz mniej przyjemna część — zapowiedział Felix. Chwycił stopień i puścił się drabinki. Zaszurał butami po ścianie szybu i przerzucił na próg najpierw jedną, potem drugą dłoń. Stopy wsparł na gzymsiku z wystających kamieni. Net, krzywiąc się przy tym, zrobił to samo. I teraz obaj tkwili z twarzami na wysokości podłogi. Kilka centymetrów od wojskowych butów czarnogwardzisty. Tym razem nie była to cela, tylko niewielki hall z wciąż otwartymi drzwiami do szybu z wiszącą piętnaście metrów niżej 291 z betonowych ścian wystawały kamienie, zdradzające prawdziwą naturę wieży. Patrzenie w dół powodowało zawroty głowy, choć przecież większą część wysokości szybu zasłaniała kabina windy. Dotarli do drzwi umieszczonych tuż poniżej sufitu szybu. A dokładniej dotarli do progu drzwi, dalsza część drabinki była bowiem zdemontowana. Mechanizm otwierający drzwi wyglądał identycznie jak w windach światozerowych. Felix wychylił się więc nieco i pociągnął obite stylową boazerią drzwi. Rozsunęły się niechętnie, odsłaniając niewiele jaśniejszy od szybu hall. — Nie patrz w dół — poradził Felix. Net od razu spojrzał w dół. — O słodki jeżu! — Zamknął oczy. — I po co mi mówiłeś? Drabinkę od otworu drzwi dzielił prawie metr. Felix przyjrzał się elementom stalowym wystającym ze ściany. Serwisanci, którzy musieli okresowo sprawdzać i konserwować maszynerię, na pewno jakoś tu wchodzili. I zapewne wkrótce będą musieli znów tu wejść, żeby przywrócić działanie pokoju oczekiwania. Na górze, nad drzwiami znajdowała się klamra do przypinania liny asekuracyjnej, a poniżej drzwi - stopień. — Teraz mniej przyjemna część — zapowiedział Felix. Chwycił stopień i puścił się drabinki. Zaszurał butami po ścianie szybu i przerzucił na próg najpierw jedną, potem drugą dłoń. Stopy wsparł na gzymsiku z wystających kamieni. Net, krzywiąc się przy tym, zrobił to samo. I teraz obaj tkwili z twarzami na wysokości podłogi. Kilka centymetrów od wojskowych butów czarnogwardzisty. * * * Tym razem nie była to cela, tylko niewielki hall z wciąż otwartymi drzwiami do szybu z wiszącą piętnaście metrów niżej 291 windą. Felix i Net siedzieli na pięknych, bogato rzeźbionych krzesłach, które ktoś obił szlachetnym jedwabiem, ale zapomniał o tym, że powinny być przynajmniej odrobinę wygodne. Ciemnoczerwone, bordowe niemal ściany nie pomagały słabej lampie, udającej oliwną, w rozświetleniu pomieszczenia. Drzwi z prawej i lewej były nie dość że zamknięte, to jeszcze pozbawione klamek. Gwardzista, który pomógł im się wydostać z szybu, stał u podnóża schodów, broniąc dostępu dalej. — Windziarz nie wie, że jest windziarzem — stwierdził Net. — Koleś myśli, że siedzi w kanciapie z kiwającą się podłogą. Co za pogięty świat? — Spróbuj przeciętnemu Polakowi wyjaśnić zasady rządzące makroekonomią — odparł Felix. — Też nic nie skuma i będzie myślał, że to magia, a wszystkim podwyżkom jest winny Tusk*. Net wiercił się na niewygodnym krześle. — Jesteśmy blisko Pierścienia, ale Nika siedzi gdzieś w lochach. Kombinujmy lepiej, jak ją uwolnić. Ej, mam! Ona może być trzecią ambasadorką. — Nie. Nie wiadomo, co im powiedziała przez ten czas. — Ale wtedy, gdyby nam uwierzyli, to ją też musieliby uwolnić. Felix nachylił się do przyjaciela i szepnął: — Gorzej, jeśli postanowią się pozbyć Wysłanników, za których wszyscy nas biorą. Trzymajmy się tych dwóch ambasadorów. Zresztą wymyśliliśmy tę bajeczkę w ostatniej chwili. Jest mało prawdopodobne, że Nika wymyśliła to samo. Na razie... improwizujmy. Ważniejsze, co powiemy Mistrzowi. Musi nas potraktować poważnie. — A co mu powiemy? — Będziemy improwizować. * Jeżeli czytasz to w czasach, gdy premierem jest już kto inny, skreśl nazwisko Tusk i wpisz właściwe. — Jasne... Obaj zerwali się, gdy drzwi z prawej otworzyły się z impetem. Wszedł przez nie trzydziestolatek w czarnych rajtuzach, pumpach i luźnej koszuli w czarno-żółte pasy. Nie miał czapki błazna, ale lekko baletowymi ruchami i tak go przypominał. Z pewnością nie był wojskowym, co dało się poznać po przesadnym podekscytowaniu kryjącym niepewność. — Dlaczego dotarliście tutaj w tak nietypowy sposób? — zapytał, unosząc brodę. — Pokój oczekiwania na audiencję się zepsuł. — Felix wskazał otwarte drzwi windy. — Nie wiadomo dlaczego — dodał szybko Net. Przez otwarte drzwi z góry dobiegała cicha muzyka, którą Felix w myślach sklasyfikował jako słowiański folk. Dworzanin przyglądał im się podejrzliwie. Wreszcie zapytał: — Skąd mam wiedzieć, kim jesteście? — Po co tyle ceregieli? — Net wstał. — Jesteśmy dumnymi i obrażonymi ambasadorami. Prowadź nas pan do Mistrza Bohucyfera. — Net... — syknął Felix. — Mistrza Gubernatora Bohufała Gniewosza Syrokomli Flosnicera, włodarza na Warszawie i Mazowszu — sprecyzował karcącym głosem dworzanin. — Idziemy. Zachowujcie się godnie w obecności majestatu. Schodami zakręcającymi po łuku wspięli się na wyższy poziom. Sala była znacznie przestronniejsza, niż można by się spodziewać po najwyższej kondygnacji kamiennej wieży. Przez kilka wąskich, sięgających podłogi okien wpadało niewiele światła. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyli, był... Pierścień najzwyczajniej w świecie tkwiący na postumencie tuż obok schodów. 293 — To jest za proste — szepnął Felix. — Z doświadczenia wiem, że sprawy nigdy nie są tak proste, jak się wydają. Przeszli obok i zatrzymali się na środku marmurowej posadzki. — Nika... — odszepnął Net. — To też... — Felix zawiesił głos, bo właśnie zrozumiał, co przyjaciel miał na myśli. — Ani słowa... Nika, a wraz z nią kilka młodych dziewczyn, siedziała u podnóża schodków. Podobnie jak inne, spoczywała na miękkiej poduszce i miała na sobie bogato zdobioną suknię, dopasowaną w talii, z dekoltem obszytym koronkami i szeroką rozkloszo-waną spódnicą, oraz sporo biżuterii. Net miał ochotę podbiec do przyjaciółki, ale powstrzymało go wspomnienie tego, co powiedział Felix. Gdyby sam się nie powstrzymał, zrobiliby to czarno-gwardziści, stojący po obu stronach podwyższenia. Felixowi ten widok skojarzył się nieodparcie z pałacem Jabby z „Gwiezdnych wojen". Mimowolnie spojrzał pod nogi, ale drewniana podłoga z grubych desek nie wyglądała na ruchomą. Trzech muzyków nieprzerwanie grało pod jednym z okien. Mimo ich wysiłków, do sali i tak docierały odgłosy rozgniewanego tłumu na rynku. Prócz nich w sali znajdowało się około dziesięciu osób, których rola pozostawała dla przyjaciół nieznana. Było tu całkiem ciepło, po obu stronach podwyższenia w kominkach płonęło drewno. W centralnym miejscu wznosił się, bo tak to trzeba nazwać, potężny kamienny tron otoczony blatami i kilkoma magicznymi lustrami, czyli monitorami komputerowymi. A na tronie wyłożonym futrami siedział sam Mistrz Flosnicer. W granatowej todze i złoto-granatowej czapie wyglądał tak, że nikt nie mógł mieć wątpliwości, kto tu rządzi. Był szczupłym pięćdziesięcio-latkiem o ostrych rysach i czarnych włosach bez śladu siwizny. 294 Podpierał się w zamyśleniu jedną ręką i władczym wzrokiem wpatrywał w gości. — Klęknijcie — syknął dworzanin, prawie nie poruszając ustami. Net już przymierzał się do spełnienia tego polecenia, ale Felix przytrzymał go za łokieć. — Jesteśmy ambasadorami Świata Zero — odpowiedział dumnie. — Niech nie klękają, Mandagen — odezwał się Mistrz Flosnicer. — Co nazywacie Światem Zero? Gdzie leży ta kraina? — Tam. — Felix wskazał kciukiem Pierścień. Mistrz najwyraźniej nie znał tego gestu, więc chłopak pokazał dłonią. — Po drugiej stronie Pierścienia. — On ma na myśli Skoczywrota — podpowiedział Mandagen. Mistrz posłał mu ciężkie spojrzenie, a hrabia spuścił wzrok. — Po drugiej stronie Skoczywrót jest inne miasto Hanzy — powiedział Mistrz. — Nie zdradzajmy... — znów odezwał się hrabia. — Zamilcz i daj mi rozmawiać! — warknął Mistrz i zwrócił się do przyjaciół — po drugiej stronie jest inne miasto. Dowolne, które wybiorę. Wiecie o tym, tak samo, jak wiecie o wielu sprawach, o których nie powinni wiedzieć prości ludzie. — Prości ludzie? — zdziwił się Net. — Wasze maniery i słownictwo pozostawiają wiele do życzenia. Nie jesteście ambasadorami Świata Zero. Takie miejsce nie istnieje. Kim zatem jesteście? — Jeśli jesteśmy prostymi ludźmi, to czemu zgodził się pan nas przyjąć? — zauważył Felix. — Tylko prości ludzie bez pozwolenia zadają pytania władcy — odparł Mistrz. — Kim jesteście? 295 ts — Przybyliśmy ze Świata Zero — odparł nieco mniej pewnie Felix. — To świat, w którym wszystkie technologie, jak... windy czy latające mechanizmy, są dostępne dla każdego. Jedyne, co chcemy, to tam wrócić. Flosnicer żachnął się i ledwo zauważalnie skinął dłonią, na co jeden z ludzi stojących za tronem podszedł do witrażowych drzwi tarasowych i zamknął je. Gwar tłumu przestał konkurować z orkiestrą. Mistrz uśmiechnął się przelotnie i wbił spojrzenie w chłopców. — Trzy dni temu wyszliście ze Skoczywrót w Strażnicy Zachodniej. Nie jesteście ambasadorami. Ja wiem, kim jesteście. Jesteście szpiegami, wichrzycielami. Motłoch nazywa was Wysłannikami. Kto was przysłał i na czym polega wasza misja? — Oj! — Net zamachał rękami. — To nie jest tak, jak pan myśli. Dostaliśmy się do Pierściewrót... Skoczywrót przypadkiem. Tak sobie dla jaj przeszliśmy... no "i się stało. Wylądowaliśmy tutaj zupełnie przypadkiem i jedynym naszym marzeniem jest wrócić. — To się na razie nie wydarzy — odezwał się Flosnicer. — Była z wami ruda dziewczyna. — Przyjaciele z trudem powstrzymali się przed zerknięciem na Nikę. — Została na dole, w tym... tym... — skrzywił się z obrzydzeniem — tłumie parchów. Felix zauważył, że dziewczyny polegujące u stóp podwyższenia, także Nika, reagują na zmiany nastroju Mistrza. Kiedy był zły, one też marszczyły brwi; kiedy się uśmiechał, one robiły to także. Teraz też, mimo pustych spojrzeń, na ich twarzach pojawił się wyraz obrzydzenia. Tu działo się coś dziwnego. — Ta dziewczyna to nie... — zaczął Net, ale zamknął usta, tym razem bez niczyjej pomocy. Nagle zrozumiał oczywistość i szepnął tylko do Felixa — to dwie różne sprawy. — I dwa różne oddziały — odszepnął Felix. 296 — Nie szeptać w obecności Mistrza! — ryknął hrabia i od razu zamilkł w obawie przed reprymendą Flosnicera. Ta nie nastąpiła. Ale przyjaciele powiedzieli już sobie wszystko, co musieli, by zrozumieć, co tu się wydarzyło. Nie dość, że Msta została wzięta za trzecią Wysłanniczkę, to Nikę schwytano z zupełnie innego powodu. Nikt tutaj nie skojarzył, że to Nika, a nie Msta, uciekała z nimi po dachach. Tu nikt nie miał dowodów osobistych, PESEL-i ani NIP-ów, więc gdy we trójkę wyszli na środek rynku, Msta została wzięta za ich towarzyszkę. — Kto was przysłał i na czym polega wasza misja? — Flosnicer nieco podniósł głos. — Ona znała cel misji — powiedział Felix. — Ta dziewczyna. — My byliśmy tylko obstawą — dodał szybko Net. — Żeby nic jej się nie stało. To dlatego, kiedy dzielni strażnicy miejscy nas zatrzymali, wystawiliśmy się sami, żeby ona mogła uciec. Odruchowo spojrzał na Nikę. Spanikował, ale szybko podjął decyzję i przeniósł wzrok na drugą dziewczynę, potem na trzecią i kolejną. Wszystkie miały te same nieobecne spojrzenia. Przeszło mu przez myśl, czy nie udałoby się chwycić Nikę za rękę i pobiec z nią do Pierścienia. Nie, jednak zbyt duże ryzyko. Tych dwóch gwardzistów na pewno by zareagowało. — Jeden z was pójdzie i ją tu przyprowadzi — orzekł Flosnicer. — Drugi zostanie w charakterze zakładnika. Chłopcy wymienili spojrzenia. Byli teraz we trójkę w pobliżu Pierścienia. Jakiekolwiek oddalanie się od niego było niewskazane. — Skąd mamy wiedzieć, gdzie ona jest? — Net rozłożył ręce. — Ten... motłoch na pewno ją gdzieś ukrył. — Niech idzie sprytniejszy i bieglejszy w sztuce poszukiwań. — Mistrz ze zniecierpliwieniem machnął ręką. — No już, już. 297 m Na schodach zadudniły kroki i do sali wbiegł komendant Mores. — Yyy... — Net wydął wargi. — Nie znaleźliśmy tych bezpieczników. Komendant zignorował ich. — Moi ludzie już szukają dziewczyny — oświadczył. — To nie potrwa długo. Nie mogła opuścić placu. — To rozjuszy tych prostaków. — Mistrz wstał i podszedł do okna. Wyjrzał przez bezbarwny fragment witraża. Falujący tłum wypełniał szczelnie plac. W ten tłum wbijał się klinem kilkunastoosobowy oddział gwardii, zostawiając za sobą leżące bez ruchu ciała bądź odpełzających rannych. Nawet tu było słychać złorzeczenia. — Odwołaj ich! — rozkazał Mistrz. — Za późno. Nie mamy łączności. Sam rozkazałeś, panie, by oddziały patrolowe nie obnosiły się z magicznymi przedmiotami. — To nie jest oddział patrolowy — Flosnicer wskazał w dół. — To banda siepaczy, która zamieni gniew tłuszczy we wściekłość. Wtedy już nic nam nie pomoże. Zobacz, ilu ich jest. — Nigdy nie widziałem tylu ludzi naraz — przyznał komendant. — Sądzę jednak, że schwytanie trzeciej Wysłanniczki bardzo nam pomoże. Flosnicer zapatrzył się w tłum. Komendant i hrabia wymienili krótkie spojrzenia, po czym uciekli wzrokiem w bok. — Postraszmy ich poświstami — powiedział Mistrz. — Zostały nam trzy. — Mogę coś zasugerować? — odezwał się hrabia. — Według wierzeń ludowych poświst to demon leśny. Jeśli użyjemy ich w mieście, dokonamy dekonstrukcji legendy. Być może lepszym ruchem byłoby pożyczenie dragona z Wawelu. 298 * — Rassen nigdy się na to nie zgodzi. Nie będzie chciał dekon-struować krakowskiej legendy — dodał sarkastycznie Mistrz. — Mamy bazyliszka — przypomniał Mores. — Bazyliszek jest w remoncie... — powiedział ciszej hrabia. — Ile czasu zajmie zamontowanie armat na murach? — zapytał Mistrz. — Cały dzień — odparł komendant. — W obecnych warunkach to niewykonalne. Nad rynkiem krążyły kruki. Oddział Czarnej Gwardii uformował okrąg i wycofywał się do koszar. Leciały w jego stronę różne przedmioty, których nie dawało się rozpoznać z tej wysokości. Tym razem tłum rozstępował się sam. Ludzie pamiętali, co działo się kilka minut wcześniej. W środku oddziału, na tle czerni mundurów, wyróżniały się rude włosy. — Jak ją znaleźli w tak krótkim czasie? — zapytał Mistrz. — Ktoś musiał im pomagać. — Zgadza się — przyznał komendant. — Mamy tam informatorów niezależnych od ludzi hrabiego Mandagena. Mamy też kruki. — Czyli mają łączność. Komendant zawahał się. — Jednokierunkową. — Co ty knujesz, Mores? — Mamy Wysłanniczkę. To najważniejsze. Mistrz przyglądał mu się groźnie, jednak nic więcej nie powiedział. Komendant wyjął z kieszeni kamizelki małe magiczne lustro, zwane w niektórych światach smartfonem, i przeczytał wiadomość. — Tłum szturmuje koszary gwardii — oznajmił. — Jeżeli natychmiast nie odpowiemy ogniem, nie opanujemy sytuacji. 299 Mistrz zacisnął pięści. Twarze dziewczyn wykrzywiła wściekłość. Nika patrzyła gdzieś w przestrzeń obok Neta. Chłopak przesunął się minimalnie, by znaleźć się na linii jej wzroku. Teraz Nika patrzyła przez niego, jakby był przezroczysty. Net wzdrygnął się i szybko wrócił na poprzednie miejsce. — Banda idiotów! — wykrzyknął Mistrz. Otworzył na oścież drzwi tarasowe. Ryk rozwścieczonego tłumu wdarł się do sali i teraz nawet orkiestra nie mogła się z nim równać. Flosnicer wyszedł na taras, na co ryk stał się jeszcze głośniejszy. Mistrz rozłożył ramiona i uniósł głowę do nieba. Być może coś mówił, ale i tak nie było tego słychać. Jego szatami poruszył wiatr. Niebo jakby pociemniało. — A to, co za sztuczka? — szepnął Net. To nie był przypadek. Nad wieczorną Warszawą gęstniały chmury burzowe. Brały się znikąd. Nie napływały z żadnej strony, lecz pęczniały granatem tylko w tym miejscu. — Zabijesz nas! — krzyknął Mores. — To zaklęcia do użytku na polu bitwy. Nie w mieście. Mistrz nie poruszył się. — Zaklęcia? — zapytał szeptem Net. — Przecież z tymi czarami to miała być ścierna. Felix zastanowił się. — Przychodzi mi do głowy porównanie z Ministerstwem Pogody — odparł. — Wywoływanie deszczu z użyciem nano-robotów. — To był rok 2060. A tu jest technologia z naszych czasów. Coś tu nie gra. — Tu bardzo wiele rzeczy nie gra. Net przyglądał się Nice, na której twarzy malował się wysiłek. Na jej czole pojawiły się krople potu. Nikt już nie zwracał 300 na nich uwagi. Jednak z powodu dwóch gwardzistów pomysł chwycenia Niki i przebiegnięcia z nią przez Pierścień nadal wydawał się nierealny. Nie było zresztą pewności, jak zachowa się Pierścień. Jeśliby nie zadziałał, cała trójka w najlepszym wypadku na powrót znalazłaby się w lochu. Wiatr zamienił się w wichurę, która szarpała szatami Mistrza i kładła płomienie w kominkach. Kurz unosił się nad dachami, odpadło kilka dachówek. Pierwsze krople deszczu zabębniły o szyby. — Flosnicer! — krzyknął Mores. — Przerwij to! Odpowiedział mu grzmot i błysk pioruna, który zapewne uderzył w szczyt wieży. Do sali weszło dwóch gwardzistów prowadzących Mstę. — Wiem, co się dzieje — powiedział Felix. — Więc podziel się ze mną tą wiedzą — podsunął Net. — Bo ja nic nie kumam. — Nie ma czasu. Felix podszedł do podnóża tronu, przyklęknął, chwycił Nikę za ramiona i potrząsnął. Puste spojrzenie dziewczyny nie zmieniło się ani trochę. Najbliższy gwardzista położył dłoń na rękojeści miecza i ruszył w stronę Felixa. — Nika! — Felix potrząsnął nią mocniej. — Obudź się! Gwardzista złapał go za ramię i odciągnął. Chłopak z zamachem, otwartą dłonią uderzył Nikę w policzek, aż odskoczyła jej głowa. — Co ty...? — wydukał zaskoczony Net. Gwardzista cisnął Felixa dalej od tronu. Chłopak przesunął się po posadzce i zasłonił przed ciosem. Cios jednak nie nastąpił. Gwardzista wrócił na swoje miejsce obok podwyższenia. Nie zdjął ręki z miecza. 301 Net patrzył to na Felixa, to na Nikę. Dziewczyna zamrugała i rozejrzała się, jakby właśnie obudziła się w obcym miejscu. — Siedź tam i nic nie mów. — Felix wstał, ale na wszelki wypadek nie zbliżał się do tronu. — Potem ci wszystko wyjaśnię. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Wszyscy wpatrywali się w to, co się działo za oknami. A za oknami właśnie słabł deszcz. Mistrz potrząsał ramionami i krzyczał coś w niebo, które wbrew jego woli rozjaśniało się, a wiatr przechodził w lekki zefirek. Ostatni słaby grzmot przetoczył się nad miastem. Burza nie trwała dłużej niż trzy minuty. Teraz dla odmiany powstała wyrwa w niskich chmurach, przez którą wyjrzały wysokie cirro-cumulusy oświetlone na pomarańczowo zachodzącym słońcem. Na ryczącym w dole tłumie krótka burza nie zrobiła dużego wrażenia. Mistrz opuścił ramiona i przygarbił się. Odwrócił się i wolno wrócił do sali. Wyglądał, jakby odbył właśnie wyczerpującą podróż. Zachwiał się. Natychmiast znalazł się przy nim hrabia, podtrzymał go i doprowadził do tronu. Net i Nika patrzyli na siebie z kilku metrów. Nikt już nie zwracał uwagi na takie niuanse. Felix stał kawałek dalej i myślał intensywnie, obserwując rozwój wypadków. — Są w środku — oznajmił Mores. Schował do kieszeni magiczne zwierciadło. Czyli smartfon. Flosnicer uniósł głowę. Spojrzał po zebranych. Zapadło milczenie. Orkiestra wciąż grała, próbując zagłuszyć tłum. — Mores, zorganizuj obronę kluczowych przejść — powiedział zmęczonym głosem Flosnicer. — To nieprzeszkoleni partacze i kmioty z przedmieść. Długo nie wytrzymają. Mores pokręcił głową. — Mamy za mało ludzi. Większość ugania się po Mazowszu, szukając Wojmira. Nie utrzymamy wieży. 302 — Musimy się ewakuować — dodał wystraszonym głosem Mandagen. — Mam uciekać? — oburzył się Mistrz. — Zbierz ludzi. Wyprzemy ich z wieży. To tylko głupi mieszczanie. — Jest ich zbyt dużo. Zbierzemy siły i odbijemy miasto. Teraz trzeba uciekać. Komendant i hrabia wpatrywali się w Mistrza. Komendant bardziej groźnie, hrabia bardziej strachliwie. Pozostali dworzanie - przekonani, że od nich i tak nic nie zależy - jedynie w napięciu. Na schodach słychać już było tupot dziesiątek stóp. — Za chwilę będzie za późno — ponaglał hrabia. — Teraz nic nie możemy zrobić — nalegał komendant. Flosnicer machnięciem ręki uciszył orkiestrę. Chwilę nasłuchiwał odgłosów, które dobiegały od strony schodów. Wstał i skinął na dwóch trzymających się na uboczu dworzan. Tamci bez słowa podnieśli za dwa uchwyty stojący dotąd w cieniu drewniany kufer. Siedzący przy pianinie starszy mężczyzna o wyglądzie krasnoluda otworzył pokrywę klawiatury. Jednak pod pokrywą nie było klawiszy, tylko konsola sterowania, pełna przycisków, migających kontrolek i wyświetlaczy LCD. Pierścień obok ożył dudnieniem i drobnymi iskierkami. — Gdańsk? — zapytał krasnolud. — Kopenhaga. Mistrz obejrzał się na idących za nim dworzan. — Wrócę tu i ukażę winnych — obiecał. — Za tydzień wszystko wróci do normy. Zamawiajcie pilnie sto szubienic. — Skoki co piętnaście sekund — oznajmił krasnolud. Pierścień już świszczał i buczał. Po drugiej stronie pojawiła się kolumnada wysokiej sali. Mistrz, wraz z dwoma dworzanami niosącymi skrzynię, wszedł w błękitną mgiełkę. Pierścień na moment 303 zmienił tonację, jak silnik elektryczny po napotkaniu oporu. Tymczasem tupot na schodach stawał się coraz głośniejszy. Net przysunął się do Felixa. — Wkręćmy się do tej wycieczki — zaproponował. — Tutaj zaraz zrobi się bardzo nieprzyjemnie. — Stój... — syknął Felix. — Stary, to rewolucja. Przecież jak oni tu wpadną, to nas wszystkich kilim. Nawet nie zdążymy powiedzieć, że jesteśmy Wysłannikami. To powstanie, chaos. — To nie jest powstanie. — Felix wolno pokręcił głową. Odwrócił się do Msty. — Chcesz zostać na dworze? Dziewczyna intensywnie pokiwała głową. Felix chwycił jej dłoń. Drugą ręką złapał Nikę i pociągnął obie dziewczyny w stronę jednego z kominków. Za szerokim kominem było dużo miejsca. — Zamieńcie się ubraniami — polecił. — Szybko!- Msta spojrzała na niego, nie rozumiejąc. Nika wciąż była zdezorientowana, ale zaczęła rozwiązywać tasiemkę z boku sukni. Felix zostawił je i wyciągnął Neta zza kominka. Kolejna grupa weszła w Pierścień. — Dlaczego ją uderzyłeś? — zapytał Net, bardziej z ciekawością niż z pretensją. — Ta burza to nie były czary, tylko telekineza połączona z telepatią i hipnozą. Mistrz używa tych dziewczyn do wzmacniania swojej mocy. Po to czarodziejom dziewczyny. Nika potrafi przesuwać przedmioty na odległość, miewa przeczucia, które zwykle się sprawdzają. Gildia wyszukuje takie dziewczyny i poddaje je woli mistrzów. — Takie szeregowo połączone Jedi? — Coś w tym stylu. 304 — Połączona siła ich umysłów jest zdolna do wywołania burzy? — Na to wygląda. Wybudziłem Nikę i przerwałem obwód. Flosnicer się chyba nie zorientował. Przebrane dziewczyny wyszły zza kominka. Nika w białej lnianej sukni przytuliła się do Neta. Msta pytająco spojrzała na Felixa. — Jeżeli mam rację, nowy mistrz będzie musiał na nowo podporządkować sobie wszystkie dziewczyny — powiedział chłopak. — Jesteś pewna, że tego chcesz? — Msta z przekonaniem skinęła głową. — Usiądź przy tronie. Na tych poduszkach. Msta pocałowała go w policzek i pobiegła na wskazane miejsce. — Powinniśmy je uwolnić — zauważyła Nika. — I może jeszcze wprowadzić tu demokrację i trójpodział władzy? — parsknął Net. — Wypadajmy stąd, póki możemy! — Ale... to jest niewolnictwo. — Dobrowolne, jak widać na załączonym obrazku. — Nie można wszystkiego mierzyć naszą miarką — odparł Felix. — No i nie możemy naprawiać świata, którego nawet nie rozumiemy. Nika nie była przekonana, ale nie miała siły oponować. — Bardziej martwi mnie, co się z nią stanie — Felix spojrzał na moszczącą się na poduszkach Mstę — gdy okaże się, że ona nie ma żadnej mocy. Net wzruszył ramionami. — To się okaże, dopiero gdy nowy Mistrz będzie stawiał sieć, że tak to nazwę. Do tego czasu będzie korzystała z luksusów. — Nowy Mistrz? — zapytała Nika. — Czy tu nie wybuchła rewolucja ludowa? — Wolność, równość i braterstwo? — Felix pokręcił głową. — Nie uprzedzajmy faktów. 305 — Stary! — Net wskazał kolejkę do hiperskoku. — Pierścień działa. Na co czekamy? Felix uniósł palec i zamarł, patrząc na pianino-konsolę. Przyjaciele powiedli za jego wzrokiem. Hrabia Mandagen sięgnął do konsoli i przesunął największą dźwignię. Pierścień momentalnie zgasł, sypiąc jeszcze chwilę szczątkowymi iskrami. — Na to — powiedział Felix. — Nasza ucieczka musi zaczekać. Rozegrajmy to mądrze. — Rozegrajmy? — Net rozejrzał się, jakby chciał znaleźć tutaj inny, działający, Pierścień. — Ja chciałem raczej pasować. Ze schodów wpadł do sali oddział gwardii, kilkunastu zdyszanych ludzi. I nikt poza nimi. Nie było tłumu wściekłych mieszczan. Cały orszak, stojący w kolejce do Pierścienia, odwrócił się i szybkim krokiem wrócił na środek sali. Zaczęła się nerwowa krzątanina. Hrabia Mandagen nagle wyzbył się swych miękkich ruchów i zaczął chodzić normalnie. Dwaj dworzanie podali mu białą koszulę, którą ten narzucił na swój kubraczek. Zdjął czapkę i rozpuścił czarne włosy. Mores kilkoma szybkimi gestami pokazał czarnogwardzistom, jakie mają zająć pozycje. Trzech zdjęło hełmy i płaszcze, po czym narzuciło jasne lniane koszule. Podeszli do przyjaciół i chwycili od tyłu za ramiona. Pchnęli ich w stronę tarasu. — Zaraz! — Net próbował się wyszarpnąć. Bezskutecznie. — Ale jak to? My jesteśmy apolityczni. Znaleźli się ponad rozszalałym kilkutysięcznym tłumem, szczelnie wypełniającym pogrążony w cieniu Rynek. Gwardziści dopchnęli przyjaciół do samej kamiennej balustrady, na co w dole rozległy się okrzyki i gwizdy. Nie było oczywiste, czy oznaczały aprobatę, czy coś wprost przeciwnego. Nagle Rynek, fronty kamienic i dachy zalało jasne niebieskawe światło, którego źródło znajdowało się gdzieś nad wieżą. Felix, Net 306 i Nika unieśli głowy. Z dachu wieży w niską pokrywę chmur bił potężny reflektor. Zajaśniały dwa płomienie w metalowych czarach po obu stronach tarasu. Słychać było ciche cykanie zapalników piezoelektrycznych. Tłum ucichł i znieruchomiał. Najbliżej stojący gwardzista w koszuli podał Netowi półtorametrowy kij zakończony bogato zdobioną gałką z zaśniedziałego mosiądzu. — Mów — polecił. — Jak? Co? — Net zamrugał i zorientował się, że w gałce jest ukryty mikrofon. Nabrał powietrza, posłał wystraszone spojrzenie przyjaciołom, spojrzał na oczekujący tłum i bąknął nienaturalnym głosem — dzień dobry... państwu. Dobry wieczór, właściwie. Zamiast jego słów z ukrytych gdzieś w górze głośników rozległo się: — Przebyliśmy dziesiątki mil, by tu do was dotrzeć. — To nie ja — zauważył Net i obejrzał mikrofon ze wszystkich stron. — Może wyłączony? — Ruszaj ustami — warknął gwardzista. — Rozmawialiśmy z napotkanymi ludźmi o ich problemach. — Ale co mam mówić? To jakieś nagranie. — Ruszaj ustami. — Mężczyzna wyciągnął krótki miecz i przytknął Netowi do boku. — Oj... — jęknął chłopak i zaczął ruszać ustami jak ryba. Nie miało to nic wspólnego ze słowami emitowanymi z głośników, jednak nikomu w dole nie robiło to różnicy. Nikt też nie widział, że mężczyźni w koszulach są gwardzistami - balustrada zasłaniała spodnie ich mundurów. — Dowiedzieliśmy się, ile zła wyrządził nikczemny Flosnicer przez wszystkie lata jego niesławnego panowania. 307 Gwardzista przesunął mikrofon przed Felixa, który bez ponaglania zaczął ruszać ustami. — Tragiczne losy prostych ludzi zasmuciły nas — rozległo się z głośników. — Poczuliśmy, że musimy to zmienić i dać ludziom wolność i nadzieję. Mikrofon powędrował do Niki, a głos w głośnikach zmienił się na kobiecy: — Jesteśmy Wysłannikami, którzy odnaleźli i sprowadzili tu nowego sprawiedliwego władcę. Gwardzista dyskretnie chwycił rękę dziewczyny i pociągnął lekko, co z dołu musiało wyglądać, jakby Nika wskazywała na drzwi. — Oto Wojmir! Tłum w dole zaczął ryczeć, ale tym razem był to ryk radości. Hrabia Mandagen dostojnym krokiem wszedł na taras i wziął mikrofon. — Czasy panowania Mistrza Flosnicera, darujmy sobie pozostałe tytuły, dobiegły końca. Oto trzej Wysłannicy...- — Wskazał przyjaciół. — Troje Wysłanników z trzech stron świata. — Zawahał się. Improwizował. — Ja przybyłem z tej czwartej. Spotkaliśmy się tu, by zakończyć okropieństwa, które się tu działy. Przybyłem, by zaprowadzić sprawiedliwość. Ja jestem — rozłożył ramiona — Wojmir! Tłum na dole ryknął, wiwatując. Nastrój ludzkiego mrowiska zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni w ciągu zaledwie kilku minut. — Myślałem, że Wojmir gnije w lochu — zauważył szeptem Net. — Łał... Trącił Felixa łokciem i wskazał w niebo. Cała trójka uniosła głowy. Nad wieżą wisiała wielka głowa hrabiego Mandagena. Poruszała ustami i powtarzała dokładnie ruchy stojącego obok 308 4. prawdziwego hrabiego. Nie był to hologram, lecz jedynie obraz z potężnego rzutnika, bo tym w rzeczywistości był reflektor. Jako ekranu używał spodów chmur. — Kamera. — Felix wskazał głową kruka polatującego kilka metrów przed tarasem. — Tak się robi czary. — Złe duchy opuszczają to miejsce! — Po ścianach kamienic przeleciały zwiewne kształty wyświetlone przez mniejsze rzutniki. — Demony Flosnicera nie będą już dłużej zatruwać waszego życia. Zaczęły się nowe czasy! Gwardziści odciągnęli przyjaciół w tył. — Do środka — polecił jeden z mężczyzn. Przyjaciele z ulgą opuścili taras. W sali trwała nerwowa krzątanina, ale panował porządek. Wszyscy od dawna byli przygotowani na to, co się teraz działo. Przyjaciele nie próbowali tego analizować. Nikt nie interesował się nimi, więc wolno, jakby od niechcenia, zaczęli się przemieszczać w stronę Pierścienia. Pokrywa pianina-konsoli była zamknięta, a krasnoluda-opera-tora nie było w pobliżu. Felix dyskretnie sięgnął do pokrywy i spróbował ją unieść. Zgodnie z przewidywaniami przyłożenie większej siły nic nie dało. Net, udając, że spaceruje, podszedł do Pierścienia i machnął ręką. Choć sięgnął za połowę, gdzie powinna znajdować się niewidzialna membrana, granica między światami, nic się nie wydarzyło. Pierścień nie pracował. — Taka okazja... — mruknął Net. — Spróbuj to jakoś podważyć. — Wskazał pianino. — Może uda się go włączyć? Felix pokręcił głową. — Zawsze, kiedy powinien, działał — powiedziała Nika. — Nawet jeśli było wyłączone zasilanie. Net pokiwał głową i podniósł z ziemi rozbity tablet. Rozejrzał się dyskretnie i schował go za pazuchę. 309 — W wyjątkowych okolicznościach chyba można — wyjaśnił, zerkając na Nikę. Dziewczyna skinęła głową i dotknęła twarzy. — Dziwne. Boli mnie policzek. Net spojrzał na Felixa, a Felix na ścianę. — A teraz wracajcie do swoich spraw i nie lękajcie się — z głośników dobiegał głos Mandagena. — Czasy nieprawości się skończyły. Jutro wstanie nowy dzień, w którym zaczniemy naprawiać świat. Wiwat tłumu na Rynku wybuchł z nową siłą. Zmęczony, ale szczęśliwy hrabia wszedł do sali. — Ciemny lud wszystko kupi. — Zrzucił koszulę, usiadł na tronie i klasnął w dłonie. — Minimalnym kosztem to zróbmy. — Przysunął do siebie blat z monitorami i klawiaturami. — Konieczne będą oczywiście zmiany kadrowe na paru stanowiskach. — Kilka osób uśmiechnęło się. — A na niektórych nie. — Wskazał Moresa, który skinął głową. — Aha, oczywiście zmienimy nazwę na Gwardia Obywatelska. Po co rozwiązywać stare i zawiązywać nowe formacje? Reszta bez zmian, tylko musimy udawać, że coś się dzieje. Jakiś turniej zmontujemy, to się tłuszcza uśmieje i zapomni, czego chciała. Tego durnia Gestme to się pozbędziemy. Pokazówkę się zrobi. — Przecież cię poparł — zauważył Mores. — I co z tego? Ty go zastąpisz. — Hrabia wskazał starszego chudzielca z księgą pod pachą. — Od niewtajemniczonych oczekuję deklaracji lojalności do jutra, do południa. Przekażcie im wiadomość. Jeśli się tu zorganizujemy sprawnie i szybko, Wielka Rada nawet nie kwęknie. Zmienią tylko zapis w księdze związkowej i przypomną o terminach spłaty podatków. Flosnicera wyślą na jakąś małą wysepkę, żeby pilnował pogody na mało ważnym szlaku i nie psuł interesów. 310 — Długo nie porządzi — stwierdziła cicho Nika. — Nie ma żadnych zdolności paranormalnych. A w tym świecie bez tego nie można być Mistrzem. Pamiętam jak przez mgłę ten czas, który spędziłam pod wpływem Flosnicera. To było jak... działanie w zespole, tylko bardziej. Jak symbioza i uzależnienie jednocześnie. — Każdy pracownik korporacji tego doświadcza — zbagatelizował Net. — Nie interesuje mnie ta rewolucja. Myślcie, jak się stąd wynieść. — Natomiast wy... — Hrabia niespodziewanie spojrzał na przyjaciół, aż zesztywnieli. — Natomiast z wami jest problem. Skąd wy się w ogóle wzięliście? Zapadła cisza. — Wszyscy próbują nam wmówić, że jesteśmy Wysłannikami — odezwał się Felix. — Ale to nieprawda. Znaleźliśmy się tu przypadkiem. Przybyliśmy ze Świata Zero, przez Skoczywrota w strażnicy, zachodniej - tak chyba się nazywa - i w wyniku nieporozumienia zostaliśmy wzięci za Wysłanników. Prawdziwi Wysłannicy zostali zatrzymani przez gwardię wtedy w nocy. — Nie bądźcie dziećmi, nie ma żadnych Wysłanników. To bajka wymyślona przez nie wiadomo kogo, legenda miejska. Ładnie nam podpasowała, to się wstrzeliliśmy w trend. — Hrabia zaśmiał się z własnego sformułowania i zaraz spoważniał. — Bardzo obawiam się o waszą lojalność. — Wiemy, że od miesiąca trzyma pan Wojmira w lochu, o tydzień za długo, ale nikomu nie powiemy — zastrzegł Net, zanim Felix zdołał go powstrzymać. Hrabia uniósł brwi. — Wojmir to dla odmiany bajka wymyślona przez wiadomo kogo. Przeze mnie. — Zaśmiał się, a wraz z nim zaśmiała się większość zgromadzonych. — Wojmir nie istnieje, a dokładniej 311 — Długo nie porządzi — stwierdziła cicho Nika. — Nie ma żadnych zdolności paranormalnych. A w tym świecie bez tego nie można być Mistrzem. Pamiętam jak przez mgłę ten czas, który spędziłam pod wpływem Flosnicera. To było jak... działanie w zespole, tylko bardziej. Jak symbioza i uzależnienie jednocześnie. — Każdy pracownik korporacji tego doświadcza — zbagatelizował Net. — Nie interesuje mnie ta rewolucja. Myślcie, jak się stąd wynieść. — Natomiast wy... — Hrabia niespodziewanie spojrzał na przyjaciół, aż zesztywnieli. — Natomiast z wami jest problem. Skąd wy się w ogóle wzięliście? Zapadła cisza. — Wszyscy próbują nam wmówić, że jesteśmy Wysłannikami — odezwał się Felix. — Ale to nieprawda. Znaleźliśmy się tu przypadkiem. Przybyliśmy ze Świata Zero, przez Skoczywrota w strażnicy "zachodniej - tak chyba się nazywa - i w wyniku nieporozumienia zostaliśmy wzięci za Wysłanników. Prawdziwi Wysłannicy zostali zatrzymani przez gwardię wtedy w nocy. — Nie bądźcie dziećmi, nie ma żadnych Wysłanników. To bajka wymyślona przez nie wiadomo kogo, legenda miejska. Ładnie nam podpasowała, to się wstrzeliliśmy w trend. — Hrabia zaśmiał się z własnego sformułowania i zaraz spoważniał. — Bardzo obawiam się o waszą lojalność. — Wiemy, że od miesiąca trzyma pan Wojmira w lochu, o tydzień za długo, ale nikomu nie powiemy — zastrzegł Net, zanim Felix zdołał go powstrzymać. Hrabia uniósł brwi. — Wojmir to dla odmiany bajka wymyślona przez wiadomo kogo. Przeze mnie. — Zaśmiał się, a wraz z nim zaśmiała się większość zgromadzonych. — Wojmir nie istnieje, a dokładniej 311 nie istniał jeszcze pięć minut temu. Narodził się na tej wieży, z waszym skromnym udziałem. Wcieliłem się w legendę i sprawiłem, że stała się rzeczywistością. — Nikomu nie piśniemy ani słowa — obiecała Nika. — Jeżeli włączy pan Skoczywrota, przejdziemy przez nie do naszego Świata Zero i więcej nas pan nie zobaczy. Hrabia pokiwał głową z udawanym zrozumieniem. — Problem polega na tym, że nie mogę was puścić. Daliście mi legitymizację władzy*. Staliście się symbolem naszej rewolucji i jesteście potrzebni, by jak najdłużej utrzymać iluzję, że nastały nowe lepsze czasy. — Rozłożył ręce w geście „nic na to nie poradzę". — Teraz pracujecie dla mnie. * * * Tym razem nie była to cela, lecz pokój z całkiem niezłym widokiem na Warszawę z wysokości pięćdziesięciu metrów, niestety przez wąskie okno. Na wyposażenie składały się dwa łóżka, kufer na ubrania i toaletka z lustrem, miską i dzbanem. I niby nie było to więzienie, ale ilekroć Felix lub Net próbowali wyjść, siedzący na krześle w końcu korytarza gwardzista obywatelski kazał im wracać do środka. Ze względów bezpieczeństwa. Gdzie przebywała Nika, nie wiedzieli. Felix leżał na łóżku z nogami zwieszonymi nad podłogą i obracał w głowie możliwe wyjścia z sytuacji. Net opierał się o ścianę i bawił się pękniętym magicznym lustrem, czyli tabletem. Mimo uszkodzeń, urządzenie wciąż działało. — Używają tej technologii, ale jej nie ogarniają — stwierdził. — Nie cofnęli Flosnicerowi uprawnień administratora. — I masz dostęp do wszystkiego? — Felix usiadł na pościeli. * Legitymizacja władzy - podstawa (prawna) do pełnienia władzy. Na przykład dla posła do Sejmu RP są to wygrane wybory parlamentarne. 312 — Tak, ale nie wiem, co jest co. To tak jakbyś miał dostęp do programu sterowania robotem przemysłowym i mógłbyś wszystko z tym robotem zrobić, ale byś nie widział samego robota. Czyli byś nie wiedział, co właściwie z nim robisz. O, użytkownik nazywa się „Szefuńcio". — Sami raczej tego nie wymyślili*. Net wyjrzał przez okno. Przedpołudniowe słońce pięło się po czystym niebie. Rynek był już uprzątnięty, a życie wróciło do normy. Dwuosobowe patrole straży miejskiej przechadzały się spokojnie między kramami handlarzy. Plan hrabiego Mandagena powiódł się doskonale, czyli napięcie zostało rozładowane. — Ciekawe, ile czasu minie, zanim oni wszyscy się zorientują, że rewolucja była na niby — powiedział Net. — Wydaje mi się, że tak naprawdę celem każdej rewolucji jest obsadzenie władzy swoimi ludźmi. Reszta to skutki uboczne. — No ale w końcu się połapią, że ktoś zrobił ich w bam-bam. — Jak ludzie znów zaczną się burzyć, to przyjdzie jakiś Świętopełk albo Strzeżysław, czyli przefarbowany na blond Mores albo ktoś następny, i znów zrobi rewolucję, która nic nie zmieni. — Dobrze, że nie żyjemy w średniowieczu. — U nas'jest tak samo. Nazywa się to tylko wyborami parlamentarnymi. — Felix wzruszył ramionami. — Szkoda tracić czas na rozgryzanie zasad tego świata. Jeśli teoria wieloświata jest prawdziwa, różnych mniej lub bardziej podobnych światów jest nieskończenie wiele. Albo co najmniej więcej, niż potrafimy sobie wyobrazić. — Niech będzie, że to taka gra komputerowa. — Net przysiadł na łóżku obok przyjaciela. — Platformówka" na przykład. * Kto to wymyślił, jest wyjaśnione w książce Felix, Net i Nika oraz Świat Zero 2. Alternauci. ** Platformówka - gra zręcznościowa polegająca na poruszaniu bohatera (avatara) po wielu lokacjach, unikaniu pułapek, likwidacji przeciwników i zbieraniu punktów. 313 Można ją przejść na dwa sposoby: realizując misję, czyli rozwalając wszystko, co się rusza, i zbierając, co tam trzeba zbierać; albo wgrywasz mody dla lamerów i idziesz prosto do wyjścia z planszy. Mój pomysł polega na tym, żeby... zrobić właśnie to. Potraktujmy tę sytuację jak platformówkę, której celem jest opuszczenie tego świata. Wiemy więcej od tutejszych matołów, czyli możemy obejść zasady gry. Znaczy, tego świata. Po drodze trzeba będzie zrealizować tylko jedno zadanie - uwolnić Nikę. — Pamiętaj, że respawn" nie wchodzi w rachubę. — Wiesz, jak poprawić humor... — Net zagłębił się w tajniki interfejsu tabletu. — Znasz ten system? — To jakaś wariacja na temat Androida z domieszką najnowszego Windowsa. — Net wzruszył ramionami. — Nie zamierzam grzebać w systemie. Tu mam wszystko jak na dłoni. "Raporty tajnych agentów Mandagena, rozmieszczenie oddziałów Moresa, arkusz kalkulacyjny ze stanem skarbca. Wszystko tu jest. Nawet wytyczne reform, jakie chce przeprowadzić Mandagen. Reformy... dotyczą tylko zmian na kluczowych stanowiskach. Ale to już w sumie wiemy. Prawdopodobnie nawet da się stąd wydawać rozkazy Może podbijemy jakieś księstwo ościenne, co? — Uśmiechnął się sam do siebie. — Skup się na wymyśleniu modu. — Felix nachylił się, by zerknąć na ekran. — Możesz tym włączyć Pierścień? Net pokręcił głową. Obaj przyglądali się tabletowi i kolejnym pozycjom menu, otwierającym się pod palcami Neta. Interface wyglądał jak ekran konfiguracyjny do gry fantasy. Było to coś w rodzaju wirtualnego biurka skryby z księgą i poukładanymi kartami z pełnymi zawijasów opisami poszczególnych opcji. * Respawn - odrodzenie się postaci avatara lub przedmiotu po uprzednim jej zabiciu/zniszczeniu. 314 — Tu masz coś, co się nazywa „Odwrót klasyczny". — Felix wskazał czerwoną kartkę wystającą spod kałamarza. — Odwrót klasyczny... — Net palcem wysunął kartkę na wierzch biurka. — Ciekawe. Zobaczmy, co to jest. Żeby aktywować opcję, trzeba było wziąć pióro z kałamarza i zakreślić nim podpis „tak" na dole karty. Net zrobił to. I nic się nie wydarzyło, jeśli nie liczyć tego, że kartka wróciła na swoje miejsce pod kałamarzem. — Odwrót klasyczny nie działa — orzekł Net. — Nic to. W końcu jesteśmy tu niechcący jakimiś... VIP-ami, nie? Mieszkamy raptem dwa piętra pod Szefuńciem, to chyba jeszcze będzie okazja na alterskok. Włączą ten Pierścień i wtedy sobie alterskoczymy... Co kombinujesz? Felix oderwał wzrok od ściany i powiedział: — Kradzieże klawiszy fortepianowych to nie jest zbyt powszechne zjawisko w tym świecie. — Podobnie jak czyste paznokcie. I co? — Zastanawiam się, jak wytrzymały jest zamek w klapie tego pianina-konsoli. * * * Nika siedziała wyprężona jak struna na środku sporej komnaty, na niskim stołku obitym miękkim aksamitem. Kamienna posadzka w centralnej części zakryta była ogromną skórą niedźwiedzia. Ściany obwieszono gobelinami, które Felix zapewne określiłby mianem prymitywnej izolacji termicznej. Funkcję równie prymitywnego, choć skutecznego ogrzewania pełnił kominek, który grzał ją w plecy. Po bokach stały dwie wielkie szafy pełne sukni poprzedniej lokatorki, której Nika nie znała. Było tu jeszcze kilka stolików i kuferków, dwa duże świeczniki oraz fotele i szezlong. Przed nią otwierał się widok na mały 315 — Tu masz coś, co się nazywa „Odwrót klasyczny". — Felix wskazał czerwoną kartkę wystającą spod kałamarza. — Odwrót klasyczny... — Net palcem wysunął kartkę na wierzch biurka. — Ciekawe. Zobaczmy, co to jest. Żeby aktywować opcję, trzeba było wziąć pióro z kałamarza i zakreślić nim podpis „tak" na dole karty. Net zrobił to. I nic się nie wydarzyło, jeśli nie liczyć tego, że kartka wróciła na swoje miejsce pod kałamarzem. — Odwrót klasyczny nie działa — orzekł Net. — Nic to. W końcu jesteśmy tu niechcący jakimiś... VIP-ami, nie? Mieszkamy raptem dwa piętra pod Szefuńciem, to chyba jeszcze będzie okazja na alterskok. Włączą ten Pierścień i wtedy sobie alterskoczymy... Co kombinujesz? Felix oderwał wzrok od ściany i powiedział: — Kradzieże klawiszy fortepianowych to nie jest zbyt powszechne zjawisko w tym świecie. — Podobnie jak czyste paznokcie. I co? — Zastanawiam się, jak wytrzymały jest zamek w klapie tego pianina-konsoli. * * * Nika siedziała wyprężona jak struna na środku sporej komnaty, na niskim stołku obitym miękkim aksamitem. Kamienna posadzka w centralnej części zakryta była ogromną skórą niedźwiedzia. Ściany obwieszono gobelinami, które Felix zapewne określiłby mianem prymitywnej izolacji termicznej. Funkcję równie prymitywnego, choć skutecznego ogrzewania pełnił kominek, który grzał ją w plecy. Po bokach stały dwie wielkie szafy pełne sukni poprzedniej lokatorki, której Nika nie znała. Było tu jeszcze kilka stolików i kuferków, dwa duże świeczniki oraz fotele i szezlong. Przed nią otwierał się widok na mały 315 taras zastawiony doniczkami z bujnymi roślinami pochodzącymi z dalekiego południa. Wiatr poruszał kilkuwarstwowymi zasłonami. Net nazwałby to zapewne przepychem i wypychem, albo jakoś podobnie. Obok, na smukłym stoliku z blatem inkrustowanym kością słoniową stał kieliszek z karmazynowym napojem będącym czymś pośrednim między sokiem a słodkim winem. Ilekroć patrzyła znacząco na ten kieliszek, jedna ze służek podbiegała i podsuwała go Nice do ust, by mogła upić łyczek. Druga służka pilnowała, by dorzucać drewna do kominka i przymykała drzwi tarasowe, gdy za bardzo wiało. Zajęcia trzech innych pozostawały dla Niki tajemnicą. Siedziała na stołku i dzielnie znosiła przymiarki krawieckie nowej sukni. Właściwie nie były to nawet przymiarki. To było szycie na żywo. Na sąsiednich stołkach krawcowe, dłońmi sprawnymi jak maszyny Singera, ręcznie zszywały fragmenty materiałów i co kilka chwil przykładały do talii Niki, by sprawdzić, jak leżą. I choć Nika była tu praktycznie więźniem, traktowano ją jak księżniczkę. I w pewien sposób jej się to podobało. Nie miała pojęcia, gdzie są przyjaciele, ale przeczucie podpowiadało, że niedługo się spotkają. Było jej trochę głupio z powodu tych myśli, nie mogła jednak zaprzeczyć, że nie miałaby nic przeciw temu, by zostać tutaj jeszcze kilka dni. Mogłaby je potraktować jak luksusowe wakacje. * * * Cała trójka spotkała się na schodach prowadzących do sali jadalnej, zlokalizowanej bezpośrednio pod salą tronową. Teraz nikt ich już nie pilnował, jedynie dwie służki bezszelestnie podążały dwa kroki z tyłu, by w razie czego... Nie dowiedzieli się, jakie było ich zadanie, bo nie nastąpiło żadne „w razie czego". 316 Net obejrzał Nikę od stóp do głów w jej nowej sukni, a potem w drugą stronę i pokiwał z uznaniem głową. — Co...? — Uniosła brwi. — Podziwiam całokształt. Trochę tylko za długa. Taka do pół uda byłaby w sam raz. — Nachylił się do niej i szepnął — dość tego księżniczkowania. Dziś uciekamy. — Doskonale. — Nika skinęła głową. — Po obiedzie. — Zwykle to ja mam galopującą gastrofazę. — Zaczekaj, aż zobaczysz obiad. Niechcący podsłuchałam ustalanie menu. Felix nie odzywał się, tylko nerwowo poklepywał się po kieszeni, do której kilka minut wcześniej włożył ciężki zawias od kufra. Przyjaciele nie odzyskali plecaków ani żadnych rzeczy osobistych, więc Felix nie miał multitoola. W charakterze łomu do podważenia klapy pianina musiał wystarczyć zawias. Nakryty białym obrusem długi stół w kształcie litery „U" miał na środku podwyższenie. Niewielkie, ale jednak. Nie było wątpliwości, dla kogo jest przeznaczone. Pozostałych służba uprzejmie kierowała na właściwe miejsca. Było to o tyle przydatne, że połowa zebranych znalazła się tu po raz pierwszy. Z kamiennych ścian wystawały kinkiety udające pochodnie. One też były elektryczne. Zapachy, jakie się unosiły nad zastawionym stołem, powodowały niepowstrzymany ślinotok. Przyjaciół usadzono najdalej, jak tylko się dało, od podwyższenia. — Takie VIP-y, co się sadza na końcu stołu... — mruknął Net i sięgnął widelcem po kawał mięsa parujący apetycznie na półmisku. Nika w samą porę złapała go za rękaw. Nikt spośród niemal pięćdziesięciu osób nie dotknął nawet sztućców. 317 Net obejrzał Nikę od stóp do głów w jej nowej sukni, a potem w drugą stronę i pokiwał z uznaniem głową. — Co...? — Uniosła brwi. — Podziwiam całokształt. Trochę tylko za długa. Taka do pół uda byłaby w sam raz. — Nachylił się do niej i szepnął — dość tego księżniczkowania. Dziś uciekamy. — Doskonale. — Nika skinęła głową. — Po obiedzie. — Zwykle to ja mam galopującą gastrofazę. — Zaczekaj, aż zobaczysz obiad. Niechcący podsłuchałam ustalanie menu. Felix nie odzywał się, tylko nerwowo poklepywał się po kieszeni, do której kilka minut wcześniej włożył ciężki zawias od kufra. Przyjaciele nie odzyskali plecaków ani żadnych rzeczy osobistych, więc Felix nie miał multitoola. W charakterze łomu do podważenia klapy pianina musiał wystarczyć zawias. Nakryty białym obrusem długi stół w kształcie litery „U" miał na środku podwyższenie. Niewielkie, ale jednak. Nie było wątpliwości, dla kogo jest przeznaczone. Pozostałych służba uprzejmie kierowała na właściwe miejsca. Było to o tyle przydatne, że połowa zebranych znalazła się tu po raz pierwszy. Z kamiennych ścian wystawały kinkiety udające pochodnie. One też były elektryczne. Zapachy, jakie się unosiły nad zastawionym stołem, powodowały niepowstrzymany ślinotok. Przyjaciół usadzono najdalej, jak tylko się dało, od podwyższenia. — Takie VIP-y, co się sadza na końcu stołu... — mruknął Net i sięgnął widelcem po kawał mięsa parujący apetycznie na półmisku. Nika w samą porę złapała go za rękaw. Nikt spośród niemal pięćdziesięciu osób nie dotknął nawet sztućców. 317 — Co? — szepnął Net. — Jeszcze modlitwa? Przyczyna wstrzemięźliwości dworu weszła do sali w postaci hrabiego Mandagena vel Wojmira w towarzystwie dwóch doradców. Hrabia miał na sobie czarno-złotą szatę obficie obszytą jakimś drogocennym futrem, na głowę zaś włożył czapę jeszcze bardziej ozdobną od nakrycia głowy Flosnicera. Wszyscy zerwali się i wyprężyli. Net przyjrzał się wyhaftowanej na piersi hrabiego literze „W" w tarczy i szepnął do Niki: — Brakuje tylko maski i pelerynki. — Chcę ich tu widzieć osobiście — powiedział groźnie hrabia, kończąc wcześniejszą rozmowę z doradcami. — I nie, nie mogą użyć Skoczywrót. Mają przyjechać klasycznie. A jeśli nie, to ja do nich przyjadę. A co to będzie oznaczało... niech się domyślą. Machnął ręką, by wszyscy siadali, i obszedł stół. Stanął za swoim podwyższeniem i wyglądało na to, że chce-coś ogłosić. Zrezygnował jednak i opadł na fotel. Dwoje sług rzuciło się podawać mu dania i nalewać wino. — Już chyba można. — Net ponownie sięgnął do dzika. A Nika ponownie go powstrzymała. — Tu nie ma samoobsługi. Rzeczywiście, wszystko nakładała bądź nalewała służba. Obsługi było niewiele mniej niż biesiadników i wystarczyło tylko wskazać, co się chce, a już natychmiast kroili mięso, nalewali zupę, nakładali sałatkę. Net chciał wszystko, wskazywał kolejne dania z miną rozkapryszonego lorda i po chwili jego talerz był pełny. Nika przyjęła inną taktykę - próbowała wszystkiego po trochu. Felix zdawał się w ogóle niezainteresowany bogactwem potraw. Nałożył sobie tylko kawał udźca dzika i gotowane warzywa. Myślami był gdzie indziej, a konkretnie przy planie ucieczki. Mimowolnie dotknął zawiasu. Co zrobi hrabia, jeśli 318 spróbują uciec, a to się nie powiedzie? Wtrąci ich do lochu i znajdzie sobowtórów? A może tylko pogrozi palcem i założy kłódkę na pianino-konsolę? Na razie hrabia miał na głowie inne problemy. — Dmijcie w rogi! — Wstał. Dworzanie przerwali jedzenie, niektórzy w pół kęsa, i również wstali. — Dmijcie w rogi. Przemówię do ludu. Jeden z jego asystentów uniósł tablet i kilka razy puknął w niego palcem. Zza uchylonych okien dobiegły dźwięki trąb. Niewątpliwie pochodziły z głośników. Całe towarzystwo pozostawiło niedokończony posiłek i skierowało się w stronę schodów. Net miał już wstać, gdy Felix chwycił go za rękaw. — Co znowu? — Mamy chwilę, żeby się naradzić. — Felix wzrokiem wskazał w dół. Najdyskretniej, jak potrafili, zsunęli się pod stół. Obrus sięgał do ziemi, więc teraz już nie było ryzyka, że ktoś ich zauważy. — Dziś powinniśmy stąd zwiać — powiedział przyciszonym głosem Felix. — Zanim Mandagen stwierdzi, że nie jesteśmy mu dłużej potrzebni. — Oj, nie wywołuj kota z worka! — ostrzegł Net. — Może moglibyśmy zostać jeszcze kilka dni — zaproponowała Nika. — Jeśli nie będziemy wzbudzać podejrzeń, przestaną nas pilnować. — Mówiłem ci już, żebyś przestała księżniczkować. — Net wyjął zza pazuchy popękany tablet. — Przejrzałem korespondencję Szefuńcia - taką ma nazwę systemową. Wynika z niej, że kasztelani, czyli szefowie tych strażnic - takich jak ta, z której wyszliśmy z Pierścienia - nie są zachwyceni przyjazdem tutaj. Obawiają się składać deklarację posłuszeństwa Wojnarowi, bo myślą, że Flosnicer może wrócić. — Net sprawnie przeglądał 319 wiadomości. — Jest też korespondencja z jakimś rzemieślnikiem, hm... chyba informatykiem, z Gdańska, który twierdzi, że bez oficjalnej decyzji Wielkiej Rady nie może zmienić adresu mailowego... to znaczy on go nazywa magicznym. Cały czas m-maile, czyli listy magiczne, Wojmira są podpisywane, jakby wysyłał je Flosnicer z tymi wszystkimi swoimi imionami i tytułami. — To musi być frustrujące — przyznała Nika. — Pewnie dlatego tamci nie chcą przyjechać. — Jeżeli w tym świecie Warszawa jest prowincją Gdańska, to los Mandagena zależy od tamtejszego Mistrza. To znaczy, że Flosnicer naprawdę może wrócić. — To już nie będzie nasze zmartwienie — powiedział Felix. — Przygotujcie się. Wchodzimy na górę i alterskaczemy. — Czekaj, czekaj. — Net schował tablet i spojrzał na Felixa błagalnym wzrokiem. — Aż tak szybko nie wróci. Może spróbujemy w nocy, kiedy nikt nie będzie patrzył? Ze względów bezpieczeństwa. — Teraz jest najlepszy moment. W tym zamieszaniu nikt nie zwróci na nas uwagi. Podważamy klapę, przesuwamy dźwignię... Obrus uniósł się i pod stół zajrzał gwardzista obywatelski. Pokręcił z dezaprobatą głową. — Marsz na górę! Powiedział to takim tonem, że Felix, Net i Nika bez słowa sprzeciwu wyskoczyli spod stołu i wbiegli do sali tronowej. Kręciło się tam kilkanaście osób. Na poduszkach siedziały dziewczyny-media. Msta puściła do przyjaciół oczko i uśmiechnęła się. Dziewczyny z pewnością nie znalazły się jeszcze pod wpływem Mandagena. Był też malarz i rozstawione na sztalugach płótno - szkic z jedną wysoką postacią męską i trzema 320 mniejszymi u jego boku. Widząc hrabiego, artysta sięgnął po paletę i pędzel. — Nie teraz. — Mandagen machnął do niego ręką i skierował się prosto na taras. Wszelkie pomysły, by teraz próbować się dostać do pianina--konsoli, trzeba było odłożyć na później. Trzech gwardzistów znów nałożyło jasne proste koszule i eskortowało przyjaciół na nasłoneczniony taras. Na dole zgromadził się już dwustu-osobowy tłumek, a ludzi wciąż przybywało. Sam hrabia zrezygnował z chłopskiego stroju i epatował nową szatą ze złotą literą „W". Oparł się o balustradę i z zaciętym wyrazem twarzy oczekiwał na większe audytorium. Po chwili było już jasne, że wczorajszy rekord nie zostanie pobity. Ludzi było kilka razy mniej i nowi nie kwapili się do przyjścia. Mandagen wyciągnął rękę po mikrofon, a ktoś usłużnie natychmiast mu go podał. Felix zerknął w górę. Było za jasno i zbyt pogodnie, by wyświetlać cokolwiek na podniebnym ekranie. Tym razem musiał wystarczyć głos. — D... Yyy... — zaczął hrabia, a powtórzyły to głośniki. Tłum na dole zaszemrał. Felix spojrzał badawczo na Mandagena, spodziewając się co najmniej trzonka noża wystającego z jego pleców. Hrabia jednak był w pełni zdrowy, tylko gapił się szeroko otwartymi oczami przed siebie. — Czy my jedliśmy to samo, co on? — zapytał szeptem Net. Felix trącił go łokciem i wskazał niebo na północy. Coś tam było, coś czarnego. Na razie wyglądało na niewielkie, ale tylko za sprawą odległości. Zbliżało się, to pewne. Leciało wprost na Warszawę i wprost na Wieżę Związkową. Było już jasne, że przemówienie się nie odbędzie. Hrabia oddał mikrofon najbliższemu gwardziście, stojącemu za Niką, i tkwił teraz jak skamieniały. 321 Obiekt zbliżał się ze sporą prędkością. Poruszał się miękkim, falującym lotem. Jak ptak. — Stary... Coś tu leci — szepnął Net. — Coś większego od kruka. Obiekt był zdecydowanie większy, o wiele większy. Poruszał się jednak dzięki ruchom skrzydeł. — Mistrz Flosnicer wrócił? — zapytała na głos Nika z lekko tęskną nutą w głosie, aż Net spojrzał na nią podejrzliwie. Przypadkiem powiedziała to kilka centymetrów od ręki najbliższego gwardzisty. Tego, który trzymał mikrofon. A głośniki powtórzyły jej słowa. Ludzie na dole zaniepokoili się, a co rozważniejsi już wycofywali z Rynku. — Zły omen — powiedział gwardzista, niestety wprost do mikrofonu. Teraz ludzie już biegli. Jeszcze nie wiedzieli, co się zbliża, ale od tej chwili dzieliło ich kilka sekund. A zobaczyć mieli smoka. Smoka, przy którym poświst wyglądał jak gołąb przy orle. Z tarasu widać już było wyraźnie pysk i pokryte czarnymi łuskami cielsko. Błoniaste skrzydła poruszały się wolno i dostojnie. — Pora wycofać się do środka — ocenił Felix. — Czekaj! — Net nie ruszył się z miejsca, co było dosyć dziwne, bo zwykle był pierwszy do odwrotu. — To jest, zdaje się, nasz odwrót klasyczny. — Co? — Nika spojrzała na niego z przestrachem i cofnęła się o krok. — To smok. Zaraz spali nas oddechem. — Smoki nie istnieją. To jest maszyna latająca. — Wiem. Spali nas miotaczem płomieni! Cień skrzydeł padł już na dachy kamienic. Smok wyhamowywał, pochylając się do tyłu, jak helikopter. Rozpiętość skrzydeł na 322 Obiekt zbliżał się ze sporą prędkością. Poruszał się miękkim, falującym lotem. Jak ptak. — Stary... Coś tu leci — szepnął Net. — Coś większego od kruka. Obiekt był zdecydowanie większy, o wiele większy. Poruszał się jednak dzięki ruchom skrzydeł. — Mistrz Flosnicer wrócił? — zapytała na głos Nika z lekko tęskną nutą w głosie, aż Net spojrzał na nią podejrzliwie. Przypadkiem powiedziała to kilka centymetrów od ręki najbliższego gwardzisty. Tego, który trzymał mikrofon. A głośniki powtórzyły jej słowa. Ludzie na dole zaniepokoili się, a co rozważniejsi już wycofywali z Rynku. — Zły omen — powiedział gwardzista, niestety wprost do mikrofonu. Teraz ludzie już biegli. Jeszcze nie wiedzieli, co się zbliża, ale od tej chwili dzieliło ich kilka sekund. A zobaczyć mieli smoka. Smoka, przy którym poświst wyglądał jak gołąb przy orle. Z tarasu widać już było wyraźnie pysk i pokryte czarnymi łuskami cielsko. Błoniaste skrzydła poruszały się wolno i dostojnie. — Pora wycofać się do środka — ocenił Felix. — Czekaj! — Net nie ruszył się z miejsca, co było dosyć dziwne, bo zwykle był pierwszy do odwrotu. — To jest, zdaje się, nasz odwrót klasyczny. — Co? — Nika spojrzała na niego z przestrachem i cofnęła się o krok. — To smok. Zaraz spali nas oddechem. — Smoki nie istnieją. To jest maszyna latająca. — Wiem. Spali nas miotaczem płomieni! Cień skrzydeł padł już na dachy kamienic. Smok wyhamowywał, pochylając się do tyłu, jak helikopter. Rozpiętość skrzydeł na 322 pewno przekraczała dwadzieścia metrów. Zaklekotały dachówki, gołębie w panice uciekały przed stworem i chmurą pyłu. — To nasz odwrót klasyczny — powtórzył Net, po czym przypomniał sobie, że Niki nie było przy jego rozmowie z Felixem. — Wezwałem transport, jak jeszcze nie wiedziałem, co się tu szykuje. Nie sądziłem, że się uda. — Musimy tu zostać — zauważył Felix. — Tu jest Pierścień. — Wyście go wezwali?! — zapytał osłupiały hrabia. Przyjaciele dopiero teraz zorientowali się, że rozmawiają, ani trochę nie ściszając głosu. — Nie możemy tu zostać... — powiedział ciszej Felix. Smok zawisł nad rynkiem i zaryczał, a zabrzmiało to jak grzmot burzy. W dole ludzie pierzchali w uliczki, a podmuch przewracał parasole i toczył po bruku porzucone kosze wiklinowe. Bestia świecącymi zielono ślepiami rozglądała się po kamieniczkach, które mogłaby zburzyć, gdyby tylko chciała. Z pyska leciał dym, niewątpliwie pochodzący z rury wydechowej. Tylne grube łapy i przednie mniejsze, zapewne chwytne, bujały się pod brzuchem smoka, pomagając mu utrzymać równowagę. — Wyście...? — Twarz Mandagena spurpurowiała. — Co dalej? — zapytała Nika. — Przecież nie zejdziemy na dół... Przyjaciele cofnęli się o dwa kroki. Hrabia wycelował w nich palcem i ryknął, przekrzykując szum skrzydeł i krzyki w dole: — Brać ich! ' Nie było jednak komu wykonać rozkazu. Wszyscy opuścili taras, czy to w obawie przed smokiem, czy przed Flosnicerem. Teraz w panice tłoczyli się przy wyjściu z sali tronowej. Tknięty przeczuciem, Net wyjął tablet, na którym pulsowała czerwona tarcza z napisem „Podaj lokalizację". Niewiele myśląc, 323 nacisnął ją. Smok odwrócił łeb w ich stronę i kilkoma machnięciami wielkich skrzydeł pokonał dystans dzielący go od wieży. Hrabia zorientował się, że nie może na nikogo liczyć, dobył więc krótki miecz i sam ruszył, by schwytać przyjaciół. A może i coś więcej, niż tylko schwytać. Nika oparła się o poręcz. Dalej nie było gdzie się cofać. Pomiędzy nimi a wściekłym samozwańcem o balustradę oparła się potężna smocza łapa, a długi pysk przegrodził taras na pół. Mandagen zatrzymał się. I choć mógł przejść pod pyskiem, i choć z pewnością wiedział, że jest to maszyna, pierwotny lęk przed zębami i kłami zmusił go do ucieczki. — Wsiadamy — powiedział ze spokojną pewnością w głosie Felix. — Jestem za — potwierdził Net — a nawet obok. — Na górę! — Felix wspiął się po płaskim pysku smoka na jego grzbiet. Net wskoczył za nim i wciągnął Nikę. Nie mieli pomysłu, co zrobią dalej, ale w tym momencie najważniejsze było oddalenie się poza zasięg gniewu hrabiego Mandagena. Łeb smoka zdawał się dostosowany do używania go w charakterze trapu. Łuski, wykonane z miękkiej gumy, układały się w łagodne stopnie w miejscu, gdzie smok powinien mieć grzebień. Pionowe łuski też były, ale po obu stronach i wyznaczały granicę chodnika. Całość kołysała się w rytm ruchów ogromnych skrzydeł i wyginała; im bliżej tułowia-kadłuba, tym bardziej. Gdyby nie łapy, stabilizujące ruchy potwora, poruszanie się po grzbiecie maszyny byłoby sporym wyzwaniem. Nawet dla kogoś przyzwyczajonego do podróżowania autobusami komunikacji miejskiej w Warszawie. Prawdziwym wyzwaniem było za to ignorowanie przepaści po obu stronach smoczej szyi. 324 Net ściskał dłoń Niki i nie było do końca jasne, kto komu bardziej pomaga. — Tu jest ze sto metrów! — krzyknął. — Mam lęk wysokości! — Tylko sześćdziesiąt! — odkrzyknął Felix. — Liczyłem. — Czyli jak się spadnie, to będzie mniej bolało? Minęli wreszcie kark i dotarli do grzbietu, gdzie chodnik się rozszerzał. Tutaj łuski formowały kształty, które wcześniej wyglądały groźnie, a teraz Felixowi skojarzyły się z rzędami foteli w samolocie. Na próbę usiadł w jednym i rzeczywiście, były to fotele. Kilka rzędów po trzy miejsca. Net i Nika również usiedli. A smok cały czas unosił się w tym samym miejscu, zacumowany łapą o balustradę. — Co jest? — Net uniósł się w fotelu. — Dlaczego nie lecimy? — To maszyna — odparł Felix. — Nie myśli samodzielnie. Coś trzeba przełączyć. Zaczął szukać wokół siebie przełączników, wolantu czy czegokolwiek, co by wyglądało na elementy sterowania smokiem. — Może trzeba zapiąć pasy czy coś? — Net gmerał w miejscach, gdzie w samolocie zwykle można znaleźć pasy Najodważniejsi gwardziści, albo ci dobrze wtajemniczeni w drugie dno tego świata, przekonali się już, że nie mają do czynienia z powrotem Mistrza, którego zdradzili, wrócili do sali i zamierzali... Nika szarpnęła się do tyłu, a strzały skręciły i poszybowały na boki. Łucznicy okien dachowych wieży sięgnęli po kolejne strzały. Dziewczyna wgramoliła się z powrotem na fotel. — Oni tu zaraz zwyczajnie wejdą i nas złapią. — Spojrzała z oczekiwaniem na Felixa. Ten rozejrzał się i jego wzrok padł na wybrzuszenie Netowej marynarki. 325 — Tablet! — krzyknął. Net wyszarpnął urządzenie. Na ekranie pulsowało zielone kółko z napisem „Powrót". Smok szarpnął się, krusząc duży fragment balustrady, cofnął kilka metrów, zagrzmiał silnikiem i zaraz potem głośnikami ukrytymi w paszczy, po czym z własnej woli omiótł potężnym płomieniem dach wieży. Osmalił jedynie dachówki i nadpalił framugi okien, jednak skutecznie zniechęcił łuczników do dalszych prób trafienia jego podopiecznych. Gdy balustrada roztrzaskała się o bruk, smok już oblatywał wieżę, by nabrać rozpędu do szybkiej ucieczki. Nika pisnęła i złapała dłoń Neta. Fotele może i były przeznaczone dla ludzi, jednak w żadnym razie nie zapewniały poczucia bezpieczeństwa. Wobec braku jakichkolwiek zabezpieczeń wrażenie, że zaraz wypadną, było nieodparte. Przy ostrym zwrocie krzyczeli już wszyscy, gdy uliczki i dachy kamienic wstały do pionu, a ściana wieży znalazła się nad ich głowami. Jednak działanie maszyny było przemyślane, a każdy manewr smoka doskonale wyliczony. Siła działająca na pasażerów na jego grzbiecie wciskała ich w fotele, zamiast próbować ich z nich wyrzucić. Podczas tego manewru smok nie był dostatecznie rozpędzony, więc zniżył lot, by utrzymać prędkość i sterowność. Przeleciał kilka metrów nad dachami, zaryczał i dopiero gdy minął barbakan, zaczął się wznosić. Felixowi przemknęło przez myśl, że jeśli Miłobrat i Sobiemir byli jeszcze w Warszawie i widzieli to, musieli się bardzo zdziwić, że trójka dziwaków, których tu przywiedli, jednak była Wysłannikami mającymi zmienić historię. Przedmieścia szybko malały w dole. Na wysokości mniej więcej kilometra smok wyrównał lot. Wiatr targał włosami przyjaciół, łopotał ubraniami. Prędkość musiała być bliska stu kilometrom na godzinę. 326 — Łał! — Net wyswobodził dłoń z zaciśniętej dłoni przyjaciółki. — To lepsze niż helikopter. — Leciałeś kiedyś? — Nika przekrzykiwała wiatr. — Nie. Nawet wiedząc, że znajdują się na grzebiecie maszyny, przyjaciele mieli wrażenie, że to żywa istota. Korpus smoka nie był sztywnym kadłubem, lecz składającym się z segmentów skomplikowanym mechanizmem, który poruszał się, by ułatwić pracę skrzydeł. Gumowane łuski zachodziły na siebie, więc nie było widać żadnych dziur. Net wstał i obejrzał się. Za falującym ogonem mechanicznego gada malała Warszawa. — Mogą nam nafukać! — krzyknął, unosząc zaciśniętą pięść. Spojrzał na pochmurnego Felixa. — A ty co taki nieoptymi-styczny... jak zwykle? — Nie bardzo mogę się cieszyć — odparł Felix — skoro nie wiem, dokąd lecimy. Jeśli do Gdańska, to wpadniemy w tylko większe kłopoty. Net przestał się śmiać i usiadł. Rzeczywiście nie pomyślał o tym, że smok gdzieś przecież leci. Wyjął tablet, na którego ekranie znów było zwykłe biurko skryby z papierami i księgami. Po chwili manipulacji wszystkimi możliwymi elementami musiał przyznać, że nie ma tam niczego, co mogłoby służyć sterowaniu smokiem. — Czyli znowu z deszczu do kanalizacji — westchnął. Smok teraz już nie wykonywał żadnych pokazowych sztuczek, tylko leciał prosto na północ. To mogło oznaczać spotkanie z Wielkim Mistrzem Kelgornem, a on z całą pewnością nie przyjmie przychylnie trzech symboli powstania ludowego, które właśnie wybuchło pod jego nosem i wyjęło mu spod kontroli Mazowsze. 327 Felix przeszedł do pierwszego rzędu foteli i oglądał teraz grzbiet mechanicznego gada. Grzbiet przypominał pomalowany na czarno model Gór Skalistych, a wśród szczytów nie było miejsca na wolant ani jakiekolwiek systemy awioniki znanej z samolotów. Jednak po dokładniejszym przyjrzeniu się Felix zauważył na krawędzi jednej z płaskich łusek regularne zagłębienie przypominające uchwyt. — Coś mam! — krzyknął przez ramię. Net i Nika wychylili się przez oparcie jego fotela, a Felix szarpnął do góry ukryty uchwyt. Łuska wielkości płyty chodnikowej uniosła się na siłownikach pneumatycznych jak wieko neseseru, odsłaniając... ekran LCD, na którym wyświetliły się podstawowe przyrządy nawigacyjne. Spod spodu wysunął się wolant w postaci powyginanej kierownicy z uciętą górą. Nad ekranem przynitowana była tabliczka z napisem „Emergency controls". — Łał... — powtórzył Net. — No to teraz... Zawiesił głos, bo tak naprawdę to ani on, ani reszta przyjaciół nie wiedzieli, co mają teraz zrobić. Powrót do Warszawy i próba przejścia przez Pierścień zakończyłyby się w najlepszym razie natychmiastowym aresztowaniem. Nadzieja, która pojawiła się przed chwilą, teraz z wolna gasła. — Jak ja nienawidzę takich wahań emocjonalnych. — Net opadł na fotel i zagapił się na własne buty. — Zazdroszczę ludziom, którzy się nudzą. — Strażnica zachodnia — odezwała się Nika. — Z tamtego Pierścienia wyszliśmy. Felix przytaknął. Chwycił wolant i skręcił lekko w lewo. Na szczęście smok nie zachowywał się jak samolot, tylko sam pilnował parametrów lotu i traktował ruchy wolantem jako delikatną ich korektę. W przeciwnym razie nieumiejętne manewry szybko 328 m s- zakończyłyby się katastrofą lotniczą. Gdy Felix wyprostował wolant, igła wirtualnego kompasu pokazywała, że lecą dokładnie na zachód. Pod smokiem przesuwały się pola, lasy, wsie, drogi. Minęła niecała minuta, gdy Felix przyznał na głos: — Nie trafimy tam w ten sposób. Tu nie ma autostrad, którymi można by się kierować, ani żadnych charakterystycznych obiektów widocznych z dużej odległości. Wszystkie drogi gruntowe wyglądają tak samo. Na domiar złego smok z własnej inicjatywy zaczął zmieniać kurs na północny. — Weź go skoryguj — rzucił Net. — Dotknij ekranu i zrób coś. Ekran rzeczywiście był dotykowy, co bardzo ułatwiało jego obsługę. Interface przygotowano w ten sposób, by ludzie niezna-jący się na nowoczesnych technologiach potrafili go obsłużyć. — Nie wierzę... — stwierdził Felix po kliknięciu w ikonę z Pierścieniem. Na mapie obejmującej obszar stu, może dwustu kilometrów wyświetliły się obracające się i błyskające niebieskimi iskrami Pierścienie. Było ich kilkanaście. — To jest za proste... — Ty nie wątp nam tu teraz — ponaglił go Net. — Ty klikaj. — Na zachód od Warszawy — podsunęła Nika. — Tutaj. Felix dotknął obracającego się Pierścienia po lewej stronie od napisu „Varsovie". A smok zwyczajnie skręcił w lewo. — To jest za proste — powtórzył Felix. — Może tym razem nie jest. — Nika wskazała w dół, na dziurę wypaloną w lesie. Smok leciał kilka minut na zachód tym samym równym rytmem, po czym zaczął zniżać lot i zwalniać. Miasteczko, z którego wyruszyli. Wzbudzili przy tym panikę na dole, ale na to nie mogli nic poradzić. Już widzieli wzgórze i szpiczastą wieżę strażnicy. 329 — Podwozie wysuń! — poradził Net. — On ma je wysunięte cały czas. — Felix rozłożył ręce. — To nie Boeing. — To przynajmniej trzymaj ten drążek! — Lecimy na autopilocie. Byli kilkanaście metrów nad ziemią. Smok machał skrzydłami w inny sposób i przymierzał się już do lądowania. — Coś za szybko schodzimy. — Net wyciągnął rękę, by chwycić wolant. — Trochę go wyhamuj. — Nie dotykaj! — Felix odsunął jego dłoń. Od podwórka dzieliło ich kilka machnięć skrzydłami. — No przecież walniemy! — krzyknął Net i zaczął się przepychać do przodu. — Siedź spokojnie! — Felix próbował odciągnąć przyjaciela. — Tylko pogorszysz! Net wcisnął się bokiem między fotele pierwszego rzędu i wyciągnął dłoń w stronę wolantu. — Trochę pociągnij do tyłu! — Przestańcie! — Nika patrzyła to na chłopców, to na zbliżający się budynek. Smok poruszał się teraz ruchem wahadłowym w górę i w dół, w rytm uderzeń skrzydeł. Trudno było utrzymać równowagę. Net zaklinował się wreszcie między fotelami i po raz ostatni szarpnął się, by dosięgnąć wolanta. Felix odepchnął jego rękę, ale niestety zgrało się to z kolejnym uderzeniem skrzydeł i dłoń Neta lekko pchnęła wolant. Smok pochylił się do przodu i przyspieszył. — O nie! — krzyknął Net. — Nie o to chodziło. Komputer pokładowy próbował uniknąć katastrofy. Było już jednak na to za późno. Łapy dotknęły wreszcie bruku przed 330 r - wejściem, ale smok poruszał się wciąż za szybko. Strzeliły iskry spod pazurów. Przyjaciele chwycili się, czego mogli, i zacisnęli zęby. Pysk smoka z łoskotem uderzył we wrota i rozbił je w drzazgi. Szyja wsunęła się do środka i dopiero barki zaklinowały się w kamiennej framudze. Felix wypadł na gumowe łuski na karku maszyny, a Nika poleciała na niego. Tylko Net, zaklinowany między oparciami, pozostał na swoim miejscu. Gdy wszystko znieruchomiało, pierwsza podniosła się dziewczyna, na co przygnieciony przez nią Felix westchnął z ulgą. Net na wszelki wypadek nie ruszał się, tylko rozglądał. Głowa smoka spoczywała na posadzce wysokiej sali o kamiennych ścianach zawieszonych obrazami, udekorowanych rycerskimi zbrojami, które wisiały na stojakach. Wokół leżały szczątki drzwi. Na najniższym stopniu szerokich schodów, nie dalej niż metr od smoczego pyska, stał niski człowieczek w krzywo skrojonej bluzie z kapturem, którą z prawej strony wypychał wielki garb. Był to ten sam sługa, którego zobaczyli zaraz po wyjściu z Pierścienia. Teraz też trzymał w dłoniach gliniany garnek i miał równie głupkowaty wyraz twarzy. — Puk, puk — powiedział tkwiący między fotelami Net. Garbus wypuścił z dłoni garnek, który rozprysnął się na podłodze, uwalniając zawartość - tłustą białą substancję, która pachniała smalcem. A dokładniej - smalcem ze skwarkami, cebulką, czosnkiem i majerankiem. — Przepraszamy za to. — Felix wskazał kciukiem wejście i zgramolił się na podłogę. — Kasztelana nie ma w domu. — Garbus wciąż trzymał uniesione dłonie, jakby garnek nadał się w nich znajdował. — To nawet lepiej. Nie będziemy mu zawracać głowy. 331 — Wyciągnijcie mnie stąd! — Net bezskutecznie próbował się wygramolić spomiędzy foteli. — Wtedy znowu coś zepsujesz — stwierdziła Nika. — Jesteś chodzącą katastrofą. — Ale ja właśnie tego... — Net ogarnął gestem bałagan na środku — tego chciałem uniknąć. — Wiesz, co możesz zrobić następnym razem, żeby uniknąć katastrofy? — Felix odwrócił głowę w jego stronę. — Nic nie robić. Nika podeszła i podała Netowi rękę. Chłopak, stękając i narzekając, wydostał się wreszcie i zeskoczył na ziemię. Od razu dotarł do niego zapach smalcu. Net zaciągnął się zapachem i poczuł, jak burczy mu w brzuchu. Zreflektował się szybko i pomógł zejść dziewczynie. — Nie będziemy zawracać głowy kasztelanowi. — Felix zwrócił się do garbusa. — Potrzebujemy tylko Skoczywrót. — OoooO... — Sługa pokręcił głową. — OoooO... Tylko kasztelan używa Skoczywrót. Są zamknięte. — Kiedy wróci? — Wszyscy pojechali do Warszawy złożyć de... dek... — Deklarację posłuszeństwa. — Net skinął głową. — Wiemy o tym. Dlatego właśnie tu jesteśmy. Przybrał wyraz twarzy „angielski lord" i wyszedł na środek sali, starannie omijając smalec. Felix westchnął, spodziewając się kłopotów. — Przysłał nas towarzysz Wojmir, żebyśmy sprawdzili w praktyce posłuszeństwo kasztelana — oznajmił Net. — Że co...? — Sługa zrobił jeszcze głupszą minę. — A konkretnie to mamy sprawdzić, czy posłuszeństwo kasztelana rozciąga się również na jego sługi. — Wytwornym gestem wskazał garbusa. — Mowa o tobie. 332 £ ' 0 — Że co...? — Wojmir przysłał nas tutaj i polecił nam przyjrzeć się Skoczywrotom. — Zakaz dostępu do Skoczywrót to najważniejszy z zakazów w tym domu. — Sługa wreszcie opuścił ręce. — O tym również wiemy — przyznał bardzo uprzejmie Net. — Dlatego Wojmir wybrał właśnie ten sposób sprawdzenia posłuszeństwa kasztelana. Smok doszedł do siebie i mruknął gardłowo. W pomruku tym dało się rozpoznać odgłos silnika diesla, choć z pewnością tubylcom kojarzył się on wyłącznie z gadzią groźbą. Smok uniósł łeb, aż łuski zachrobotały o framugę. Zaparł się łapami i wolno wycofał z wnętrza. — Ale... — Net wyciągnął dłoń, jakby chciał w ten sposób zatrzymać smoka. — Tak, możesz lecieć — powiedziała głośno Nika.—Wrócimy przez Skoczywrota. — Po czym dodała ciszej do Neta — jedź dalej. — Teraz, jeśli się nie dostaniemy do Pierścienia, będziemy w głębokiej... sytuacji — szepnął Net. — I tak byśmy go nie zatrzymali — wyjaśniła mu na ucho Nika. — Teraz przynajmniej wygląda na to, że taki był plan. Smok zamachał skrzydłami i uniósł się w powietrze. Chmura kurzu wtargnęła przez wybite drzwi. Net otrząsnął się i grał dalej angielskiego lorda. — Wojmir będzie bardzo niezadowolony, jeśli sługa kasztelana okaże się nieposłuszny. To może się wiązać z poważnymi konsekwencjami. — Nie lubię wiązania. — Garbus przygarbił się jeszcze bardziej. — Więc prowadź nas do Skoczywrót. Ino chyżo. 333 Sługa pokiwał głową i z rezygnacją zaczął się wspinać po kamiennych stopniach. Przyjaciele ruszyli za nim, najpierw schodami, potem korytarzem i amfiladowymi komnatami urządzonymi mniej więcej w tym samym stylu, co hall. Potem skręcili w boczny korytarz, przeszli przez bibliotekę z wielkim regałem, na którym stało ledwie kilkanaście książek. Zeszli schodami do składziku, następnymi weszli do obserwatorium z lunetą, mniejszą od tych, jakie kupuje się dzieciom w podstawówce, i przemierzyli galeryjkę nad główną salą. Nika nachyliła się do przyjaciół i szepnęła: — Czuję, że on coś knuje. — Nie spuszczajmy z niego oka — przytaknął Felix. Net prychnął. — Groźny jak łysy jeż. Kręconymi schodami zeszli do ciemnego pokoju, w którym znajdowało się coś, co w słabym oświetleniu wyglądało na pompę, potem pochylnią wspięli się na niewielki taras wychodzący na ogród i znów zeszli na parter. — Coś mi tu nie gra — szepnęła Nika. — Też zauważyłem — przyznał Felix. — Raczej nam nie wytnie żadnego numeru — powiedział Net. — Nie jest zbyt zwinny. Nawet nie zdąży sięgnąć po broń. — Nie o to chodzi. Ten dom nie jest aż tak duży... Chyba już tędy szliśmy. On prowadzi nas okrężną drogą, żeby zyskać na czasie. — Jest za głupi, żeby coś takiego wymyślić — powiedział Net i zorientował się, że powiedział to ciut za głośno, bo garbus obejrzał się na niego przez zdrowe ramię. — E... to znaczy... — Net otrząsnął się i przyjął szybko lordowską pozę. — Już wystarczy 334 tego zwiedzania, dobry człowieku. Ładny gargamel*, nie przeczę. A teraz prowadź nas do Skoczywrót. — Jeszcze tylko kilka kroków. Znów zeszli, tym razem do opustoszałej kuchni z wielkim wygaszonym paleniskiem i osmalonym kotłem wiszącym na łańcuchu. Net rozejrzał się za czymś zdatnym do przekąszenia, ale niestety wypadki potoczyły się zupełnie nieoczekiwanie. Przewodnik zatrzymał się, odwrócił i uśmiechnął szeroko. Zaskoczeni przyjaciele zrozumieli, że coś przeoczyli. — Czy ten garb nie był przedtem po drugiej stronie? — zapytała Nika. — Był — dobiegło ich z tyłu. Odwrócili się gwałtownie tylko po to, by zobaczyć wycelowaną w nich kuszę. Trzymał ją identyczny garbus, a dokładniej niemal identyczny, bo jedyną różnicą był właśnie garb znajdujący się po przeciwnej stronie. Przyjaciele znieruchomieli na wszelki wypadek. — Bliźniacy. — Net stwierdził oczywistość. — Ile można czekać? — zapytał z pretensją w głosie drugi garbus. — Łażę z nimi i łażę — odparł pierwszy, po czym spojrzał na Neta i wyprężył się dumnie, przez co stał się wyższy co najmniej pół centymetra. — Łażę, a ciebie nie ma. — Bo czekam tutaj. Tak się umawialiśmy. — Umawialiśmy się, że będziesz czekał w bibliotece. — To było przedtem. Potem przemówiliśmy się na kuchnię. — Nie pamiętam niczego takiego. Kiedyś to miała być zbrojownia. * Gargamel - pseudopałacyk, budynek nieudolnie naśladujacy architekturę zamkową i pałacową. Często posiada wieżyczki, blanki, arkady itp. Nazwa pochodzi od domu czarodzieja Garga-mela z serii filmowej „Smurfy". 335 — Tylko we wtorki, ale to też nieaktualne. Teraz to już nieważne. Mamy ich. — Dobrze, ale następnym razem zaczajam się w bibliotece. — Przecież to ty chciałeś w kuchni. — Nieprawda. — Masz tylko jedną strzałę... — zauważył Net. — Bełt — odruchowo poprawił go Felix. — Wystarczy, żeby zabić jedno z was — odparł garbus. — Potem się pomyśli, co dalej. — Dwoje z was — uzupełnił pierwszy garbus, w którego dłoniach nie wiadomo skąd również pojawiła się kusza. — Za głupi, tak?! — Wymsknęło mi się... — Net przełknął ślinę. — Jesteśmy pod wrażeniem pułapki. — Nika na wszelki wypadek uprzedziła Neta. — Ha! — Garbus uniósł dumnie głowę, na ile pozwalał mu garb. — A teraz... — Spojrzał na bliźniaka. — A teraz co...? Obaj dłuższą chwilę patrzyli na siebie. Widać było, że wcześniej nie omówili tego punktu planu. — No nie wiem. — Drugi oblizał wargi. — Chyba ich gdzieś zamkniemy. — Doskonały pomysł. Przecież nie będziemy tak stać. — Tym bardziej że muszę do klopa. — Ja muszę do klopa. — Zawsze musisz wtedy, kiedy i ja muszę? — Jesteśmy bliźniakami. — Dobra, ale ja pierwszy. — Przecież jest pięć dziur i pusty dom. — Dobra. To przy okazji zagramy w warcaby. A wy... — garbus rozejrzał się — właźcie tam! 336 Otworzył ciężkie drewniane drzwi obok stołu z resztkami wyschniętych kości i wskazał wilgotną ciemność za nimi. — Zaraz, zaraz. — Net uniósł uspokajająco dłonie. — Przedyskutujmy to jeszcze. Bliźniacy groźnie unieśli kusze, na co przyjaciele cofnęli się w stronę drzwi. — Włazić! Zaczekacie na kasztelana w lochu. Posłusznie przekroczyli próg. Było tu zdecydowanie zimniej niż na korytarzu. — Wojmir będzie niezadowolony — powiedział jeszcze Felix. — Wojmir to wyjęty spod prawa rozbójnik — wyjaśnił jeden z garbusów. — Władcą tej krainy jest Mistrz Gubernator Bohufał Gniewosz Syrokomla Flosnicer. Tyle wiem nawet ja, prosty sługa. Zatrzasnął drzwi, odcinając przyjaciół od jakiegokolwiek źródła światła. — Wydarzyła się mała rewolucja! — krzyknął Net. — Flosnicer uciekł. Kasztelan pojechał do Warszawy złożyć deklarację posłuszeństwa Woj mirowi! — Nic o tym nie wiem. — Zachrobotał ciężki klucz. — Kasztelan nie spowiada nam się, gdzie jeździ. Jak zechce, to nam wszystko opowie, kiedy wróci. — Daliśmy się zrobić jak dzieci... — Net uderzył pięściami w drzwi. — Otwierać! Zza drzwi nie padła już żadna więcej odpowiedź. — Pięknie. — Net rozłożył ręce. — Będziemy tu czekać parę dni, aż wróci ten cały kasztelan. A jak już wróci, to przecież nas zaciuka tępym mieczem za te rozdrzazgowane drzwi. Jeśli złoży tę deklarację posłuszeństwa, to będzie wiedział od Wojmira, co zrobiliśmy, i nas zaciuka niezależnie od zaciukania za te drzwi. 337 A jeśli nie złoży deklaracji, to nas zaciuka za udział w spisku przeciw Flosnicerowi. Felix, otwórz te drzwi, proszę cię... — Nie mam czym. — Felix wzruszył ramionami. — Plecak został w... Nika szturchnęła Neta w ramię. — Co mnie szturchasz? — Net oparł się czołem o drewno. — Tyle fartów po kolei, tyle cudownych wybawień, a na koniec dwóch małych kretynów zrobiło z nas wielkich kretynów. Mamusiuboska... Zamilkł, dopiero kiedy zauważył delikatny, błękitny poblask na powierzchni drewna. Odwrócił się i zobaczył to samo, na co patrzyli już Felix i Nika. Patrzyli na Pierścień, po którego obwodzie przeskakiwały dziesiątki małych niebieskich iskierek. — Nie wierzę! — wykrzyknął Net. — Ci idioci zamknęli nas w sali Pierścienia! Nie było wątpliwości, że stali na górze schodów prowadzących na podłogę dużej spiżarni. Tej, w której wylądowali po ostatnim alterskoku. Zeszli po schodach i stanęli przed Pierścieniem. Zareagował na ich bliskość głośniejszym buczeniem i iskrzeniem. — Tu się nie ma nad czym zastanawiać. — Net sięgnął na najbliższą półkę po gliniany garnek. — Bierzemy smalec i się stąd alterwynosimy. Chwycili się za ręce, biorąc Nikę w środek, i wolnym, lecz zdecydowanym krokiem weszli do nowego świata. Warszawa-Bangkok-Kopenhaga 2012 Romantyczny Interdyscyplinarny Projekt Dyrektor magister inżynier Juliusz Stokrotka wsparł się 0 stół dłońmi ułożonymi w pięści i powiódł wzrokiem po podwładnych siedzących przy zestawionych w wyspę stołach w pokoju nauczycielskim. Wsparł się dokładnie tak, jak opisano w rozdziale Atawizm stosowany z Podręcznika naturalnego przywódcy - ostatnio ulubionej lektury dyrektora. Rozdział opatrzono kilkoma zdjęciami ilustrującymi sposób ułożenia dłoni 1 kąt, pod jakim powinny się znajdować ramiona, by pozycja była jak najbardziej władcza. Jedno ze zdjęć przedstawiało goryla - skutecznego przywódcę stada, który opierał się w ten właśnie sposób. Dyrektor patrzył władczo przez równe piętnaście sekund, czyli optymalny czas, by wzbudzić szacunek, a jesz- 339 cze nie znudzić, po czym wyprostował się i nabrał powietrza, by jeszcze podnieść napięcie. Kilkanaście par oczu wpatrywało się w niego. Dyrektor otworzył usta, by zacząć wzbudzającą szacunek kwestią, gdy... — Juliuszu, czy coś ci dolega? — zapytała ze szczerą troską Cecylia Bąk, matematyczka, zwana przez uczniów Ekierką. — Jakoś tak się dziwnie... nadymasz. Dyrektor wypuścił powietrze i stwierdził, że zupełnie starcił dobry nastrój. — Nie, nic mi nie jest — odparł z niezadowoleniem. — Głównym tematem dzisiejszej rady pedagogicznej będzie zagadnienie przewagi interdyscyplinarnej pracy projektowej nad tradycyjnymi metodami nauki. — Też przeczytałeś ten artykuł w „Wiedzy i Życiu"? — zapytał Antoni Czwartek, fizyk. — Czytałem — pufnął ze złością Stokrotka. — Ale i tak... wiele o tym myślałem. Już wcześniej oczywiście myślałem. Artykuł tylko mnie utwierdził, że mam rację. Wyraz twarzy fizyka świadczył o tym, że nie wierzy w te wyjaśnienia. Nie powiedział tego jednak na głos. — Artykuł upewnił mnie — dyrektor próbował odzyskać postawę wzbudzającą szacunek — że wtłaczamy naszym podopiecznym informacje, których nie rozumieją. Chemia na przykład. Te wszystkie wzory... — Nie mam czasu ich uczyć rozumienia chemii — zauważyła pani Czartoryska, chemiczka. — Muszę realizować program nauczania. — Zawsze mi się zdawało, że powinniśmy uczyć dzieciaki rozumienia świata — wtrącił fizyk. — Powinniśmy im załadować do głów zawartość podręcznika — odparła surowo chemiczka. — Literka po literce i cyferka 340 po cyferce. Ani mniej, ani więcej. Tego wymagają testy gimnazjalne. Fizyk pokręcił głową, nie chcąc ciągnąć dyskusji skazanej na brak rozstrzygnięcia. — Jedno nie przeczy drugiemu — ostrożnie potwierdził dyrektor. — Interdyscyplinarna praca projektowa polega na tym, żeby każdego dnia każda klasa na wszystkich przedmiotach zajmowała się tym samym projektem. W dużym uproszczeniu. Kolejne lekcje powinny stać się jednym... ciągiem edukacyjnym. — Rozwiązywanie zadań matematycznych i deklamowanie wierszy podczas biegu na sto metrów? — Pan Borkowski, nauczyciel wychowania fizycznego, zarechotał i rozparł się wygodniej na krześle, aż to zatrzeszczało ostrzegawczo. — To może być ciekawe. — Nie to miałem na myśli. Kolejne przedmioty razem będą tworzyć... całość. — To nam wywróci do góry nogami program nauczania — stwierdziła zimno Konstancja Konstantynopolska, geograficzka. — Przypominam, że to ty się będziesz tłumaczył przed kuratorium. Stokrotka spojrzał na nią, zaskoczony. O tym nie pomyślał wcześniej. Szybko jednak zebrał się w sobie i lekko zmarszczył brwi, co według Podręcznika naturalnego przywódcy miało mu nadać wyraz zatroskanego o losy świata odpowiedzialnego lidera opinii. — Eksperyment potrwa jeden dzień. — Władczym gestem uciął dyskusję, choć akurat nikt nie dyskutował. Ekierka miała taką minę, jakby żałowała, że nie może zamilknąć pod wpływem tego władczego gestu. — Wybierzemy jedną klasę... To znaczy, ja wybiorę jedną klasę i na niej przetestujemy nowy sposób nauczania. Może... — Jego wzrok padł na panią Jolę Chaber, 341 polonistkę. — Może twoja klasa się nada. Nie, nie tylko może. Na pewno się nada. — Ale... — zaczęła zaskoczona nauczycielka. — Postanowione. — Stokrotka ponownie władczym gestem uciął dyskusję, zanim ta się wywiązała, i usiadł. — Musimy tylko wybrać temat projektu. — Coś romantycznego — zaproponowała natchnionym głosem Zuzanna Zdrój, plastyczka. — Coś romantycznego i eterycznego. Dusze. Ich dusze muszą popłynąć za umysłami. Wuefista spojrzał na nią pobłażliwie. — Romantyczne pływanie stylem grzbietowym? — Ja mam z nimi fizykę — odezwał się Czwartek. — Fizyka to mało romantyczny przedmiot. — Och, coś wymyślicie. — Plastyczka wykonała gest, jakby strząsała z palców niewidzialną rosę. — Na pewno są romantyczne doświadczenia z sześcianami albo z butlą gazu doskonałego. Istnieją też gdzieś uduchowione dyscypliny sportowe. Wystarczy poszukać na dnie serca. — Na dnie serca można znaleźć złogi cholesterolu, droga Zuzanno — pan Borkowski sprowadził ją na ziemię. — Ciało, ciało... — Plastyczka oklapła i zapatrzyła się w swoje pomalowane na błękitno paznokcie. — Tylko cielska cielesność organizmu cię interesuje. — Wychowanie fizyczne nie polega na zbijaniu eterycznych bąków. Plastyczka mimo wszytko posłała mu ukradkowy uśmiech, który trwał ledwie ułamek sekundy i chyba nikt poza jego adresatem go nie zauważył. — Moi drodzy. — Dyrektor wstał. — Zbliżają się walentynki, więc Romantyczny Interdyscyplinarny Projekt jest w sam raz. W skrócie RIP, nawet ładnie brzmi. 342 m Pani Christina, nauczycielka angielskiego, zawahała się, czy nie wyjaśnić, że po angielsku skrót RiP* oznacza „spoczywaj w pokoju", czyli „świętej pamięci". Nie zdecydowała się na to. — Jaką pierwszą lekcję ma jutro druga „a"? — zapytał dyrektor. — Matematykę — powiedziała entuzjastycznie Cecylia Bąk. — Podejmę się tego zadania. Coś... wymyślę. — Drugą mają geografię — odparła pani Konstantynopolska. — Nie mam zamiaru uczestniczyć w tym kretyństwie. — Aaa... No dobrze, to przełóżmy to na piątek — zdecydował Stokrotka. Cecylia posmutniała. — Co mają pierwsze w piątek? — Język polski — powiedziała z rezygnacją polonistka. — Doskonale! Zatem wymyślisz coś romantycznego na rano. Zaczną to robić, a potem na kolejnych lekcjach będą kontynuować, oczywiście dostosowane do specyfiki przedmiotów. Na chemii... możesz im — spojrzał na chemiczkę — na przykład pokazać, jak się robi perfumy. To jest idealny plan! * * * Pani Jola popatrzyła po klasie, zaplotła palce i powiedziała: — Dyrekcja szkoły wprowadziła eksperymentalny projekt, który na szczęście potrwa tylko jeden dzień, jutro. Padło akurat na waszą klasę. — A to chociaż coś ciekawego? — zapytał siedzący w pierwszej ławce Wiktor. — To coś nazywa się Romantyczny Interdyscyplinarny Projekt. W skrócie RIP. — Czy to nie znaczy coś w rodzaju „świętej pamięci"? — zapytał Net. * RiP - (tac.) reąuiescat in pace oraz (ang.) Rest In Peace\ odpowiednik polskiego „Niech spoczywa w pokoju". 343 — Znaczy. — Nauczycielka rozłożyła ręce. — To ma być coś romantycznego i przewijającego się przez kolejne lekcje. Musimy wymyślić, co to ma być. Jakieś pomysły? — Jakąś książkę romantyczną możemy przeczytać — zaproponowała Celina. — I potem będziemy o niej rozmawiać na lekcji. — Ludzie, coś krótkiego wymyślmy — odezwał się Lucjan. — Przecież to i tak jakaś głupota. — To nie jest wcale głupie — zaprzeczył Felix. — Czytałem o tym artykuł w „Wiedzy i Życiu". Ale dyrekcja, jednoosobowa, załatwiła temat jakoś tak powierzchownie. — Widzisz? To my też go załatwimy powierzchownie. — Możemy deklamować romantyczne wiersze — zaproponował Oskar. — Są krótsze. — Weź się zamknij lepiej — parsknął Lucjan. — Niczego nie będę deklamował. — Odpada. — Pani Jola pokręciła głową. — Z wierszem nie da się nic zrobić poza lekcją polskiego. — Może list miłosny? — podsunęła Celina. — Na plastyce przygotujemy koperty na te listy. — Na chemii je zakleimy kwasem siarkowym — dopowiedział Net. — A na fizyce spalimy palnikiem Bunsena — podsumował Gilbert. — A na WF-ie pobiegniemy je wrzucić do skrzynki — dorzucił Wiktor. — Przecież będą spalone. — Jutro macie jeszcze informatykę — przypomniała nauczycielka. — To na informatyce podrobimy znaczki pocztowe — powiedział cicho Net. — Net, proszę cię... 344 — Żartowałem przecież, psze pani. Coś się wymyśli. To znaczy, Eftep będzie musiał coś wymyślić. To znaczy pan Wierszewski... — Dobrze — zgodziła się pani Jola. — Wasz jutrzejszy projekt polega na napisaniu listu miłosnego, w którym zapraszacie swoją wybrankę, lub wybranka, na randkę. — A jak już napiszemy, to potem trzeba się będzie naprawdę spotkać? — zaniepokoił się Kuba. — Jasne! — odparł śmiertelnie poważnie Net. — Stokrotka będzie chodził po mieście i sprawdzał. — Pytam, bo w naszej klasie jest... niedobór dziewczyn. — Napisz list do Konstancji Konstantynopolskiej. Ona jest wolna. Kuba przygarbił się, a przez salę przeszedł pomruk rozbawienia. — Dobra, niech będzie ten list — zgodził się Lucjan. — To proste. — W domu poczytajcie przykłady listów w internecie — poprosiła pani Jola. — Jutro napiszecie własny. Tylko bez gotowców! I jeszcze jedno. Dyrektor... Dyrekcja traktuje ten pomysł bardzo poważnie. Na każdym przedmiocie będzie wystawiona ocena. A żadne usprawiedliwienia nieobecności nie będą akceptowane. * * * Po lekcjach Felix, Net i Nika wyszli ze szkoły i skierowali się do kawiarni Zbędne Kalorie. Padał śnieg, więc gorąca czekolada wydawała się doskonałym pomysłem przed powrotem do domu. Przeszli przez nieodśnieżoną ulicę. W tych warunkach wysokie Martensy, które Nika nosiła przez cały rok, sprawdzały się doskonale. Net, któremu nie chciało się zmieniać butów 345 w szkole, założył sportowe buty przed kostkę, więc w środku miał już pełno zimnej wody. Felix jak zwykle był doskonale przygotowany do warunków, nie tylko miał górskie buty, ale i kurtkę goretexową. Tuż przed drzwiami kawiarni Net zatrzymał się gwałtownie i klepnął w czoło. — Zapomniałem! Mama jest w Łodzi na jakimś wernisażu czy czymś takim. — No i...? — zapytała Nika. — Nie ma obiadu. To po pierwsze, a po drugie muszę jechać do domu, bo tata jedzie po mamę i nie może się zająć brato-siostrą. Chodźcie do mnie. Obejrzymy jakiś film. — Wypijemy czekoladę u ciebie — zaproponował Felix. — Jeżeli masz składniki. Przez szybę pomachali przepraszająco pani Basi, właścicielce kawiarni, i zamarli. Przy stoliku w głębi kawiarni, przy ICH stoliku, przy którym zwykle siadali, teraz siedzieli Cyryl Borkowski i Zuzanna Zdrój. Wuefista trzymał plastyczkę za dłoń i coś do niej mówił, a ona się uśmiechała. — Cyborek kręci z tą elficą? — zdziwił się Net. — A czemu nie? — zapytała Nika. — Choć to rzeczywiście... osobliwa para. — Myślałem, że z zewnątrz mniej widać ten stolik — stwierdził jak zwykle pragmatyczny Felix. Przeszli na przystanek. Akurat podjechał autobus i nawet nie był specjalnie zatłoczony. Usiedli na samym końcu, gdzie najbardziej bujało, więc można było poczuć się jak na statku podczas sztormu. Dodatkową atrakcją były drobne poślizgi, w jakie wpadał autobus przy ruszaniu i hamowaniu. — Tata zawsze się cieszy, jak jest taka pogoda — powiedział Felix. — Dopiero teraz wszyscy zazdroszczą mu Land Rovera. 346 — I tak będzie stał w korku — odparł Net. — To co, przy czekoladzie na gorąco przygotujemy sobie te listy na jutro? — Miało nie być gotowców — przypomniała Nika. — Z panią Jolą gramy fair. — E, przygotuję sobie mentalnego gotowca. — Net dotknął palcem skroni. — Jutro użyję ręki z długopisem jako drukarki. To chyba jest dozwolone? — Stokrotka nie doczytał w tym artykule, że najlepiej jeśli nad projektem pracuje cała klasa — powiedział Felix. — To znaczy, że chodzi o pracę nad wspólnym projektem. — Nie narzekaj — odparł Net. — Te oceny bardzo mi się przydadzą. Mam taką jakby mało optymistyczną średnią. A napisać list to każdy głupi potrafi, więc co dopiero my, mądrzy. Do kogo napiszesz? To ostatnie było skierowane do Felixa, który spojrzał gdzieś w bok. — To chyba nie musi być nikt prawdziwy — powiedział. — Spoko — Net klepnął go w ramię — i tak wiem, do kogo napiszesz. Kwadrans później wjeżdżali windą na ostatnie piętro aparta-mentowca, gdzie rodzina Bieleckich zajmowała dwupoziomowy penthouse. — Dobrze, że jesteś! Jesteście właściwie — ucieszył się tata, narzucając kurtkę. — Muszę lecieć. Bliźniaki śpią, jak się obudzą, to wiesz, co robić. — Wiem. — Net machnął ręką. — Chusteczka z chloroformem, jak zwykle. — Właśnie. No, to na razie. Jak dobrze pójdzie, będziemy za mniej niż trzy godziny. Wyszedł. Przyjaciele zdjęli kurtki i rzucili je na kanapę w salonie. Nikt przecież nie patrzył. 347 — Chusteczka z chloroformem? — zapytała Nika. — Od kiedy twój tata ma takie poczucie humoru? — Nie ma. Tylko nie chciało mu się dyskutować. — Net już przeszukiwał szafki. — Tu gdzieś była czekolada w proszku... — Dlaczego Twoja mama nie wzięła po prostu samochodu? — Nie ma prawa jazdy. To artystka i lepiej jak nie prowadzi. Ma takie, wiesz, natchnione zawiechy i to mogłoby się skończyć dekonstrukcją kubizmu samochodu w postmodernizm latarni. Jest! Postawił na blacie fioletowe pudełko. Nika wyjęła z lodówki butelkę mleka i rozlała do trzech kubków. Podgrzali je w kuchence mikrofalowej i rozpuścili w każdym pięć kopiastych łyżeczek czekolady. Przenieśli się do pokoju Neta, zabałaganio-nego i zastawionego sprzętem komputerowym. — Niezła — przyznała Nika — ale w Zbędnych Kaloriach jest lepsza. Gęstsza. — Darowanej czekoladzie nie zagląda się w molekuły. — Net trącił myszkę i największy ekran na środku biurka obudził się. — Manfred, wstawaj. — Nie śpię — dobiegło z głośników. — Podsłuchuję sobie, o czym rozmawiacie. Ta wyprawa do Łodzi to nie jest dobry pomysł. Przewiduję małą katastrofę komunikacyjną. Tegoroczny budżet miasta na odśnieżanie wyczerpał się dziś około trzynastej czterdzieści pięć. Pługi właśnie wracają do baz, a ich kierowcy mają wolne. Przyjaciele wyjrzeli za okno, gdzie przez śnieżycę nie było widać ziemi czterdzieści pięter niżej. — W Skandynawii jakoś jeżdżą po nieodśnieżonych drogach — zauważył Felix. — Może potrafią. — Net wzruszył ramionami. — Tata też dobrze jeździ. Dobra, bierzmy wzorce listów romantycznych 348 i jedźmy z tym koksem. Manfred, znajdź coś. Wtłoczymy sobie do głowy zasady tego romantycznego pisania, a jutro je zastosujemy. To chyba uczciwe? — zerknął na Nikę. — Mam w domu książkę Listy znanych Polaków — odpowiedziała dziewczyna. — Połowa z nich to listy romantyczne. — Pisane przez ludzi, którzy od dawna nie żyją — dodał Net. — Czyli nazwa RIP nawet pasuje, ale — wskazał za okno — pogoda jest za mało romantyczna, żeby jechać po tę książkę. Zresztą mieliśmy potem obejrzeć film. Kolejną godzinę poświęcili na przeglądanie wyszukanych przez Manfreda listów. Niektóre miały dobrze ponad sto lat. A kryjące się za nimi historie okazywały się całkiem wciągające, szczególnie gdy jakimś cudem w jednym miejscu udawało się znaleźć korespondencję obu stron. Przerwało im dopiero dziecięce kwękanie dochodzące z pokoju obok. Net zerwał się i wyszedł. Felix i Nika poszli za nim i zastali go pochylającego się nad łóżeczkiem bliźniaków. Chłopak poruszał nosem w bezpiecznej odległości od budzących się bobasów. — Jest dobrze — ocenił. — Nie ma wycieku. Wystarczy zatankować. Pozabawiaj je — wetknął Nice w rękę grzechotkę — a ja podgrzeję mleko. Pobiegł do kuchni, skąd zaraz dały się słyszeć odgłosy nerwowej krzątaniny. Bliźniaki, zawinięte dla rozróżnienia w różowy i błękitny kocyk, poświęciły grzechotce kilka sekund uwagi, po czym zaczęły się rozglądać w poszukiwaniu bodźców. Ich miny świadczyły o tym, że za chwilę zrobi się głośno. Prumcia jak zwykle interesowała się rudymi loczkami Niki, ale i to nie mogło wystarczyć na długo. — Inteligentne — stwierdził Felix. — Grzechotka już im się znudziła. Może film z nami obejrzą? 349 — Od oglądania telewizji inteligencji im nie przybędzie — odparła Nika, ale gdy oba bobasy równocześnie wybuchły płaczem, podniosła Pompka i podała Felixowi. — Spokojnie, nie zepsujesz — dodała, widząc jego minę. Sama wzięła Prumcię i przeniosła do salonu, co pomogło tylko na chwilę. Net wrócił i ku uldze Felixa przejął brata. — Możemy odpalać film — powiedział. — Mleko będzie za dziesięć minut. , ✓ — Mikrofalówka się zepsuła? — Nie można w mikrofalówce, co ty! Mamy specjalny podgrzewacz. Co oglądamy? — Cokolwiek, byle szybko. — Nika bujała siostrę, która już się krzywiła do płaczu. — Trzymaj! — Net ponownie wręczył bobasa Felixowi, nim ten zdążył zaprotestować, i zanurkował do szafki z płytami. — Mogłam się spodziewać, że jak powiem „cokolwiek"... — Nika pokiwała głową, widząc pudełko z filmem Wzgórza mają macki. Usiedli na kanapie i włączyli film. Na szczęście przez pierwsze minuty grupa turystów, którzy z pewnością mieli zostać zamordowani w okrutny sposób w trakcie wyprawy w tytułowe góry, dopiero się pakowała i nie robiła niczego strasznego. Gdy wreszcie wsiedli do samochodu, który w kulminacyjnym momencie z pewnością się zepsuje, Net przyniósł podgrzane butelki. Bliźniaki w pełni szczęścia z uśmiechami na buźkach przystąpiły do konsumpcji, z ciekawością obserwując mackę pełznącą poboczem zniszczonej szosy. — Myślicie, że zapamiętają coś z tych obrazów? — zapytał Felix. — Nie mam pojęcia. — Nika ściszyła dźwięk i na wszelki wypadek obróciła niemowlaka tak, by nie widział ekranu. 350 Dziecko zareagowało na to protestem w postaci ostrzegawczego „Aaaa...". Nika odwróciła więc je czym prędzej z powrotem. — Miejmy nadzieję, że nie. Minutę później bliźniaki już spały i nie zobaczyły okrutnej śmierci kolejnych turystów. Obudziła je dopiero cisza po napisach końcowych. — Oj! — Net skrzywił się i odwrócił głowę. — Teraz to już jest wyciek. — Pójdę już. — Felix wstał na bezdechu. — Muszę wymienić uszczelkę pompy Golema Golema. On też ma wyciek. — Sprytne — przyznał Net. — Wychodzisz w kulminacyjnym momencie dnia. Popołudniowa kupa jest zwykle najokazalsza. — I tak się nie znam na dzieciach. — Felix narzucił kurtkę i pocałował Nikę w policzek. Netowi uścisnął dłoń. A dokładniej małym palcem uścisnął wolny mały palec przyjaciela. — Sam się wypuszczę — dodał szybko, widząc, że Net zamierza go odprowadzić. — Nie idź za mną z tą bombą biologiczną. — Nie zna świata, kto nie wychowywał dzieci — westchnął Net, gdy za Felixem zamknęły się drzwi. Następne pięć minut było tą mniej przyjemną częścią dnia. — Zostanę, aż wrócą rodzice — zaproponowała Nika. — Zobaczę, czy masz w lodówce coś, z czego da się zrobić obiad. — Dzięki, mała. — Net uśmiechnął się. W tym momencie zadzwoniła jego komórka. — Czekaj chwilę. To tata. Może gotowanie nie będzie konieczne. — Odebrał. — Cześć, już jesteście w Warszawie? Kupcie po drodze pizzę czy coś... — Niezupełnie — powiedział tata z drugiej strony. — Ledwo dojechałem do Łodzi. Spadło tyle śniegu, że zamykają autostradę. Ma padać do rana. Przeczekamy tutaj i wrócimy jutro, jak pługi ją udrożnią. 351 Net uśmiechnął się, ale szybko spoważniał. — Jasne, nie ma co ryzykować jazdy w taką pogodę — powiedział, siląc się na poważny ton. — Damy sobie... Dam sobie radę. — Wiesz, jak robić mleko, i koniecznie pamiętaj o przewijaniu. Jakby co - dzwoń do nas. To na razie. — Jasne. Pozdrów mamę. — Net rozłączył się i podskoczył kilka razy. — Wolna chata! YesW Nika odwróciła się do niego i uśmiechnęła szeroko, widząc radość. — O słodki jeżu... — Net spoważniał równie nagle. — Nie mogę jutro iść do szkoły. — Kto by przypuszczał, że się zmartwisz z tego powodu? Chyba rodzice napiszą ci usprawiedliwienie? — Nie pamiętasz, co mówiła pani Jola? Usprawiedliwienia nie będą akceptowane. — Tak chyba nie wolno. Regulamin szkoły na to nie pozwala. — To pogadaj z Probówką na ten temat. Wstawi mi nieobecność i pałę. To katastrofa! Właśnie jutro muszę iść do szkoły! Szóstki, a niechby i piątki, ze wszystkich przedmiotów po kolei. Taka szansa na poprawę średniej się nie powtórzy! Przecież z chemii grozi mi dwója. — Może zdążą wrócić do rana? — rzuciła Nika, już krzątając się przy kuchni. — Miejmy nadzieję... — Net zanurkował w lodówce. — A na razie... może zapiekanka? — Wyjął opakowanie pieczarek. Zdecydowanie zapleśniałych pieczarek. — Hm. Miałem smaczek na zapiekankę z pieczarkami. — Strujemy się — oceniła Nika. — Pieczarki to grzyby. Pleśń to też grzyb. Więc zapleśniałe pieczarki to takie jakby supergrzyby. Może da się je jakoś, ja wiem... ogolić? 352 — Wyrzuć to. Net niechętnie wrzucił opakowanie do kosza. — Nic nie ma w tej lodówce. — Coś wymyślę. — Nika przykucnęła i zaczęła systematycznie przeglądać półki. — Tego nic jest dziesięć razy więcej niż u mnie. Daj mi działać. Net uśmiechnął się, sięgnął po pilota i włączył telewizor. W serwisie informacyjnym pokazywali akurat śnieżyce z całego kraju, i połowy Europy zresztą też. — Wiesz co? — Zerknął na Nikę. — Tak sobie pomyślałem, że w sumie to co będziesz jechała w tę śnieżycę do domu. No i stąd jest o połowę bliżej do szkoły. Nika nic nie odpowiedziała. Obierała marchewkę i uśmiechała się. * * * Dyrektor magister inżynier Juliusz Stokrotka siedział za biurkiem w swoim gabinecie i cieszył oczy idealnie uporządkowanymi ikonami na ekranie komputera. Obrazek w tle pod nimi przedstawiał dyrektora magistra inżyniera Juliusza Stokrotkę siedzącego za swoim biurkiem. Zdjęcie zrobił kamerką umieszczoną na monitorze kilka dni temu i umieścił na pulpicie, postępując zgodnie z kolejnymi punktami poradnika Obsługa komputera biurowego dla zaawansowanych. Za oknem było jasno jak w lecie, za sprawą świeżego, bielutkiego śniegu pokrywającego dokładnie wszystko. Do rozpoczęcia lekcji pozostało prawie pół godziny i jedyną osobą w budynku gimnazjum, poza dyrektorem, był portier, pan Brudnica. Panowała niemal idealna cisza, co było zasługą zupełnie nieprzejezdnej wąskiej uliczki za oknem. 353 Dyrektor po lewej stronie klawiatury położył kalkulator i komórkę. Po namyśle dołożył jeszcze pilot do wieży i dopiero wtedy poczuł się jak prawdziwy technokrata. Uruchomił program pocztowy i napisał „Droga Cecyliu!", po czym od razu poprawił na „Droga Cecylio!". Dwa razy wcisnął „enter", nabrał powietrza i napisał „Na wstępie chciałbym...". Zamarł z ręką nad klawiaturą i zamyślił się. Skasował ostatnie zdanie i zamiast niego wstukał „Na wstępie pragnę...". Zmarszczył brwi. Skasował znów i wpisał „Wiesz, jak bardzo zależy mi...". Przez dobrą minutę patrzył na migający kursor, pufnął z niezadowoleniem i dopisał „na tym, żeby...". — A niech to... Zrezygnował, skasował wszystko i wyjął z szuflady Poradnik pisania listów miłosnych. Przekartkował go i z niezadowoleniem odłożył na stosik papierów i książek po prawej stronie biurka. Szybko przełożył na wierzch najnowszy numer polskiego „Scientific American". Było bowiem ważne, by przychodzący do jego gabinetu goście wiedzieli, że interesuje się nauką. Z szuflady wyjął książkę Wzory listów miłosnych i szybko odnalazł właściwy wzór. Teraz poszło łatwiej i po kilku minutach list był gotowy. Dyrektor dorzucił jeszcze na dole animowany obrazek dwóch pulsujących serc i podpisał „Twój Juliusz". Uśmiechnął się sam do siebie i wcisnął „Send". Felix dogonił Nikę na schodach. Było już sporo po dzwonku, ale nie tylko oni pędzili do klas. Śnieg, który przestał padać dopiero nad ranem, zakorkował miasto lepiej niż ostatnie obchody dnia zwycięstwa. — Co z Netem? — zapytał zdyszany Felix. 354 — Rodzice nie przyjechali, więc nie mógł zostawić bratosio-stry. — Skąd wiesz? — Spojrzał na nią podejrzliwie. — Nie masz komórki, a wychodzisz z domu wcześniej od niego. — Eeem... — Nika lekko się zaczerwieniła. — Aha, OK. Sorki. — Felix się zmieszał. Wparowali do klasy, w której brakowało jednej trzeciej uczniów. Na szczęście brakowało również pani Joli. Gimnazjaliści opowiadali sobie, w jaki sposób dotarli do szkoły. — Ulica była totalnie nieodśnieżona — opowiadał Lucjan. — Przedzierałem się przez śnieg do pasa i torowałem drogę innym. Ludziom kończyły się już zapasy. — Przecież to tylko jedna noc — zauważył Oskar. — Ale wystarczyło. Może wczoraj nie zrobili zakupów. — Mieszkam niedaleko — wtrącił Wiktor. — U mnie leży ze dwadzieścia centymetrów. Lucjan spojrzał na niego groźnie. — Ja jechałem do metra psim zaprzęgiem — powiedział z kamienną twarzą Gilbert. — I zostawiłeś psy na stacji? — zapytała Klaudia. — Nie. Zabrałem je ze sobą. Czekają w szatni. Mają obroże z wieszaczkami. Przez klasę przebiegł szmer rozbawienia. Klaudia spuściła wzrok, nie wiedząc, o co chodzi. — Byłoby dobrze, gdyby pani Jola dotarła — westchnęła Aurelia. — Przepisałam z fejsa dziesięć listów. Straciłam pół godziny. W tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie i do sali wpadła pani Jola w zaśnieżonym kożuchu. 355 — Sorry — rzuciła, ściągając czapkę. — Ostatnie trzy przystanki szłam piechotą i jeszcze na koniec się wywaliłam. Przygotowaliście się? Drzwi znów się otworzyły i do sali wsunął się... Net. W dłoni trzymał dużą i ciężką torbę sportową. Ukłonił się, bąknął przeprosiny i zupełnie nie po Netowemu przemknął do ostatniej ławki. Jego kasztanowe włosy, zwykle sterczące w nieładzie, teraz były jeszcze bardziej zwichrzone. Nauczycielka powiodła wzrokiem po klasie i stwierdziła: — Damy jeszcze chwilę spóźnialskim. Nika przeczesała pobieżnie włosy Neta, nachyliła się do niego i zapytała cicho: — Przyjechali? — Nie... — mruknął Net, unikając jej wzroku. — Więc zostawiłeś Pompka i Prumcię z którąś sąsiadką? — Nie... — Chyba nie zostawiłeś ich samych?! — Też nie... — Więc...? — Nika uniosła brwi, po czym, tknięta przeczuciem, spojrzała na torbę. — Chyba nie...? — Chyba tak... Nika otworzyła z wrażenia usta. Pochyliła się i rozsunęła suwak. Z wnętrza torby spojrzały na nią dwie pary oczu. Wyraźnie rozbawione przygodą ciamkające smoczkami bliźniaki siedziały naprzeciw siebie w gniazdku przygotowanym z kartonów, kocyków i sporej ilości zabawek, w tym trzech świecących. — Chyba oszalałeś — wydusiła z siebie dziewczyna. — Zabrałeś niemowlaki do szkoły? Felix nachylił się zaciekawiony, o czym rozmawiają przyjaciele, i też znieruchomiał z wrażenia. 356 — Stary... — pokiwał głową. — Wprowadziłeś właśnie pojęcie odpału na nowy poziom. Jak zamierzasz utrzymać je przez kilka godzin w tajemnicy? — Mają mnóstwo zabawek. — Net wzruszył ramionami. — Wszystkie ciche, niektóre świecą. Jakoś to będzie. W autobusie usiadłem na miejscu dla matki z dzieckiem, ale mnie jakaś emerytka przepędziła. Miejsc dla braci z rodzeństwem nie było, a jak się ma dwójkę dzieci pod opieką, to chyba nawet kierowca powinien ustąpić miejsca. — Nie wierzę, że to zrobiłeś... — dodała Nika. — Sam nie wierzę. Ale przecież nic im nie będzie. Cieszą się, zobacz. Brat wypluł smoczek i wydał z siebie krótki radosny kwik. Net czym prędzej wepchnął smoczek na miejsce i uniósł wzrok. Wszyscy się na niego gapili. — Sto lat! — Nika podała mu chustkę. Net wytarł nos i zrobił minę, jak ktoś, kto udaje, że nic niezwykłego się nie wydarzyło. — Kichasz jak gumowa kaczuszka — stwierdził Oskar. — Dobrze, kochani. — Pani Jola wstała. — Brakuje jeszcze Horacego, Celiny i Klemensa. Może zdążą napisać swoje listy później. Zaczynajmy. Wszyscy wyciągnęli kartki i z różnym entuzjazmem przystąpili do pisania. Nauczycielka zaczęła się przechadzać między ławkami, śledząc postęp prac. Gdy pochyliła się nad Gilbertem, ten zasłonił kartkę rękawem. — To jest prywatna korespondencja. — Jak zwykle powiedział to takim tonem, że nie dało się stwierdzić, czy mówi poważnie. — Rozumiem, ale w takim razie będę musiała wystawić prywatną ocenę. 357 Chłopak z ociąganiem podał jej kartkę. — „Piękna nieznajoma, wiedz, że mam tylko cztery pięćdziesiąt" — przeczytała nauczycielka. — To bardzo mało romantyczne. — Ale bardzo szczere. Byłoby bardziej romantyczne, gdybym napisał, że mam dwie stówy, ale wtedy byłoby nieszczere. Przecież romantyzm nie może polegać na oszukiwaniu adresata listu. — Możesz napisać, że zapraszasz ją na spacer. Spacer nic nie kosztuje. Gilbert przytaknął i zmiął kartkę. Wziął nową i napisał na niej „Piękna nieznajoma, z przyczyn finansowych mogę Cię zaprosić jedynie na spacer". Pani Jola pokręciła głową. — Przemyśl to jeszcze. Lepiej będzie, jeśli powstrzymasz się od wspominania o pieniądzach. Jest mało tak nieromantycznych tematów jak pieniądze. — Jak to? — zdziwiła się Aurelia. Popatrzyła krytycznie na swoją kartkę i skreśliła dwa ostatnie zdania. — To jak mam napisać, że chcę, żeby był bogaty? — zapytała Klaudia. — Może powinnaś napisać, że powinien być miły i delikatny? — zaproponowała pani Jola. — Miły i delikatny? — Dziewczyna skrzywiła się. — A będzie choć trochę romantycznie, jak napiszę „miły i delikatnie bogaty"? Pani Jola uśmiechnęła się z przymusem i przeszła dalej. — Spróbujcie nie pisać niczego o pieniądzach ani w ogóle o sprawach materialnych. Napiszcie coś o tym, że chcecie bliżej poznać drugą osobę. 358 I Gilbert ponownie zmiął kartkę i napisał trzecią wersję listu „Piękna nieznajoma, z przyczyn niezależnych od organizatora mogę Cię zaprosić jedynie na spacer". — Kusi mnie, żeby zacząć list od „Drogi obiekcie roman-tyzacji" — stwierdził cicho Net. — Ale rozsądek zwycięża nad romantyzmem, więc napiszę „Drogie światło mojego dnia". Może być? — Jeśli chodzi ci tylko o dobrą ocenę, to tak — uśmiechnęła się Nika. — Luz, mała. List będzie miał też zastosowanie praktyczne. — Net zgodnie z planem zaczął pokrywać kartkę kompilacją zdań zapamiętanych z wczorajszej sesji w archiwum internetowym. — Tylko potem sprawdź błędy, bo na przykład „życie" pisze się przez samo żet. Net przytaknął i w tym samym momencie rozległ się dźwięk kichającej gumowej kaczuszki. — Sto lat! — powiedziała szybko Nika. — Gdzieś tu miałem chusteczkę... — Net zasłonił nos, zanurkował w torbie i wetknął smoczek w usta siostry. Podał jej pluszowego misia i szepnął — wytrzymaj jeszcze tylko... pięć godzin. Felix spojrzał na przyjaciela ze współczuciem, a spojrzenie mówiło „to się nie uda", i powrócił do pisania listu, w którym romantyczne były tylko przymiotniki. Podczas następnego okrążenia klasy pani Jola zatrzymała się przy Lucjanie i westchnęła. — Tak też nie można — powiedziała. — Nie możesz opisywać tak szczegółowo oczekiwań wobec wybranki. Siedząca obok Aurelia z niepokojem zerknęła na jego list, ale chłopak w porę odwrócił go na drugą stronę. 359 — Wieczorem sobie przeczytasz — zapewnił. — Ale najpierw ja muszę ten list ocenić — przypomniała nauczycielka. — Dla mnie przygotuj wersję bez tych opisów w stylu „wielgachne". Siedzący rząd wcześniej Oskar pufnął z niezadowoleniem. Przestał pisać, zastanowił się i skreślił jeden wyraz. — To ja napiszę „romantycznie okazałe" — mruknął. Gdy lekcja zbliżała się ku końcowi, do klasy wparowali ostatni zmarznięci spóźnialscy. Usiedli i przystąpili do pisania. — Ja skończyłem. — Net uśmiechnął się i odłożył długopis. Spojrzał na kartkę Felixa. — Jak tam? — Jakoś idzie. — Felix szybko zasłonił list. Zapisane miał prawie pół strony. — Założę się, że połowa listu to instrukcja dotarcia do miejsca randki, a w postscriptum będą współrzędne GPS. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale z dołu dobiegło pflump wypluwanego smoczka i dźwięk kaczuszki, tym razem mniej radosnej. — To zatoki — wyjaśnił szybko, czując na sobie spojrzenia połowy klasy. — Odśnieżałem ściany. Znaczy dach odśnieżałem i mnie przewiało. Kwiknięcie powtórzyło się i przeszło w serię. Net schylił się i spróbował wymacać smoczek w torbie pełnej małych przedmiotów. — Nie ma... — szepnął. — Znajdę więcej chusteczek — powiedziała głośno Nika, zsunęła się z krzesła i uklękła przy torbie. Net w tym czasie kiwał głową z otwartymi ustami, symulując kichanie. Musiał to synchronizować z odgłosami z dołu. — Jak chusteczki? — zapytał, wykorzystując przerwę. 360 — Nie mogę znaleźć — odparła Nika. — Gdzieś musiały wypaść. Felix odłożył długopis i zanurkował obok niej. W zamieszaniu drugie z bliźniaków wypluło smoczek i teraz Net musiał kichać na dwa głosy. Reszta klasy wpatrywała się w niego w osłupieniu. — Co to jest? — zapytał Lambert, unosząc w dwóch palcach mokry smoczek. — Pendrive. — Net szybkim ruchem pokonał dzielące go od Lamberta dwa metry i zabrał mu smoczek. Już nie dbał 0 synchronizację dźwięków i mimiki. Schylił się pod stół 1 wyciągnął przed siebie smoczek, który przejęła Nika. Wytarła szybko o bluzkę i zatkała nim usta Prumci. Felix to samo zrobił z Pompkiem. Wyszli spod stołu i ujrzeli wpatrzone w siebie kilkanaście par oczu. Nika podała Netowi chustkę, po czym cała trójka usiadła sztywno na swoich miejscach. Zapadła cisza. — Niezłe. — Gilbert pokiwał z uznaniem głową. — To wyglądało jak japońska reklama gumisiów. Net nabrał powietrza, żeby odpowiedzieć coś złośliwego, ale nic nie wymyślił. — Może... — Pani Jola nabrała powietrza. — Może lepiej pójdziesz do doktora Jamnika? Ten katar brzmi bardzo... nienaturalnie. Z konieczności udzielenia odpowiedzi Neta uwolnił dzwonek. Pani Jola pokręciła głową i poleciła, przekrzykując hałas odsuwanych krzeseł: — Zostawcie mi wasze listy. Sprawdzę je przez przerwę. Potem je odbierzecie i zrobicie z nimi coś romantycznego... na chemii. Wyszli na korytarz, tym razem Felix pomógł Netowi nieść torbę. Przez uchylony suwak dawało się dostrzec świecące 361 zabawki zamieniające wnętrze torby w coś, co chyba podobało się bliźniakom. — Trzeba je nakarmić — stwierdził Net. — Mam te ich poidełka z mlekiem, ale nie wziąłem podgrzewacza. Jakoś tak wyszedłem z domu pod wpływem impulsu. I ten impuls był niepełny, bo nie zawierał podimpulsu do zabrania podgrzewacza. — Podgrzejesz butelki z mlekiem w ciepłej wodzie — zaproponowała Nika. — W umywalce. — No ale gdzie? W damskiej czy w męskiej? Wszędzie razem nie wejdziemy. — W damskiej jest czyściej — zauważyła Nika. — Idźcie do szatni po szalik. Jak owiniecie głowę, nikt się nie pozna. — Nie ma czasu. — Felix wyjął z plecaka kartkę przygotowaną do pisania kolejnych wersji romantycznych listów i napisał na niej „Awaria". — Właźcie i grzejcie. Nie pytając o nic więcej, Net i Nika weszli, a Felix nakleił kartkę po zewnętrznej stronie drzwi, po czym sprawnie wymontował klamkę i zatrzasnął drzwi. * * * Lekcja chemii rozpoczęła się, jakby Romantyczny Interdyscyplinarny Projekt nie istniał. Probówka, czyli pani Czartoryska, rysowała na tablicy wzory i opowiadała, co który opisuje. Do gablotek z odczynnikami do doświadczeń nawet się nie zbliżała. Dla normalnego człowieka skupienie się na tym dłużej niż kilka minut było niemożliwe. Teraz jednak wszyscy czekali na moment, w którym nauczycielka przejdzie do RIP-u. W końcu okazja do zdobycia szóstki z chemii była czymś, co nie zdarzało się często. Gdy do końca lekcji został kwadrans, klasa zaczęła się niepokoić. Uczniowie patrzyli po sobie, licząc na to, że kto inny 362 zwróci uwagę na palący problem. Net zerkał z niepokojem na torbę, ale najedzona bratosiostra spała w najlepsze. Po krótkiej walce wewnętrznej uznał, że skoro już zrobił to wszystko, co zrobił, to bez sensu będzie teraz to zmarnować. — Przepraszam. — Uniósł dłoń. — Ja mam pytanie. Probówka odwróciła się. Nie była zachwycona, ale ponieważ Net zachowywał się zgodnie z zasadami uprzejmości, nie miała wyjścia. — Słucham? — zapytała szorstko. — Co z projektem, na którym tak bardzo zależy dyrekcji. Mówię o Romantycznym Interdyscyplinarnym Projekcie, nad którym mieliśmy dziś pracować cały dzień. Nauczycielka odłożyła kredę i otrzepała dłonie. — Dobrze, chcecie romantyczną lekcję chemii, to w takim razie przerobicie sami w domu materiał do strony dwieście piętnastej. — Ale to mieliśmy robić za tydzień — zauważył Wiktor, kartkując książkę. Probówka zignorowała tę uwagę. Zniknęła na zapleczu, by po chwili wrócić z zestawem stojaków i naczyń laboratoryjnych. W minutę zmontowała na stole skomplikowany układ z kolby, palnika i kilku prostych, krzywych oraz spiralnych rurek. Wszystko to było zakończone szklanym zbiornikiem z kranikiem, pod którym stanęła zlewka. Chemiczka dłuższą chwilę szukała odpowiedniego kluczyka w sporym pęku, po czym otworzyła szafkę z odczynnikami. Przestawiła na stół kilka butelek, założyła na twarz maskę ochronną i podpaliła palnik pod kolbą. Przez następne kilka minut odmierzała, przelewała, mieszała bulgoczącą zawartość kolby. Wreszcie zgasiła płomień, zdjęła maskę i popatrzyła po uczniach. 363 — To perfumy — powiedziała, wskazując bezbarwną substancję skraplającą się w małym zbiorniczku nad zamkniętym kranikiem. — Prawie perfumy. Potraktujcie to jako część Romantycznego Interdyscyplinarnego Projektu. Będziecie mogli poperfumować te swoje listy miłosne, a szóstkę dostanie ten, kto rozpisze na tablicy reakcje, które przed chwilą zaszły. — Że what... ? — nie mógł uwierzyć Net. — Mamy to rozpisać? — Słyszałeś przecież. Ktoś chętny? W tym momencie gdzieś pod stołem rozległo się przytłumione prrryt... Netowi z czymś się to skojarzyło. — Może ułatwi wam zadanie, gdy poczujecie zapach. — Nauczycielka sięgnęła do kranika. Net rozsunął na boki zapięcie torby i wtedy nastąpiło drugie, już nie przytłumione prrryt! Dźwięk idealnie nałożył się na odkręcanie kranika przez chemiczkę. — Z czym wam się kojarzy ten zapach? — zapytała. Net nie słuchał już nauczycielki, z rezygnacją popatrzył na śpiące bliźniaki. — Poranny klocek — westchnął ciut za głośno, zasłaniając nos dłonią. Chemiczka zamarła zagapiona na Neta, a klasa zamarła zagapiona na chemiczkę. W ciszy kolejne kropelki przezroczystej substancji spadały do zlewki. Z czymkolwiek miał się kojarzyć zapach owej substancji, na starcie przegrał walkę o powonienia gimnazjalistów z zapachem znacznie bardziej intensywnym. Niewidzialna chmura wolno rozchodziła się po klasie. Nikomu przez myśl nie przeszło, że jej źródłem może być zawartość Netowej torby. Wszyscy patrzyli z przerażeniem na zlewkę. Siedzący najbliżej już wstawali i odsuwali się. — Nie poperfumuję tym mojego listu — oświadczyła Aurelia. — Mowy nie ma. 364 — Powietrza! — Oskar rzucił się do okna i otworzył je szarpnięciem. Zapach był zabójczy nawet jak na to, do czego Net zdążył się już przyzwyczaić. — Za słabo podgrzane — stwierdził. — Co za słabo podgrzane? — Osłupiała nauczycielka spojrzała na kolbę nad palnikiem. — Mleko. * * * Długie dwie minuty, które przyjaciele spędzili w damskiej toalecie, przewijając bliźniaki, były jednymi z najgorszych doświadczeń od dawna. Nie mieli pomysłu, co zrobić ze zużytymi pieluchami, więc je po prostu wrzucili do kosza i czym prędzej wyszli. Felix, jak poprzednio, odczepił kartkę „Awaria" i zamontował klamkę, po czym cała trójka oddaliła się jak najdalej od drzwi toalety. — Ile one będą spać? — zapytał Felix. — W normalnych warunkach ze dwie-trzy godziny. — Net wzruszył ramionami. — A tutaj to nie wiem. Jak się nimi buja, to jest lepiej, ale za to jest hałas. — Spojrzał na wyświetlacz telefonu. — Powinni już wyjeżdżać z tej Łodzi. Przecież nie pada od dawna. Zbliżali się do sali plastycznej. Nika zerknęła na Neta z delikatnym uśmiechem. — Kiedy pokażesz mi ten list? — zapytała. — To zależy od tego, co się wydarzy na kolejnych etapach projektu. — Net wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Muszę ci go przecież wysłać, a jeśli na biologii będziemy hodować paprocie pocztowe, to może potrwać. 365 Salę plastyczną wypełniał intensywny aromat kadzidełek. W rogu znajdowało się coś, co można by określić mianem stanowiska do medytacji. Zuzanna Zdrój z zamkniętymi oczami w pomarańczowo-czerwonym czymś siedziała w pozycji kwiatu lotosu na lnianym dywaniku. Wokół, wśród rozrzuconych płatków róż stało kilka miedzianych naczyń i stojak do kadzidełek - źródeł dymu. Część uczniów była już w sali. Widok nauczycielki uprawiającej jogę, czy co to właściwie było, zrobiło na wszystkich takie wrażenie, że nikt nie rozmawiał. Przyjaciele przemknęli na koniec sali i usiedli, najciszej jak potrafili. — Otwiera sobie kolejne czakry — szepnął Net. — A mnie się tu bratosiostra podtruje. Plastyczka otworzyła oczy i wciągnęła powietrze z dźwiękiem, jaki wydają pływacy po długim zanurzeniu, ewentualnie bohaterowie horrorów budzący się z koszmaru. Wszyscy drgnęli, a ona wstała i powiedziała, jak gdyby nigdy .nic: — Listy romantyczne są takie romantyczne. Przygotujemy dziś kopertę na listy i zalakujemy ją, by otworzyła je tylko dusza mająca stałe miejsce w naszym sercu. — Dusza nie ma rączek, żeby otworzyć... — wymsknęło się Netowi. Nauczycielka nie zwróciła na to najmniejszej uwagi i ciągnęła dalej, przechadzając się przed tablicą jak aktor w teatrze greckim. Nawet jej strój pasował. — Zalakowana koperta jest jak ciepły kokon, który otula wiadomość i bezpiecznie prowadzi ją poprzez wiry, mielizny i odmęty Poczty Polskiej. Jest jak strażnik, chroniący ją przed wścibskimi paluchami postronnych we wsiach i miasteczkach, które będzie musiała pokonać, nim otworzy się przed adresatem. Ktoś z tyłu sali westchnął ciężko, z boku dobiegł odgłos obgryzanych paznokci. Zuzanna Zdrój długą chwilę patrzyła 366 w okno, jakby wypatrywała lecących samodzielnie zalakowanych kopert, po czym oświadczyła zupełnie innym tonem: — Koperty wykonamy z grubego i wytrzymałego papieru. Jeśli ktoś woli, może przepisać list na większy arkusz, tak by pozostały marginesy, i zawinąć list, by sam stał się swoją kopertą. — Przepisać? — zaprotestowała Klaudia. — To aż siedemnaście linijek! — Nie, nie, nie możecie użyć tych karteluszek z przemysłowego papieru. Ten papier uformowała maszyna, tryby, zęby, smary, a nie kochająca dłoń oddanego rzemieślnika z wiernym sitem do czerpania. I tak musicie je przepisać. Z nagłym ożywieniem pobiegła do szafki, a zwiewny materiał jej sukni zafalował za nią jak welon. Wyjęła stosik żółtawych papierów, każdy w innym formacie, i zaczęła je rozdawać uczniom. — Bierzcie większe — syknął Felix. Net i Nika nie pytali dlaczego, po prostu zastosowali się do rady przyjaciela. — Wymieniajcie się do woli. — Zuzanna Zdrój położyła przed Lucjanem ostatni arkusz i uniosła dłonie. — Niech każdy ma to, czego pragnie: wielkość, kolor, fakturę. — Handel fakturami jest nielegalny — mruknął Net. Tym razem nauczycielka zareagowała. — Och, nie sprowadzaj sztuki do księgowości kalkulatorowej — skarciła go, ale zaraz zamknęła oczy i odpłynęła do innego świata. — Wyjmijcie piórka do kaligrafii i kałamarze. Przelejcie swoje uczucia i tęsknoty na papier. Net kichnął donośnie. — Oj, sorry, ja trochę przelałem... — mruknął i przetarł rękawem papier. 367 — Teraz kichasz normalnie — zauważył Gerald. — Nie mamy piórek do kaligrafii — odezwała się Nika. — Nie macie? — zdziwiła się nauczycielka. — Czym piszecie na języku polskim? — Długopisami. — Klaudia uniosła różowo-biały długopis z czymś w rodzaju włochatego ogonka na końcu. — Ogryzki z chińskiej fabryki! Jednorazówki, zło, miałkość. — To mój ulubiony długopis — zaprotestowała Klaudia. — Wczoraj go kupiłam. — O! — Zuzanna doskoczyła do Felixa, aż ten się odsunął z zaskoczeniem. — Jest pióro! Jeden z was czuje głębię obcowania z formą. Od razu stawiam ci szóstkę! Felix nie wyglądał na ucieszonego z komplementu, a spojrzenia rzucane przez kolegów też nie wyrażały aprobaty, co najwyżej rozbawienie kryjące lekką zawiść. — Jak głęboko obcujesz z formą? — zapytał Lucjan, a siedzący najbliżej zachichotali. Chcąc nie chcąc, wszyscy przystąpili do przepisywania listów na papier czerpany. Aurelia usilnie próbowała dojrzeć, co pisze Lucjan, ten jednak skutecznie jej to uniemożliwiał, zasłaniając tekst ramieniem. Zawiesił się na jednym słowie i od pół minuty nie mógł wymyślić, co z nim zrobić. Gilbert wychylił się ze swojego miejsca i zajrzał na jego kartkę. — Napisz epicko monumentalne — poradził. — Co jest epicko monumentalne? — zapytała ze złością Aurelia. — Uczucie — zapewnił ją Gilbert. — Tak jak gargantuiczna miłość Romea do Julii. Aurelia nie wyglądała na przekonaną, ale zajęła się pisaniem własnego listu. 368 — Bocium Pani, nie przyjdę, mam inne zamiary — mruczał pod nosem Net. — Nie wypatruj, nie czekaj, bo dostaniesz kataru. Nika powstrzymywała się przed podglądaniem, co pisze naprawdę. Ewidentnie pisał coś zupełnie innego, niż mówił. Wygrzebała z dna torby czarny cienkopis i zaczęła przepisywać swój list. Robiła to najstaranniej, jak potrafiła, dorabiając ozdobne ogonki przy każdym „y" „g" i „j". Na koniec rozbudowała pierwszą literę w obrazek przypominający średniowieczny inicjał. Po namyśle uśmiechnęła się, wyjęła kredki i zajęła się kolorowaniem inicjału. Znakomita większość uczniów nie przejawiała zdolności plastycznych i po prostu ograniczyła się do przepisania tekstu. List Felixa wyglądał w miarę podobnie do tego, czego można oczekiwać po kaligrafowanym liście romantycznym, który ma zostać otulony w ciepły kokon zalakowanej koperty. Atrament z pióra wiecznego jako jedyny okazał się intensywnie czarny, a do tego na koniec Felix pogrubił wszystkie pionowe linie. Nie miało to wprawdzie wiele wspólnego z prawdziwą kaligrafią, ale na pierwszy rzut oka wyglądało poważnie. Na pewno włożył w to wiele pracy. Net jeszcze kończył rysunek, z wysuniętym językiem przechylając głowę i obracając kartkę, gdy plastyczka klasnęła w dłonie. — Pięknie, uroczo, przejmująco. — Złożyła dłonie jak do modlitwy. — Teraz zamkniemy listy i zalakujemy je. — Odwróciła się, znów pobiegła do szafki i wyjęła kolejną porcję papierów. — Ci, którzy wybrali małe kartki, muszą jeszcze przygotować koperty. Przez salę przemknął pomruk niezadowolenia, na który nałożył się chichot Neta. Chłopak trącił łokciem Felixa i szepnął: 369 — Dzięki, że pomyślałeś o tych dużych. — Mózg w służbie człowieka. — Coś za dobrze czujecie tę głębię obcowania z formą — stwierdził Gerald, który wybrał małą kartkę. Następne dziesięć minut połowa klasy wycinała i kleiła koperty, a druga miała wolne. Net dyskretnie zerkał do uchylonej torby z bobasami. Wyglądało na to, że zapach kadzidełek im nie przeszkadza. Na razie spały. — Listy bez kopert składamy tak właśnie. — Plastyczka zademonstrowała na zwykłej, banalnej i bezdusznej, bo przemysłowej, kartce. — A listy do koperty, na trzy lub na dwa i dwa. Każdy musi sam dokonać wyboru, złożyć list zgodnie z własnym sumieniem i intuicją. Jak już to zrobicie, zajmiemy się lakowaniem. Postawiła na biurku zapaloną świeczkę i rozgrzała nad nią laskę twardego laku wielkości kawałka kredy, Następnie nakapała kilka kropel roztopionego laku na złączenie koperty i docisnęła jednym z pierścieni, których kilka nosiła na palcach. Podmuchała i uniosła kopertę, prezentując ukończone dzieło. — Teraz wy. — Wskazała szeroko rozłożonymi ramionami klasę. — Och, jasne. Nie macie przy sobie świeczek. — Dotknęła wierzchem dłoni czoła, jakby się dowiedziała o wielkiej tragedii. — Te przepisy przeciwpożarowe zabijają sztukę. — Uniosła wzrok ku niebu, choć bardziej prawdopodobne było, że upewniała się, czy na czujniku dymu nadal znajduje się taśma klejąca, którą umieściła tam pierwszego dnia pracy. — Wobec tego przynieście swoje listy tutaj. Będziemy stawiać lakowe kropki nad „i" wspólnym wysiłkiem. Wszyscy podeszli do biurka, jedynie Net został przy torbie z bratosiostrą. Plastyczka wzięła pierwszy list, należący do Gilberta, i zmarszczyła brwi. 370 — Adresat i nadawca to ta sama osoba. To wygląda, jakbyś napisał list sam do siebie. — Pomyślałem, że w ten sposób zaoszczędzę — odparł szczerze Gilbert. — Mam tylko cztery pięćdziesiąt. Stojąca obok Zosia bezgłośnie westchnęła. — Pokrętne są drogi, którymi wędrują nasze uczucia — orzekła nauczycielka. — Rozgrzej lak. Gilbert zbliżył laskę laku do płomienia i po chwili nakapał bordowe krople na kopertę. — Teraz odciskasz sygnet rodowy. — Plastyczka spojrzała wyczekująco na Gilberta. — Dlaczego nie odciskasz? Lak tężeje. Gdzie twój sygnet rodowy? — W siedemnastym wieku, może. — Gilbert wzruszył ramionami. Lak zastygł w gruby kleks, podobny do tego, w jaki formuje się wosk kapiący ze świecy. — Jestem Gilbert herbu Nikt — oświadczył chłopak. — Jak dla mnie spoko. I tak sklejone. — Pieczęć powinna być pieczęcią... — zmartwiła się Zuzanna. — Kto z was jeszcze nie ma sygnetu rodowego? — Wszyscy unieśli ręce. — No nie... Jeszcze chwila i pomyślę, że to ja jestem jakaś dziwna. Trudno. Odciśnijcie, co macie pod ręką. Tak naprawdę liczą się intencje. Efekty też się liczą, ale... A, po prostu odciśnijcie, co macie pod ręką. Oskar odcisnął skuwkę flamastra, Klaudia powtórzyła to z różowym długopisem, co niestety skończyło się oskalpowaniem włochatej skuwki. Wiktor odcisnął kciuk i teraz stał z boku, dmuchając na oparzenie. Net, którego w pilnowaniu bliźniaków zastąpiła Nika, odcisnął pięćdziesiąt groszy. Niestety moneta przylgnęła do laku i nie dało się jej oderwać. Żadna 371 z pieczęci, poza tą pierwszą, nauczycielki, nie wyglądała zbyt profesjonalnie. Jednak wszystkie poprawnie zakleiły listy. Plastyczka ułożyła przed sobą stertę zalakowanych kopert i oparła się o biurko. Westchnęła ciężko, wyrażając w tym westchnieniu wieloznaczność i głębię bólu istnienia. — Zastanawiam się, jak ja teraz ocenię te listy. * * * Antoni Czwartek przyglądał się stercie zalakowanych kopert leżących na ciężkim stole do doświadczeń. Uczniowie, siedzący przy stołach ustawionych w literę „U", patrzyli na niego z zaciekawieniem. Nikt nie miał pojęcia, jak połączyć romantyczność z fizyką. Nauczyciel zdaje się też nie. — Za miesiąc byłoby łatwiej, bo będziemy przerabiać magnetyzm. — Gładził siwe wąsy. — Dziś powinna być lekcja o tarciu. — Też pasuje — ucieszył się Lucjan. — Ale nie do korespondencji romantycznej. — Korespondencja romantyczna jest taka nieromantyczna — poskarżyła się Celina. — Listy miłosne. — Listy miłosne. To zupełnie niefizyczne. Jak to się w ogóle nazywało? — Nauczyciel przegrzebał zawartość tekturowej teczki i wyjął kartkę z podpisem dyrektora i kilkoma pieczątkami. — Romantyczny Interdyscyplinarny Projekt. — Znów spojrzał na koperty. — Listy miłosne... Dobra, trochę naciągniemy klasykę literacką. Romeo i Julia. Dziewczyny wydały z siebie aprobujące „Uuu...", a chłopcy „Eee..." o wprost odwrotnym znaczeniu. — Będzie się działo w kosmosie — obiecał nauczyciel, co tylko w nieznacznym stopniu zadowoliło męską część klasy. — Załóżmy, że rodzina Montecchich, więc i Romeo, mieszka na Marsie, a rodzina Capulettich z Julią - na Wenus. — Narysował 372 na tablicy dwa kółka symbolizujące planety i zastanowił się. — Nie, zły pomysł, mieszkać na Wenus. Atmosfera składa się głównie z dwutlenku węgla i panuje tam prawie stukrotnie wyższe ciśnienie niż na Ziemi. Temperatura przekracza czterysta pięćdziesiąt stopni, więc ołów występuje tam tylko w stanie ciekłym. Nie, Julię umieścimy po prostu na Ziemi. — Narysował na czubkach planet dwie postacie, jedną w spodniach, drugą w spódniczce. — Kochają się, ale nie mogą się spotkać, bo obie rodziny są zwaśnione i nie chcą sfinansować podróży. A sami nie uciułają tyle do końca życia. Już samo wyniesienie na orbitę okołoziemską kilograma ładunku kosztuje dziesięć tysięcy dolarów. Nawet gdyby Julia znacząco schudła, i tak byłoby drogo. Są więc skazani na wysyłanie do siebie listów. Oczywiście nie takich. — Poklepał koperty. — Ale przesłanie e-maila z Ziemi na Marsa jest możliwe już przy dzisiejszym stanie techniki i tu pojawia się to, o czym chciałem opowiedzieć. E-mail na Marsa będzie leciał kilka minut. To już jest taka odległość, że światło, więc i sygnał radiowy, potrzebuje trochę czasu, by go pokonać. Zależnie zresztą od tego, kiedy Julia zechce wysłać e-mail. Ziemia i Mars krążą wokół Słońca z różną prędkością. — Czwartek narysował kolejny schemat. — Najmniejsza odległość między obydwoma planetami jest prawie dwudziestokrotnie mniejsza, niż gdy są po różnych stronach Słońca. — Kiedyś dostałem maila z opóźnieniem kilku godzin — powiedział Oskar. — Może przysłał go ktoś z Urana — uśmiechnął się nauczyciel. — Uran jest od nas odległy o jakieś trzy godziny świetlne. Ale nawet gdyby Romeo mieszkał na Uranie, to trzy godziny byłyby akceptowalnym czasem na doręczenie wiadomości, prawda? — Klasa, w większości zainteresowana opowieścią, przytaknęła. — Na marginesie, od Księżyca dzieli nas pół 373 sekundy świetlnej. Jeśli błysnęlibyśmy bardzo jasną lampą błyskową w stronę Księżyca, to odblask na Księżycu zobaczylibyśmy po całej sekundzie. A teraz wyobraźmy sobie, że rodziny Montecchich i Capulettich mieszkają w innych układach planetarnych. Zostawmy Julię na Ziemi, a dla Romea znajdźmy jakieś przyjemne miejsce. Najbliższa gwiazda to Próxima Centauri. Dzielą nas od niej ponad cztery lata świetlne, co znaczy, że dowolna informacja od Julii do Romea będzie lecieć ponad cztery lata. W drugą stronę tyle samo, czyli Julia otrzyma odpowiedź na swój list po ośmiu latach. — Czwartek uśmiechnął się. — Żaden związek tego nie wytrzyma. — Teraz uśmiechnęła się również spora część klasy. — Ale nawet to jest zbyt optymistyczną wersją. Wokół Proximy prawie na pewno nie ma planety, na której dałoby się mieszkać. — A gdzie jest najbliższa planeta podobna do Ziemi? — zapytał Felix. — Wciąż zbyt mało wiemy. Odkrytych planet jest już prawie tysiąc, ale na której dałoby się żyć? Można tylko snuć przypuszczenia. Gdyby Romeo mieszkał na planecie odległej na przykład o osiemdziesiąt lat świetlnych od Ziemi, pisanie do niego listu nie miałoby sensu. Gdyby Romeo czytał list od czternastoletniej Julii, oboje byliby już dziewięćdziesięcioczteroletnimi staruszkami. Odpowiadać tym bardziej nie byłoby sensu. Z tego też powodu kontakt z innymi cywilizacjami, które być może istnieją w innych układach planetarnych, jest na razie niemożliwy. Jeśli odbierzemy sygnał, nadawca już od dawna nie będzie istniał. — Smutne to wszystko — stwierdziła Celina. — Ciekawe, ale smutne. — Następna jest biologia — odparł Net. — Tam na pewno nie będzie smutno. 374 — Nauka w ogóle nie jest romantyczna — burknęła dziewczyna. — Może i nie jest — przyznał Czwartek. — Ale ta sama nauka zna sposób na rozwiązanie nawet takiego problemu. Szczególna Teoria Względności mówi nam, że w szybko poruszającej się rakiecie czas zwalnia bieg. — Jak to? — zdziwił się Lucjan. — Nie przerabialiśmy jeszcze teorii względności, więc na razie musicie mi uwierzyć na słowo. — Czas zwalnia? I wszyscy tam w środku, w tej rakiecie poruszają się jak muchy w smole? — Gdybyś obserwował ich z Ziemi, tak by wyglądali. Ale oni sami czuliby się normalnie. Podróż na dystansie osiemdziesięciu lat świetlnych byłaby dla nich chwilą. — Nauczyciel wydął usta. — Oczywiście, jeśli pominąć przykrości związane z przyspieszaniem i hamowaniem... — Zaraz, zaraz... — odezwał się Felix. — Skoro na Ziemi minie osiemdziesiąt lat, to na planecie Montecchich też. — Słuszna uwaga. Gdyby Julia poleciała na planetę Montecchich z prędkością podświetlną, to dla niej podróż trwałaby krótko. Niestety, zastałaby tam ukochanego w wieku swojego dziadka. Oczywiście musieliby użyć dwóch rakiet i spotkać się w połowie drogi. Spotkaliby się po drodze, zostawiając cały świat za sobą. Dosłownie, zostawiliby świat z tyłu i w przestrzeni, i w czasie. — Teraz lepiej — zgodziła się Celina. — Jedno jest pewne, nieprędko dotrzemy do jakiejkolwiek innej planety. Rozwiązaniem tego problemu byłyby tunele czasoprzestrzenne, które pozwalają pokonywać dowolne odległości natychmiast. — Felix, Net i Nika, słysząc te słowa, zdrętwieli 375 i spojrzeli czujnie na nauczyciela*. Ten uśmiechnął się do swoich myśli i dodał — to oczywiście science fiction. Nic nie wskazuje na to, by naukowcy mieli pojęcie, jak w ogóle zabrać się do stworzenia takich tuneli. * * * Profesor Butler przetarł zatłuszczone okulary zatłuszczonymi palcami, co w sumie nie miało sensu. Zapatrzył się w stertę kopert, która urosła na jego biurku tuż po dzwonku. — Romantyzm... — mruknął. — Romantyzm... Jak to ugryźć od strony biologicznej? I żeby w tym były listy randkowe jeszcze. He, he. Romantyczny metabolizm, taki łagodny, bez wzdęć i bąków. Tak, to by uratowało wiele randek. Zasępił się, dłonią objął brodę i zaczął się przechadzać w tę i z powrotem przed tablicą. Przygarbiony, z długimi, siwymi i bardzo przetłuszczonymi włosami w mocno przybrudzonym białym (niegdyś) fartuchu, wyglądał jak szalony naukowiec tuż przed dokonaniem epokowego odkrycia. Pracownia biologiczna też wyglądała tak, jak powinna wyglądać pracownia szalonego naukowca. Regały z terrariami i akwariami zawierającymi najróżniejsze dziwolągi sprawiały, że wszyscy chcieli siedzieć w ławkach od okna. Drewniane żaluzje przesłaniały większość światła, przez co oświetlenie egzotycznych okazów robiło jeszcze większe wrażenie. Klasa w milczeniu obserwowała nauczyciela. Zajęcia prowadzone przez niego zazwyczaj były ciekawe, jednak całkiem często stawały się również obrzydliwe. — Tego nie ma w programie nauczania — mruczał pod nosem Butler. — Zresztą program gdzieś mi się zawieruszył dawno * Przyjaciele mieli do czynienia z takimi zjawiskami w tomie Felix. Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa. 376 temu. Dobra, bierzmy się do tych listów miłosnych. Miłość... — Wydął usta. — Ponoć miłość to wynalazek naczelnych. Uważam, że to nieprawda. Czym jest miłość? Rodzajem paktu, umowy. Dwa ptaki, ptak i ptaczka - te jajka są nasze, wspólne. Ja je wysiedzę, a ty przez ten czas będziesz mi przynosił robaki. Mniam! Oto miłość - ja robię coś, ty robisz coś. Dla wspólnego celu. Coś jak umowa o wymianie bezcłowej. Uzależniamy wspólnika feromonowym podstępem i żądamy prawa do wyłączności. Po co? Zapewniamy przetrwanie naszym wspólnym genom, bo one są ważniejsze od nas. Musimy współpracować, ale współpraca kończy się, gdy pisklęta wyfruną z gniazda, niosąc geny w świat. — To nie było romantyczne — stwierdziła cicho Celina. — Ani trochę. — Z naukowego punktu widzenia miłość to kontrakt. — Butler znalazł w kieszeni grudkę czegoś jasnego, co mogło być serem lub gumą do żucia. Włożył do ust i zaczął ciamkać. — Kontrakt zawierany ciamk do czasu odchowania potomstwa. Ciamk, ciamk. Hm. Gouda...? — Więc czemu ludzie są ze sobą do późnej starości? — zapytała Nika. — Balast nadbudowy kulturowej. — Machnął ręką i skupił się na identyfikacji substancji w ustach. — Ciamk. Bardziej guma do żucia. Teraz przejdźmy do roślin. One są bardziej ciamk stałe z natury. Tak stałe, że nie mogą się przemieszczać, he, he. Są skazane na platoniczny ciamk związek na odległość. Wyznają sobie uczucia, korzystając z usług ciamk posłańców. Ciamk, ciamk, ciamk. Chyba guma, ale czemu taka słona? Zniknął na zapleczu i wrócił z dwiema doniczkami. W każdej rósł żółty kwiat o grubej łodydze, z której wyrastały spore liście. 377 — Rośliny nie widzą swoich wybranków. — Dla lepszego efektu obrócił kwiaty tyłem do siebie. — Ślą więc romantyczne listy z użyciem... — z kolejnej kieszeni wyjął zatkaną korkiem fiolkę, w której wierciła się mucha — z użyciem owadów. Kolejny przykład symbiozy, bo obie strony ciamk korzystają. Niektóre owady reagują tylko na jeden konkretny zapach jednego gatunku kwiatów. Gdyby te konkretne kwiaty ciamk wyginęły, ten sam los spotkałby owady. W drugą stronę zresztą też. — To już bardziej romantyczne — przyznała Celina. — Śmierć z miłości... — Raczej z głodu — sprecyzował biolog. — Musca domestica może nie jest najlepszym przykładem, bo nie zapyla kwiatów, ale to jedyny niejadowity owad, którym teraz dysponuję. A! dobrze, że mi się przypomniało. Ktoś jest uczulony na jad Avicularia avicularia? Uciekł mi znowu. — A co to jest ta avicośtam? — zapytała zaniepokojona Aurelia. — Ptasznik zwyczajny. Pająk mniej więcej takiej wielkości — uniósł rozczapierzoną dłoń. Rozległ się rumor, gdy wszystkie dziewczyny, a niektórzy chłopcy też, wskoczyły na krzesła, by usiąść na nich po turecku. Net delikatnie uniósł torbę i powiesił ją za uszy na haczyku pod stołem. — Nauczył się otwierać drzwiczki, skubaniec. — ciągnął Butler. — Muszę zainstalować trzycyfrowy zamek. Ciamk. Dobra, lećmy z tą muchą. Odkorkował fiolkę i wytrząsnął muchę w powietrzu. Mucha wykonała senny zygzak nad biurkiem, wpadła w korkociąg i puknęła na wierzch sterty kopert. Znieruchomiała do góry łapkami. Butler pochylił się i przyglądał jej się ze zmarszczonymi brwiami. 378 — Śmiertelny wypadek podczas zajęć z biologii w jednym z warszawskich gimnazjów. — Podszedł do okna i dwoma palcami rozchylił rolety. — A, już zima... Ciamk. Czyli mucha była za stara. — Jest luty — podpowiedział uprzejmie Wiktor. — Luty? Więc wszystko jasne! — Butler wyjął z ust niezidentyfikowaną grudkę i przyjrzał się jej z bliska. — Zatyczki do uszu. W sierpniu sąsiad z dołu robił remont. — Zamachnął się, by wyrzucić zatyczki do kosza, ale zmienił zdanie i włożył je do kieszeni. — Jeszcze się przydadzą. Sąsiad z góry będzie się remontował na wiosnę. Chyba wszyscy w klasie skrzywili się z niesmakiem, co jednak w żadnym razie nie speszyło profesora. Prawdopodobnie nawet tego nie zauważył. Z innej kieszeni fartucha wyjął pęsetę i uniósł nią muchę. Klasa zamarła, spodziewając się najgorszego. — Latając z kwiatka na kwiatek, owady przenoszą pyłek. — Profesor przysunął muchę do jednego kwiatka, a potem, wydając dźwięk bzzz... przeleciał nią na drugi kwiatek. — Nie robią tego z dobrej woli. Owady nęcone zapachem kwiatów przylatują po ten nektar. Nektar to zapłata za przesłanie genetycznej informacji zawartej w pyłku. Sam pyłek zabierają niechcący i niechcący niosą go na następny kwiat. Czysty biznes. — Znowu mało romantyczne — zauważyła Celina. — Mało romantyczne... — Butler podrapał się po głowie. — To teraz będzie coś bardziej romantycznego. Wyjął z szuflady dziurkacz i wyciął w liściu jednej z roślin otwór. — Oj... — skrzywiła się Celina. — Tak nie można! — Roślina jest spontanicznym fraktalem. Regeneruje się. Patrzcie teraz. 379 Nauczyciel założył ramiona i oparł się o tablicę. Przez dobrą minutę nic się nie działo. W klasie pojawiły się szmery przyciszonych rozmów. Net zesztywniał, gdy z torby dobiegło pojedyncze kwiknięcie, a zaraz po nim drugie. Trącił ją kolanem, wprawiając w bujanie. Kwękanie zaraz ucichło. Powieszenie torby na haczyku okazało się doskonałym pomysłem. A jednak w środku coś się działo. Net zajrzał przez uchylony suwak. Bliźniaki siedziały na wprost siebie i rzucały do siebie pluszakami. — Nad wyraz rozwinięte jak na swój wiek — mruknął Net i sprawdził, czy na wyciszonym telefonie nie ma wiadomości od rodziców. Była, niestety o treści „Nadal czekamy, aż otworzą autostradę". — Zaczyna się — oznajmił Butler. Wszyscy ucichli. Roślina wolno zwijała liście. Proces trwał kilkanaście sekund i po chwili zamiast liści były ciasno zwinięte rurki. — Łał! — wyrwało się Oskarowi. — Chyba się wkurzyła. — Roślina w ten sposób reaguje instynktownie na takie uszkodzenie liścia. — Profesor uniósł dziurkacz i zaklikał nim. — Myśli, że to robota owadów, więc zwija liście, żeby im utrudnić pracę. Gdy to mówił, druga roślina również zaczęła zwijać liście. — Łał... — powtórzył Oskar. Profesor oparł się o biurko. Zaczekał, aż liście zwiną się do końca, i wyjaśnił: — Pierwsza roślina wysłała wiadomość do drugiej „Żrą mnie, więc się zwijaj". Wiadomość była zapachowa, ale tak delikatna, że jej nie poczujemy. Bezinteresownie ją ostrzegła. Czy to wystarczająco romantyczna wiadomość? — Trochę — zgodziła się Celina. 380 Mucha niespodziewanie poruszyła się, pobrzęczała na kopertach i ociężale wzleciała. — Respawn — podsumował Gilbert. Mucha pokręciła się bezładnie nad biurkiem i wleciała na zaplecze. Po chwili dobiegło stamtąd ciche chaps... i brzęczenie ucichło. Felix, Net i Nika wymienili spojrzenia. Oni jako jedyni z klasy wiedzieli, że na zapleczu mieszka rosiczka tygrysia, która w wyniku pożarcia dużej ilości meganawozu nie tylko urosła do wysokości dwóch metrów, ale jeszcze nauczyła się chodzić. Profesor spojrzał na nadgarstek, na którym nie było zegarka, i oświadczył: — Za pięć minut dzwonek. Zabierajcie te koperty i lećcie sobie. Skoro dyrekcja oczekuje wyników, to wstawię wam po szóstce. Okrzyki radości nałożyły się na szuranie odsuwanymi krzesłami. Net, zaniepokojony, czy hałas nie przestraszy bratosio-stry, przestawił torbę na krzesło i rozchylił ją. Bliźniaki przerzucały się szarą pluszową zabawką, która w słabym oświetleniu wyglądała trochę jak pająk. — Czekajcie, zrobimy tu mały porządek. — Net wyjął i położył na stole szarego pluszaka. Zaczął układać przedmioty wewnątrz torby. — Wszystko przewróciliście do góry noga - Aż się przygarbił, gdy usłyszał pisk Niki. Dziewczyna z przerażeniem cofnęła się dwa kroki, patrząc szeroko otwartymi oczami na stół. Szary pluszak, który wyglądał trochę jak pająk, na ośmiu nogach podszedł do krawędzi blatu, zsunął się na podłogę i przy akompaniamencie pisków już wszystkich dziewczyn przemaszerował w stronę regału. Felix i Net patrzyli oniemiali, jak pająk, bo to był pająk Avicularia avicularia, czyli ptasznik, 381 wspina się po kolejnych półkach, wchodzi do terrarium, zamyka za sobą drzwiczki i jeszcze zasuwa zasuwkę. Blady Net przeniósł wzrok na bliźniaki i wolno powiedział: — Dały mu niezły wycisk. * * * Cyryl Borkowski wyglądał jak komandos i tak też się ubierał. Ściślej mówiąc, jak emerytowany komandos, był już bowiem po czterdziestce, co w zawodzie komandosa jest wiekiem zaawansowanym. Wszystko wskazywało jednak na to, że jest w doskonałej formie fizycznej i psychicznej. Był przy tym przystojny i muskularny, co robiło spore wrażenie na dziewczynach. Teraz w wojskowym mundurze polowym w kamuflażu woodland' przechadzał się przed zwartym i dygocącym plutonem uczniów stojącym w dwuszeregu w zapuszczonym ogrodzie na tyłach szkoły. Nauczyciel czasem wkładał do ust gwizdek, nawet gdy nie zamierzał gwizdać. — Zapewne Cyborek chętniej trzymałby w ten sposób wygaszone cygaro, jak amerykański sierżant — szepnął Felix. — Albo jeszcze chętniej smoczek — odparł Net —jak ktoś... kto po prostu lubi trzymać w ustach smoczek. — Nie szeptać! — warknął wuefista. Z całej klasy brakowało tylko Niki, która przypadkiem miała jeszcze zwolnienie z WF-u. Dobrze się złożyło, bo inaczej byłby niezły problem, co zrobić z bratosiostrą. Gimnazjum Numer Trzynaście imienia Profesora Stefana Kuszmińskiego nie miało boiska z prawdziwego zdarzenia. Prawdę mówiąc, nie miało wcale boiska. Jakieś być może kiedyś było, lata temu, ale teren za szkołą zarósł do takiego stopnia, że jedyną grą, jaką można tam było uprawiać, była gra w chowa- * Woodland - wzór kamuflażu przydatny na terenach leśnych. 382 nego. Tylko niewielki obszar w bezpośredniej bliskości budynku pozostawał wolny od krzaków i drzew. Teraz, przykryty kilkunastocentymetrową warstwą śniegu, wyglądał całkiem porządnie. Powód zgromadzenia uczniów klasy drugiej „a" w tym miejscu był znany tylko nauczycielowi. Ale i tak bardziej tajemnicza była biała podrdzewiała furgonetka zaparkowana między krzakami. Oparty o nią mężczyzna w ciepłej kurtce i czapce z nausznikami ćmił papierosa i beznamiętnie przyglądał się uczniom. Ślady opon prowadziły do nieużywanej od niepamiętnych czasów bramy. Słońce za delikatną mgiełką w połączeniu z ciszą spowodowaną małym ruchem ulicznym mogło sprawiać wrażenie, że rzecz dzieje się w zaśnieżonym lesie gdzieś poza miastem. W śnieg wbitych było kilka szufli do odśnieżania. Gdy ostatni maruderzy, czyli Klemens i Horacy, wreszcie dotarli z szatni, wuefista ostentacyjnie spojrzał na zegarek. — Zapomnieliście pinu do sznurówek? — zapytał groźnie. — Nie, bo on musiał iść - — Pytanie było retoryczne! Stanąć równo i nie dygotać mi tam. — Znów zaczął się przechadzać przed dwuszeregiem. — Dzisiejsza lekcja wychowania fizycznego będzie lekcją wykorzystującą sprzyjającą aurę. — Zimno jest... — wydukała przez zaciśnięte usta Klaudia. — Tak jak powiedziałem - sprzyjającą aurę. Pan Mietek — wskazał mężczyznę przy furgonetce, który wykonał coś w rodzaju niechlujnego salutu — ma obwoźną wypożyczalnię łyżew. Jak gdzieś na minusie pierdyknie hydrant, on jest tam po kwadransie. Opłaca się mieć chody w pogotowiu wodociągowym. Na podwórku naszej szkoły pierdyknął symboliczny hydrant. Przypadkiem w wyniku tego symbolicznego pierdyk-nięcia powstało lodowisko. Jak mi ktoś znów wspomni o regula- 383 minie szkoły, który zabrania prowadzenia zajęć WF na zewnątrz budynku, gdy temperatura jest niższa niż ileśtamczegoś, to wylatuje z zajęć. Dziś w programie mamy ochotnicze lodowisko. — Tu nie widać żadnego lodowiska — stwierdził Oskar. — Jest zaśnieżone — zgodził się wuefista. — Zanim będziecie mogli ochotniczo pojeździć, ochotniczo je odśnieżycie. — Dzisiaj mieliśmy robić tylko Romantyczny Interdyscyplinarny Projekt — zauważył Felix. — Wiem o tym doskonale, szere... uczniu. Romantycznie odśnieżycie to romantyczne lodowisko. — Wyjął ze śniegu szuflę i mu wręczył. Felix przeszedł kilka kroków. Nie wiedział, co ma odśnieżać, ale wolał nie pytać. Wbił więc szuflę w śnieg i przerzucił go kawałek dalej. — Głębiej obcuj z formą — poradził mu Lucjan. Cyborek wyjął ze śniegu drugą szuflę i wetknął w jego dłoń. — Brawo. Mamy kolejnego ochotnika. — Czy ochotniczo nie oznacza tyle, ile dobrowolnie? — zapytała Aurelia. — Doskonałe spostrzeżenie, czarnulko. Bierzesz trzecią szuflę i odśnieżasz dobrowolnie i ochotniczo. I romantycznie. Aurelia czekała jeszcze chwilę, nim uwierzyła, że naprawdę ma odśnieżać. Z ociąganiem wzięła szuflę i spojrzała wyczekująco na nauczyciela. — Odśnieżaj — powiedział. — Ochotniczo i w podskokach. — Ale co? — Lodowisko. — Ja... poważnie pytałam. — Poważnie odpowiadam. — Nauczyciel wskazał zaśnieżoną przestrzeń między budynkiem a krzakami. 384 W * Aurelia nieufnie wbiła szuflę w śnieg i przesunęła ją kawałek. Pod spodem rzeczywiście był lód, przez który przebijała zeschła trawa. — Bardziej romantycznie odśnieżaj — polecił. — Z większym oddaniem. Aurelia z wściekłym wyrazem twarzy odrzucała śnieg pół metra dalej, ślizgała się i ogólnie nie było wielkiego pożytku z jej działań. — Wszyscy do szufli i odśnieżamy — zadecydował Cyborek. — Ruchy, ruchy. Więcej romantyzmu! Szufle były jeszcze trzy, co znaczyło, że ci, którzy wolniej do nich dotrą, nie będą musieli nic robić. Ruszyli więc ślamazarnie. Oskar zatrzymał się, by zawiązać but, a dokładniej rozwiązać i zawiązać ponownie. Klemens udał, że zmylił drogę, i skręcił w stronę krzaków. Lambert wlókł się jak zmęczony zombie. Celina przeciągnęła się, pozwalając, by Klaudia i Zosia ją wyprzedziły. Wuefista przyglądał się temu z rosnącą irytacją. — Zatrzymajcie się w miejscu! — polecił i podszedł do zamarłej grupy. — Ty, ty i ty odśnieżacie. — Wskazał wlokących się na końcu Klemensa, Celinę i Lamberta. — Reszta może już wybierać łyżwy. Pan Mietek wyrzucił papierosa i uśmiechnął się szeroko. Otworzył furgonetkę, która z boku nie miała normalnych drzwi, ale rozwiązanie podobne do ruchomych barów - górna część burty podnosiła się, tworząc daszek, a dolna stanowiła ladę. Wnętrze wypełnione było dosyć niechlujnymi regałami, na których leżało kilkadziesiąt par łyżew. Pan Mietek wystawił jeszcze przed ladę małe drewniane schodki i wszedł do środka. Pierwsza podeszła do lady Klaudia. 385 — Poproszę numer trzydzieści osiem — powiedziała. — Są złote albo różowe z brokatem? Może chociaż błękitne opalizujące? — Niech popatrzę. — Pan Mietek odwrócił się do regału wypełnionego burymi i mocno zużytymi łyżwami. — Chwilowo nie ma z brokatem ani opalizujących. — Sięgnął po brązo-woszare z popękanej skóry i z zasupłanymi sznurówkami. Gruchnął butami o ladę. — Dwa złote. Klaudia z kwaśną miną dwoma palcami podniosła but za cho-lewkę i przyjrzała mu się z bliska. — Są brązowe, nie złote. — Wiem, że są brązowe. Dwa złote się należy. — Dwa złote?! — wykrzyknął zbulwersowany Net. — Przecież jesteśmy w szkole na lekcji. Czesne zapłacone. — Ja tu nie jestem nauczycielem. — Pan Mietek zapalił następnego papierosa. — Ja tu wypożyczam łyżwy za dwa złote. Pokusa zdobycia szóstki z WF-u okazała się jednak wystarczającym motywatorem do tego, by uszczuplić kieszonkowe. Uczniowie więc wysupływali lub pożyczali żądaną sumę i kolejno podawali rozmiar butów. — Ja poproszę dowolny numer — powiedział Gilbert, gdy przyszła jego kolej. — Ale bez grzybów. — Bez grzybów mam... — Pan Mietek przebiegł wzrokiem po półkach. — Też wymagania! Bez grzybów to mam czterdzieści jeden. — Biorę. — Co jazda na łyżwach ma wspólnego z romantyzmem? — zapytał cicho Net, mocując się ze sznurówkami. — Jazda figurowa trochę ma. — Klaudia z obrzydzeniem przyglądała się butom. 386 — Potrafię zrobić jedną figurę. Nazywa się przewrócony łyżwiarz. — Ale z romantycznym listem to już nie ma nic wspólnego — dodał Oskar. — Mentalność wojskowa to niepojęta sprawa. — Gilbert szarpał się z butem, który nijak nie chciał mu wejść na nogę. — Wiecie, kiedy w wojsku zaczyna się zima? — Kiedy zaczyna padać śnieg? — podsunął Net. — Kiedy temperatura spadnie poniżej zera? — zaproponował Oskar. — Dwudziestego drugiego grudnia? — Nie. — Gilbert wsunął wreszcie but. — Kiedy przyjdzie rozkaz, że jest zima. W tle Cyborek poganiał odśnieżających. — Bardziej romantycznie! Nie mamy czasu. Wiosna nas tu zastanie. Po kilku minutach nieregularny obszar ograniczony z jednej strony murem szkoły, a z drugiej krzakami został oczyszczony ze śniegu i zdyszani czyściciele mogli iść po łyżwy. Wkrótce potem grupa kilkunastu gimnazjalistów potykając się i chybo-cząc na łyżwach, dotarła do krawędzi lodowiska, które prezentowało się wyjątkowo mało okazale. Powierzchnia lodu była nierówna, a w wielu miejscach wystawały łodygi roślin i całe kępy trawy. Wyraźne wzniesienie w okolicy kranu ogrodowego pozwalało się domyślać, jak powstało lodowisko. — Ale to nie ma nic wspólnego z listami miłosnymi — poskarżyła się Celina. — Chcecie romantyczną podstawę naszych ćwiczeń? — Cyborek założył ramię na ramię i chwilę myślał. — Proszę bardzo! Królowa Śniegu uwięziła w lodowym zamku na Spitsbergenie Jasia. Jaś napisał romantyczny list do Czerwonego Kapturka. I tu pojawia się łyżwiarz z torbą kurierską na plecach. I to wła- 387 śnie ćwiczycie. W kółko w kierunku zgodnym z przeciwnym do ruchu... w lewo. Ruchy! — Wsunął do ust gwizdek i trzema krótkimi sygnałami ponaglił podopiecznych. — Ale ja nie umiem jeździć na łyżwach — poskarżył się Klemens. Ze swoją nadwagą miał problem, by w ogóle utrzymać się na wąskich łyżwach. — To się nauczysz — odparł nauczyciel. — Lepiej tu niż na jeziorze. Tu się nie zarwie lód. Aurelia, która zdaje się umiała jeździć, pierwsza spróbowała. Przejechała kawałek, zahaczyła o zeschłą trawę i ledwo złapała równowagę. Reszta zaczęła wchodzić na lód i stąpać po nim, łapiąc równowagę machaniem rękoma. Celina od razu się wywróciła, pociągając za sobą Klemensa. Chwilę po nich klapnął też Wiktor i Klaudia. Zanim zdążyli się podnieść, leżeli już Oskar i Lucjan. — Mieliście jeździć! — krzyknął Cyborek. — Nie umiemy! — odkrzyknął Lucjan, starając się utrzymać chociaż na czworakach. — Najlepszą metodą nauki jazdy na łyżwach jest jeżdżenie. Te wywrotki niczego was nie nauczą. Felix, który kiedyś kilka razy był na łyżwach, zdołał pokonać kilka metrów i też się wyłożył o wystającą spod lodu gałązkę. Aurelia zrezygnowała z jazdy i stała z założonymi rękoma i obrażoną miną. — Co jest, lenie?! — krzyknął znów nauczyciel. — Zostało nam dwadzieścia pięć minut, a mamy jeszcze przerobić sztafetę i mecz hokeja. Tylne drzwi szkoły otworzyły się i stanęła w nich sekretarka, pani Helenka, z nieodłącznym clipboardem w dłoni. Na jaskra-wobłękitny sweterek narzuciła jaskrawozielony szal, przez co wyglądała trochę jak bombka choinkowa. 388 — Przyjechało pogotowie hydrauliczne — powiedziała do wuefisty. — Dyrektor ma do pana kilka pytań. — Coś niemożebnie wali w dziewczyńskim kiblu — przyznał Oskar. — Zupełnie jak te perfumy na chemii. — Po czym szybko dodał — aż na zewnątrz czuć. — Rano wisiała tam kartka z napisem „Awaria" — dodała Celina. — Ale ktoś ją oczywiście zerwał. Polska. — Co ja mam wspólnego z wal... z zapachem w damskiej toalecie? — zapytał wuefista. — Nie chodzi o toaletę. — Helenka machnęła clipboardem. — Chodzi o awarię instalacji. Od wczoraj po południu licznik wody wykazał zużycie piętnastu tysięcy litrów. Ta woda przecież nie wyparowała, tak powiedział dyrektor. — Sekretarka trzęsła się z zimna. — No, no... chodźmy. Nauczyciel nie był zachwycony. Wycelował palcem w grupę uczniów, tak gdzieś w jej środek, i rzucił: — Ćwiczcie. Jak wrócę, wystawię wam oceny. — I ruszył za Helenką. • Dłuższą chwilę wszyscy stali nieruchomo, wśród obłoczków pary wydostającej się z ust. — Mieliśmy jeździć — przypomniał Kuba. — Zostawił nas bez opieki. — Net rozłożył ręce. — A co by było, gdybym przypadkiem się potknął i przypadkiem kogoś trafił łyżwą? — Spojrzał na stojącego obok Geralda. — Przypadkiem na przykład jego. — Po co ktoś miałby kraść wodę ze szkoły? — zapytała Klaudia. — Poważnie pytasz? — Aurelia wywróciła oczami. — No... poważnie. Woda jest przecież za darmo. — Nie jest za darmo — odparł Felix. — Metr sześcienny wody to kilka złotych. 389 — No ale co się z nią stało? Felix popatrzył na lód pod nogami i odparł: — Nie mam pojęcia. Może ktoś bardzo lubi herbatę. — Ruszył niezdarnie w kierunku furgonetki, nawet nie próbując jechać. — To nie ma sensu. Po tym się nie da normalnie jeździć. Za jego przykładem poszli pozostali, po chwili namysłu również i Kuba. Oddali łyżwy panu Mietkowi, który nawet się ucieszył, że szybciej może się stąd wynieść, i wrócili do szkoły. Ostatnią lekcją miała być informatyka, co nikogo, a już szczególnie Neta, nie wprawiało w dobry nastrój. Do dzwonka na przerwę zostało sporo czasu. Felix i Net zostawili kurtki w szatni, odłączyli się od reszty klasy i chyłkiem przemknęli na strych, gdzie w zapomnianym pokoiku z dachem schodzącym aż do podłogi urządzili swoją Kwaterę Główną. Zagracone pomieszczenie ze starymi fotelami i niskim stołem przydawało się właśnie w takich okolicznościach. Pod sufitem wisiała samotna żarówka, teraz zgaszona, ponieważ małe okna mansardowe przy samej podłodze dawały wystarczająco dużo światła. Leżący na ziemi śnieg odbijał promienie słoneczne. Nika klęczała przed fotelem, na którym siedziały bliźniaki, i urządzała im pacynkowy teatrzyk. Dzieci śmiały się głośno i machały rączkami, jakby chciały klaskać. Budynek szkoły był przedwojenny, miał grube ściany i grube stropy, nie było więc ryzyka, że ktoś to usłyszy. — Kiedy wymyślicie im imiona? — zapytała rozbawiona dziewczyna, gdy chłopcy zamknęli za sobą drzwi. — Ja już wymyśliłem — odparł Net. — Serweriusz i Dyskietka. — Będą się z nich śmiać. — Nie będą. Nikt już nie wie, co to jest dyskietka. — Net nachylił się i pieszczotliwie dotknął nosa siostrzyczki. — Zresztą będziemy zdrabniać. To będą Serwek i Dysia. 390 — Coś mi mówi, że twoi starzy się na to nie zgodzą — zauważył Felix. — Na razie i tak jest Pompek i Prumcia. — Net po raz kolejny spojrzał na telefon. Była tam ta sama wiadomość, co poprzednio. — Romantyczna randka chyba odbędzie się na kanapie przed telewizorem. — Nieważne — uśmiechnęła się Nika. — Może być. — Pomysł miałem niezły. Aż szkoda by było. Felix zainteresował się nagle belkami dachowymi. Udawał, że nie słyszy rozmowy. Telefon Neta zawibrował. Chłopak zerknął na wyświetlacz. — Jadą! — ucieszył się. — Jadą! — Po czym dodał spokojniej — powoli jadą, bo teraz wszyscy inni też jadą. W pracowni informatycznej stoły z komputerami zestawione były w wyspę, na której końcu znajdowało się nieco wyższe biurko nauczyciela. Po przygodzie z pająkiem Net na wszelki wypadek powiesił torbę, zamiast ją stawiać. Bliźniaki nie spały, tylko rzucały do siebie świecącą piłeczką. Jak na tak małe dzieci, szło im całkiem nieźle. Eftep, czyli Jerzy Wierszewski, wszedł do sali równo z dzwonkiem. Obrzucił uczniów pełnym wyższości spojrzeniem i usiadł za swoim biurkiem. Otworzył laptop, przez pół minuty klikał w klawisze, po czym wstał. — Jak zapewne wiecie — zaczął się przechadzać dookoła sali z założonymi z tyłu rękoma — nasza placówka realizuje RIP, czyli Romantyczny Interdyscyplinarny Projekt. Wdrażanie nowych rozwiązań wymaga od nas wszystkich pewnych poświęceń. Dlatego też to, co mieliśmy przerobić na dzisiejszej lekcji, przerobicie sami w domu. 391 Przez salę przeszedł szmer niezadowolenia. — Cokolwiek to jest, ja to przerobiłem w przedszkolu — mruknął Net. Na szczęście szum komputerów sprawiał, że nikt poza Felixem i Niką nie słyszał jego słów. — A mieliśmy przerobić dodawanie załączników do listu elektronicznego. Net pokręcił głową i nachylił się do Niki. — A za tydzień nauczymy się naciskania spacji. Dziewczyna uśmiechnęła się i przyłożyła palec do ust. — Cicho, bo znowu podpadniesz. Informatyk już się rozkręcał. Uniósł wyżej brodę, a ton jego głosu stał się bardziej mentorski. — W ramach szeroko pojętego Romantycznego Interdyscyplinarnego Projektu podjęliście szereg działań, które na lekcji informatyki zyskają swoje zwieńczenie w postaci dostarczenia wiadomości do adresatów. W tym celu każdy umieści swój list w tym oto urządzeniu, zwanym skanerem. — Eftep wskazał skaner, stojący na osobnym stole przy osobnym komputerze. — Skaner przeprowadzi proces digitalizacji listów, czyli zamieni je na ciąg informacji zapisanych w sposób binarny. Net zamknął oczy i próbował nie słuchać monotonnej rzeki słów, tym bardziej że dla kogoś odrobinę znającego się na komputerach były to banały. Większość lekcji informatyki rozpoczynała się od takiej kilkuminutowej przemowy, która potrafiła uśpić co mniej wypoczętych uczniów. Zwykle też istotne było jedynie ostatnie zdanie, informujące o tym, co tak naprawdę będzie tego dnia do zrobienia. Nie inaczej było tym razem. — Na końcu wskanowany list papierowy dołączymy do listu elektronicznego, zwanego czasem e-mailem, po czym go wyślemy do adresata. — To właśnie to, co mieliśmy dziś przerabiać — zauważył Net. 392 Nauczyciel spojrzał na niego z lekką irytacją. — Nie można łączyć zadań interdyscyplinarnych z regularnym programem nauczania — powiedział. — Ale to jest to samo. Dołączanie załączników to... — Nie wypowiadaj się w sprawach, o których nie masz pojęcia — uciszył go Eftep. — Zaufaj wiedzy mądrzejszych od siebie. Net powiedziałby coś jeszcze, i to całkiem złośliwego, gdyby Nika nie kopnęła go w kostkę. Oczywiście miała rację - jakakolwiek dyskusja mogła skutkować jedynie pałą w dzienniku. — Opracowałem nowy system wymiany listów elektronicznych, który w naszej szkole zastąpi tradycyjny system, zwany z obcego języka e-mail. — Eftep napuszył się bardziej niż zwykle. — Teraz prowadzę wstępne testy, które mają wykazać jego przydatność i rewolucyjną prostotę. Potem system oczywiście trafi do ministerstwa edukacji, a stamtąd być może na cały świat. Ale rtie uprzedzajmy faktów. Na razie każde z was wyśle romantyczny list. Może na początek... — Eftep wrócił do biurka i przejechał palcem po liście uczniów. Net odetchnął głęboko i już poprawił się na krześle, by wstać. — Na pierwszy ogień pójdzie Celina — oświadczył niespodziewanie nauczyciel. Wstał i podszedł do komputera ze skanerem. — Weź swój list, otwórz go i włóż do skanera. — Ale ja go tak ładnie zalakowałam. — Celina obracała w dłoniach kopertę. — Właśnie. Nie nakrusz tym całym lakiem na skaner. To precyzyjne urządzenie optyczne. Celina wstała, ze smutkiem podważyła paznokciem pieczęć. Pieczęć wytrzymała, pękł za to papier obok. Eftep przejął od niej list, rozłożył go i na wszelki wypadek wytrzepał okruchy. Włożył go do skanera, zamknął klapkę i wskazał Celinie komputer. — Dokonaj digitalizacji — powiedział. 393 — Znaczy... mam to zeskanować? — Tak też można to określić, ale trzymajmy się oficjalnej terminologii. — Terminologii sprzed piętnastu lat — mruknął Net. Celina wzięła myszkę i kliknęła „skanuj". Skaner ani drgnął. — Coś źle wcisnęłaś — powiedział Eftep. Celina kilka razy z rzędu kliknęła w przycisk „skanuj" i nadal nic się nie wydarzyło. Net westchnął, przysunął się do swojej klawiatury i zaczął klawiszować w tempie karabinu maszynowego. — Wolniej — podpowiedział mu Felix. — Zaraz się wszyscy zainteresują. Net w myślach przyznał mu rację i zwolnił tempo. Po chwili na ekranie wyskoczyło okienko z linijkami kodu. Net pufnął i z niedowierzaniem pokręcił głową. — To takie proste. — Wskazał okienko. Felix i Nika patrzyli na ciągi znaków, nic z tego nie rozumiejąc. — Co konkretnie jest proste? — zapytał Felix. — Nie zainstalował się sterownik skanera. — Net puknął w linijkę zawierającą litery i cyfry, które dla przeciętnego człowieka zupełnie nic nie znaczyły. — Prawdopodobnie ktoś wyłączył komputer podczas aktualizacji albo przerwało się połączenie. Przecież to elementarnie proste. — To nie wygląda na nic prostego — stwierdziła Nika. — Tutaj może i nie. To tylko podgląd dziennika zdarzeń w trybie konsoli... zresztą nieważne. Na tamtym komputerze — Net wskazał brodą komputer, przy którym coraz bardziej nerwowo uwijał się Eftep — wystarczy kliknąć przycisk „zainstaluj ponownie" i za pół minuty skaner będzie działał. — I nie zamierzasz mu pomóc? Net ze złośliwym uśmiechem pokręcił głową i odparł cicho: 394 — Geniusz, który chce zrewolucjonizować internet, powinien sam sobie poradzić z byle skanerem. To powinna umieć zrobić nawet sekretarka dyrektora skupu makulatury. Nauczyciel kilka razy restartował komputer, wypinał i wpinał kabel, wreszcie wyprostował się i wbił w skaner nienawistne spojrzenie. Długą chwilę stał tak, po czym orzekł niezwykle pewnym głosem: — Przyczyną dysfunkcji skanera jest uszkodzony kabel USB. Muszę porozmawiać z panią Pumpernikiel, bo sprząta tu zdecydowanie zbyt intensywnie. W takim razie — odwrócił się do uczniów. — W takim razie przepiszecie ten list ręcznie i wyślecie tak zwyczajnie, bez załącznika. Większość klasy była już totalnie znudzona albo grała w głupie gry na komputerach. Oczywiście tylko tych, których nie widział w danym momencie Eftep. Szybkie ukrywanie okna z grą było jedną z pierwszych umiejętności, które zostały opanowane na "lekcji informatyki. — Każdy z was za chwilę dostanie swój indywidualny adres w moim nowym systemie pocztowym — powiedział nauczyciel. — Po kliknięciu na odpowiednią ikonę otworzy się program pocztowy. Też mojego autorstwa. Pamiętajcie, żeby nie pokazywać swojego adresu innym. — To jak mamy wysłać do siebie e-maile? — zapytał Net. — Nazwałem je listami elektronicznymi nowej generacji — sprostował nauczyciel. — W skrócie leng. I wy też powinniście używać tej nazwy. Wyślecie więc do siebie lengi. A jeśli chodzi o adres, to zwyczajnie zapytajcie o niego adresata waszego lengu. A teraz kliknijcie na ikonę ze złotą kopertą i hermeso-wymi skrzydełkami. Wszyscy otworzyli program, który wyglądał jak przeciętny program pocztowy. 395 — W adresie nie ma małpy — zauważyła szeptem Nika. — To stary system poczty wewnętrznej — ocenił również szeptem Net. — Tylko inaczej się nazywa i ktoś, znaczy nasz informatyczny ameba, pogmerał w systemie adresowania, żeby nie było łatwo zauważyć, że to przeróbka. Ten system jest nieużywany od lat, bo był bardzo zawodny. No i nadaje się najwyżej dla kilku stanowisk. — Teraz otwórzcie swoje listy i przepiszcie je — powiedział Eftep. — Na górze okienka programu jest adres waszego lengu. — „Do4SrlUDuoq284" — przeczytał Net. — Romantyczne jak wymiana tłumika w Oplu. Powiedział to ciut za głośno. Kilka osób zachichotało, a Eftep spojrzał na niego groźnie. Jednak zmienił wyraz twarzy i wyjaśnił: — Nie można używać imienia i nazwiska. Program jest eee... w fazie testów. Chodzi o względy bezpieczeństwa. Posługujcie się tymi adresami. Net nachylił się do przyjaciół i szepnął: — Nie wie, jak zmienić nazwę konta. — A co zrobić, jeżeli adresat nie korzysta z lengów? — zapytał Felix. Eftep spojrzał na niego z zaskoczeniem. — Yyy... Należy zmienić adresata na takiego, który korzysta — odparł. Felix zasępił się. Nie wiedział, co zrobić, bo przecież nie można wysłać romantycznego listu do przypadkowej osoby. Zresztą i tak w klasie było mniej dziewczyn niż chłopaków. — A jak ktoś nie chce pisać do nikogo konkretnego? — zapytał Kuba. Eftep spojrzał na niego już z lekką złością. — To w miejsce adresu wpisz cokolwiek. Zacznijcie wreszcie. 396 Część uczniów otworzyła listy, by je przepisać, część pisała z pamięci. — Szkoda psuć tę pieczątkę — stwierdził Net. — Zresztą i tak pamiętam wszystko. Nika ponownie spróbowała podejrzeć, co jej przyjaciel pisze, ale Net ze złośliwym uśmiechem zmniejszył rozmiar fontu do kilku pixeli. — Zaczekaj, aż się wylengnie... — mruknął. Eftep wstał i znów zaczął się przechadzać za plecami uczniów. — Źle, źle, źle! — Pochylił się nad Gilbertem. — Wpisałeś w pole adresata swój własny adres. W ten sposób twój mail... leng wróci do ciebie. — Tak ma być — przytaknął Gilbert. — Dzięki temu zapłacę w knajpie tylko za siebie. — Eee...—Informatyka zatkało.—Założenia Romantycznego Interdyscyplinarnego Projektu są inne. — Mam-tylko cztery pięćdziesiąt, a picie z tej samej szklanki jest niehigieniczne. — Dwa pięćdziesiąt chyba — zauważył Net. — Co ty! Panu Mietkowi zapłaciłem podkładką pod śrubę. — To może i w knajpie zapłacisz podkładkami? Albo wybranka będzie miała więcej i ci postawi. — Mam piętnaście złotych — bąknęła ze spuszczoną głową Zosia. — Wchodzę w to. — Gilbert szybko wpisał adres Zosi i wysłał wiadomość jeszcze raz. Na koniec wszyscy wydrukowali lengi, które do nich przyszły. A dokładniej wszyscy wcisnęli przycisk drukarki, a serwer na zapleczu zaczął głośniej szumieć wentylatorem. Net pokręcił głową i powiedział cicho: 397 — Szybciej by poszło, gdyby przypiąć tu cystersa z gęsim piórem na USB. Jednak po chwili wydruki zaczęły wychodzić z drukarki, a wszyscy rzucili się, by zabrać ten swój, nim inni go zobaczą. Nika przeczytała swój wydruk, uśmiechnęła się i dyskretnie pocałowała Neta w policzek. — Trochę nie w twoim stylu napisane, ale i tak miłe. Czyli widzimy się dziś wieczorem? — Tak, dziś wieczorem. — Net uśmiechnął się szerzej. Felix pod stołem pisał SMS. — Nie ufasz technologii Eftepa? — zapytał szeptem Net z wyraźną nutą ironii w głosie. — Przecież ONA nie chodzi do naszej szkoły — odparł szeptem Felix. — Nie ma lengów. Teraz klasa oczekiwała już tylko dzwonka. Jednak zamiast dzwonka rozległo się coś, co brzmiało zupełnie jak dziecięcy śmiech. A dokładniej dwa dziecięce śmiechy. Eftep czujnie wyjrzał zza swojego laptopa. — Kto gra w Angry Birds?! Nikt się nie przyznał. Wszyscy siedzieli za to sztywno i gapili się na Neta. Dźwięk bardzo przypominał ten, który słyszeli rano na lekcji polskiego. Tym razem Net nawet nie udawał, że kicha. Robił się tylko coraz bledszy i coraz głębiej wjeżdżał w krzesło. Nika próbowała bezskutecznie uciszyć bliźniaki. Nauczyciel wreszcie wstał i podszedł do nich. — Co wy tam macie? Pokażcie to. Net z ociąganiem wstał i postawił torbę na blacie, a Nika również z ociąganiem rozchyliła ją. Dziecięce śmiechy stały się jeszcze głośniejsze. Wszyscy, widząc minę nauczyciela, zerwali się z miejsc i otoczyli przyjaciół wianuszkiem. Zamilkli, widząc zawartość torby. 398 Gilbert popatrzył na Nikę, potem na Neta i powiedział, jak zwykle śmiertelnie poważnie: — W tym tempie to w liceum zostaniecie dziadkami. — Co to ma być?! — osłupiały Eftep dopiero teraz zdołał wydobyć z siebie głos. Net westchnął i rozłożył ręce. — Zbłąkane pixele. * * * Rodzice Neta dotarli koło piątej, kiedy ten już myślał, że Pompek i Prumcia tego dnia zwiedzą również restaurację. Odetchnął z ulgą i zaczął się ubierać. Miał dość nieprzewidzianych wydarzeń tego dnia i nastawiał się już tylko na przyjemny wieczór. — Przykro mi, że musiałeś sam zostać z bliźniakami. — Tata pomagał mamie zdjąć płaszcz. — Wypiszę ci usprawiedliwienie za dzisiejszą szkołę. — OK, dzięki. Tylko nie wpisuj daty. — Dlaczego? — Eeem... Nie mam pewności, w jakim formacie musi być. — Net już zakładał kurtkę. — Czy najpierw rok, czy rok na końcu; czy miesiąc słownie, czy... — Nie kombinuj. — Gdzie idziesz? — zapytała mama. — Rozmrożę pulpety. Te z sosem pieczarkowym. Smakowały ci ostatnio. — Już jestem prawie spóźniony. — Net pocałował mamę w policzek. — To projekt szkolny. A dokładniej jego ostatni etap. Ten najprzyjemniejszy. Zjechał na dół i biegiem dotarł na przystanek. W ostatniej chwili wskoczył do tramwaju i ocenił, że powinien zdążyć. W końcu nie wypada się spóźnić na randkę, którą samemu się 399 zorganizowało. I to randkę fuli wypas. Wprawdzie czerwonego wina nie może być, ale będą kwiaty, muzyka, kelner. A nawet deser będzie. Miesięczne albo i dwumiesięczne kieszonkowe zostanie wyzerowane, no ale czasem trzeba. Do restauracji dotarł minutę przed czasem. Eleganckie wnętrze urządzone było w stylu staropolskiego dworku. — Dzień dobry. — Od progu przywitał go kelner, na którym nie robił żadnego wrażenia młody wiek Neta. — Dzień dobry. — Chłopak już się rozglądał w poszukiwaniu rudych loków. — Mam rezerwację na dwie osoby na nazwisko Bielecki. — Oczywiście, proszę za mną. Kelner odebrał jeszcze kurtkę i zaprowadził go do przygotowanego randkowo stołu przy oknie. Były świeczki i była róża i czerwone serwetki w serduszka. Większość stołów zajęta była przez pary. Net już miał siadać, gdy usłyszał za plecami „Cześć". Odwrócił się. — Cześć... — powiedział i już został z otwartymi ustami. — Więc to ty? — odparła nieco tylko mniej zdziwiona Aurelia, ubrana w złote legginsy i sweterek odsłaniający brzuch. — Więc to ty jesteś tym tajemniczym Do4S... coś tam? Myślałam, że to Lucek. — Też myślałem... znaczy, co innego myślałem. Wciąż tak stali na wprost siebie. Kelner uprzejmie czekał z kartami kilka metrów od nich. — Skoro ja dostałam twoją wiadomość, to Nika jej nie dostała — stwierdziła Aurelia. — Czyli raczej się nie pojawi. — Net przytaknął, bo nie sposób było zaprzeczyć. — To może przynajmniej my nie zmarnujemy tego wieczoru? Net automatycznie przytaknął. Aurelia uśmiechnęła się, prezentując nadnaturalnie białe ząbki, i usiadła za stołem. Net 400 również wolno usiadł. Kelner z szerokim uśmiechem na ustach podszedł, wręczył im karty i ukłonił się nisko. — Może coś do picia na początek? — zapytał. — Soczek pomarańczowy — odparł Aurelia w sposób, w jaki zamawiają w knajpach gwiazdy Hollywood. — Świeżo wyciskany, ale przefiltrowany, żeby nie było farfocli. — Dla mnie woda z bąbelkami — dodał w zamyśleniu Net i zaczekał, aż kelner odejdzie. — Nika nie ma komórki. Nie mam nawet jak sprawdzić, gdzie jest. A mogłem jej dać tę kopertę z oryginałem listu... — No widzisz? — uśmiechnęła się Aurelia. — To nie twoja wina. Już przestań o tym myśleć, bo i nam zepsujesz randkę. — Może wreszcie się złamie i kupi komórkę. — Net westchnął i otworzył kartę. — To przez ten durny system lengowy. Coś się gdzieś pomyliło po drodze. W tym samym czasie w innej restauracji na wprost siebie siedzieli Nika i Lucjan. — To przez ten durny system lengowy — powiedział chłopak. — Coś się gdzieś pomyliło po drodze. — Nawet nie mam pojęcia, gdzie on teraz jest. — Nika uśmiechnęła się do niego smutno. — A mogłam wziąć tę kopertę z oryginałem listu... Nika była ubrana tak jak zwykle, jedyną różnicą był nowy czarny golf kupiony w szmateksie. Lekko się umalowała. Lucjan przyjrzał jej się i pokiwał głową. — Mówi się trudno. Czego się napijesz? W tym samym czasie w smażalni frytek Tłusty Stefan przy stoliku w najdalszym kącie siedziała samotna Zosia i w milczeniu jadła tłustą frytkę za tłustą frytką. W tym samym czasie w pijalni wód mineralnych i soków Szczupła Justyna Gilbert przymierzał się do złożenia zamówienia. 401 — Ile kosztuje najtańsza woda mineralna? — Cztery pięćdziesiąt. — Wobec tego poproszę. W tym samym czasie w lodziarni Titanic Celina zjadała trzeci puchar lodów waniliowych, czekając na Klemensa, który w tym samym momencie czekał na nią w cukierni Dentystyczna, pochłaniając czwarty sernik. Coraz bardziej wściekła Klaudia marzła w parku, po którym - jej zdaniem - obiecał jej spacer Gerald. Kuba i Horacy siedzieli, każdy w swoim domu, i grali każdy w inną grę. Dyrektor magister inżynier Juliusz Stokrotka jadł romantyczną kolację z Cecylią Bąk. To samo robili Cyryl Borkowski i Zuzanna Zdrój. W tym samym czasie w innej restauracji przy stole przyozdobionym orchideami i świeczkami, nad obrusem obsypanym płatkami róż i przy dźwiękach nastrojowej muzyki granej na żywo, siedzieli na wprost siebie czerwoni ze złości Lambert i Gerald. — Ktoś za to beknie. — I to nieźle beknie. W tym samym czasie Nika próbowała rozmawiać z Lucjanem, ale myślami wciąż była przy Necie. W końcu tak romantyczny wieczór nie zdarza się często, a Lucjan to tylko kolega z klasy. Nawet jeśli sympatyczny i zabawny, to nadal tylko kolega z klasy. Po głowie zaczęła jej chodzić pewna myśl. — Masz telefon do Neta? — zapytała w końcu. W tym samym czasie pogodzony z losem Net i całkiem ucieszona z obrotu sprawy Aurelia rozmawiali w najlepsze, czekając na danie. Gdy zadzwonił telefon, Net zerknął na wyświetlacz i spoważniał. — Twój mąż — oznajmił. Aurelia przestała się uśmiechać. Net odebrał, nim zdążyła zaprotestować, a najwyraźniej miała taki zamiar. 402 — Taaak...? — odezwał się niepewnie Net. — Czy siedzisz przy stoliku z osobą, o której myślę? — W tonie głosu Lucjana czaiła się groźba. Albo tylko Netowi tak się wydawało. — W sumie... — Net przełknął ślinę. — Na to wygląda. Ale to przez Eftepa! — zaznaczył szybko. — Sknocił system lengowy i wylengł się problem... — Spójrz w okno. Net spojrzał. Za chodnikiem, trzema pasami ruchu, trawnikiem, torowiskiem tramwajowym, kolejnym trawnikiem, kolejnymi trzema pasami ruchu i kolejnym chodnikiem w oknie restauracji siedział Lucjan z telefonem przy uchu. A po drugiej stronie stołu siedziała Nika. Mimo odległości, nie sposób było się pomylić. Net wolno pomachał ręką. Nika odmachała. — To może... — Net nabrał powietrza. — To może spotkamy ' się pośrodku drogi, co? — Pośrodku — zgodził się Lucjan. Net rozłączył się i wstał. — Zaraz wrócę — powiedział. — Znaczy... To już nie będę ja. — OK. — Aurelia uśmiechnęła się lekko. — To do poniedziałku. — Na razie. Spotkali się na przystanku tramwajowym między dwoma pasami ruchu. Przez moment patrzyli na siebie w milczeniu. — Zamówiłem sznycel wiedeński — powiedział Net. — Poważnie? — Lucjan przyjrzał mu się podejrzliwie. — Ja też. — Czyli chyba luz. — Luz. — Lucjan skinął wolno głową. — Zamieniamy się miejscami i zapominamy o sprawie? — OK. Zapominamy. Zgoda? 403 Net gorliwie przytaknął. Nie miał oczywiście zamiaru przyznawać się do tego, że spodziewał się mniej pokojowego wyjścia z sytuacji. Gdy uścisnęli sobie na zgodę dłonie, odetchnął i ruszył w stronę przejścia dla pieszych wychodzącego dokładnie na drzwi knajpy. — E, jakoś się to wyjaśni — powiedział sam do siebie, by sobie dodać otuchy. W tym samym czasie w innej restauracji Felix, który jako jedyny umówił się w tradycyjny sposób, jako jedyny trafił na randkę w odpowiednie miejsce i z odpowiednią osobą. Warszawa 2013 Priorytet Zero Letnie słońce wypełniało kuchnię ciepłym światłem poranka. Promienie pod ostrym kątem padały na dębowy blat i stojący na nim chromowany mikser, na lśniącą czystością kuchenkę mikrofalową i wyczyszczony do połysku blender. Na małej półeczce, obok lodówki ze stali nierdzewnej, w równych odstępach stały identyczne słoiczki z przyprawami. Na haczykach nad płytą grzejną w szeregu wisiały łyżki wazowe i sztućce do gotowania. Wszystkie z identycznymi gumowanymi antypoślizgowymi uchwytami. Toster z trzaskiem uwolnił twa tosty. Jasnowłosa kobieta zajęta zmywaniem naczyń w zlewozmywaku zawahała się. — Misiaczku, wyjmiesz...? — zapytała, pokazując znacząco pokryte pianą dłonie. 405 — Oczywiście, Aldono. — Mężczyzna odłożył tablet w taki sposób, by jego krawędź była równoległa do krawędzi stołu, i wstał. — Tobie też zrobić? Pokręciła głową. — Od dziś dieta. Żadnego białego pieczywa. Był od niej starszy. Miał pięćdziesiąt kilka lat, jednak każdy jego ruch i gest zdradzały siłę i doskonałą kondycję. Przełożył tosty na talerz i znieruchomiał, patrząc na blat. Przejechał palcem po powierzchni drewna i zatrzymał się na drobnej rysie. Przejechał ponownie i sprawdził, czy rysy nie uda się usunąć paznokciem. Nie udało się. — Jakub kroił chleb nie na desce do krojenia — powiedział. Aldona otrząsnęła dłonie z piany i pochyliła się nad rysą. Pokręciła głową z lekkim uśmiechem. — Nie bądź dla niego taki surowy — powiedziała. — Ma czternaście lat. Potrzebuje trochę luzu. — Luz nie polega na niszczeniu mebli. — Może ja zrobiłam tę rysę. Pewnie coś przesuwałam. — To rysa od noża do chleba. Kobieta zaśmiała się i wróciła do zmywania. — Nie myślałeś kiedyś, żeby zostać detektywem, zamiast sprzedawać ubezpieczenia? Nie odpowiedział. Posmarował tosty masłem i dżemem. Wrócił do stołu i włączył tablet. Ledwie to zrobił, po schodach zbiegł chudy chłopak z krótkimi dredami, w rozwiązanych trampkach. Mężczyzna zerknął na żonę, która odkładała właśnie kolejne sztućce do wyschnięcia, i przeniósł wzrok na syna. — Chcesz jajecznicę na maśle czy na bekonie? — Zjem coś po drodze. — Chłopak otworzył szafkę, włożył dłoń w szeleszczącą paczkę chipsów i wsypał do ust sporą porcję. Kilka okruchów spadło na podłogę. 406 Ojciec spojrzał na to ze starannie ukrywanym rozdrażnieniem i zapytał: — Podrzucić cię? — Nie, dzięki. — Kolejne okruszki posypały się na podłogę. — Pojadę na rowerze. Po szkole z chłopakami... no, przejedziemy się trochę. — Uważaj na siebie — rzuciła przez ramię mama. — Ela już wstała? — Myła zęby, jak schodziłem. — Żadnej jazdy po ulicy — dodał ojciec. — Jasne, jasne. Przyniosę mandat za jazdę po chodniku. Chłopak cmoknął mamę w policzek, ojca pozdrowił dłonią i wyszedł z kuchni. Gdy mężczyzna sięgnął po tablet, z piętra zeszła zaspana jedenastolatka z rozpuszczonymi długimi blond włosami. Wyglądała jak niskoenergetyczne przeciwieństwo starszego brata. — Znowu gadałaś do późna na Skypie? — zapytała mama. — Jak tak dalej pójdzie, ograniczymy ci komputer. — Czytałam książkę — odparła z urazą w głosie. — I tak nie mogłam zasnąć. — Zrób sobie śniadanie. Zepsuła się zmywarka. Ela pokiwała głową. Nasypała do talerza płatków śniadaniowych i zalała je mlekiem. Westchnęła i zaczęła gmerać łyżką w burej mieszance. Mężczyzna odebrał SMS. — Trzy minuty — powiedział. Córka kiwnęła głową i nadal kręciła łyżką w talerzu. — Elżbieto, minutę zajmie ci wiązanie butów — przypomniał tata. — Nie jestem głodna. — Mówiłem o butach. 407 — Pójdę w rozwiązanych. — Nie masz już mlecznych zębów. — Wprawię sobie sztuczne, takie, które się nie psują. Stać nas chyba. Mężczyzna odsunął talerz z niedojedzonymi tostami. — Skoro nie jesz, to możemy iść. Wstał i podniósł niewielki neseser z anodyzowanego na czarno aluminium. — Jutro wpadnie na obiad mama — rzuciła z uśmiechem Aldona. — Nie planuj niczego. — Oczywiście, kochanie. — Uśmiechnął się na krócej niż sekundę i pocałował ją w policzek. — Nie wiesz, gdzie możemy mieć numer do serwisu zmywarek? — Nie szukaj. Załatwię to. — Narzucał już czarną marynarkę i szedł do drzwi. — Co tam mamroczesz? — Powiedziałem, że to załatwię. Ela wysiadła bez pożegnania i pobiegła do szkolnej furtki, nie oglądając się. Mężczyzna odprowadził ją wzrokiem, aż zniknęła między innymi uczniami. — Zaczekaj jeszcze chwilę — poprosił kierowcę. Wyjął telefon i wybrał numer. Oczekując na połączenie, obserwował chodnik. Jego uwagę zwrócił stojący przy krawężniku, kilkanaście metrów od szkolnej furtki, chłopak w niebieskiej bluzie z narzuconym na głowę kapturem. Rozglądał się i zdawało się, że na kogoś czeka. — Serwis, słucham? — Dzień dobry. Chciałbym zamówić naprawę zmywarki. Kupiłem ją u was miesiąc temu. Dziś rano się zepsuła. 408 Do chłopaka w niebieskiej bluzie podeszło dwóch pierwszoklasistów. Przywitali się serią skomplikowanych gestów dłońmi, których znajomość zapewne potwierdzała, że dobrze się znają, czy też może należą do jakiejś hermetycznej grupy. — Jaki to model? — DW-438, numer faktury FY149/AM/64K. — Ooo... tak. Psują się na potęgę. Coś sknocili w fabryce, bo przecież powinny się psuć dwa miesiące po gwarancji, a nie od razu po kupieniu. Na chodniku nastąpiła szybka wymiana drobnych przedmiotów, z których dało się rozpoznać z tej odległości jedynie zwinięty banknot. — Na którą godzinę możemy się umówić? — Niech zerknę. — Szelest kartek. — Możemy się umówić na przyszły piątek między jedenastą trzydzieści a czternastą. Pierwszoklasiści pożegnali zakapturzonego gestami uniesionych dłoni i odeszli, rozmawiając ze sobą ze śmiechem. Chłopak w kapturze został w tym samym miejscu i znów sprawiał wrażenie, jakby na kogoś czekał. — Potrzebuję tej zmywarki dzisiaj. — Nie mam wolnej ekipy. Może się uda na środę. Przyszłą środę oczywiście... Do chłopaka podeszły trzy spłoszone dziewczyny. Śmiechem tłumiły niepokój. — Spodziewamy się gości, więc proszę to załatwić przed siedemnastą. Znów dyskretna wymiana drobnych przedmiotów. — Wtorek najwcześniej. No nie da się. — Żona oczekuje panów dziś przed siedemnastą. Mój adres macie w bazie danych. — Nie czekając na potwierdzenie, rozłą- 409 czył się, po czym rzucił do kierowcy — podjedź powoli i zatrzymaj się pięćdziesiąt metrów dalej. Mimo że do początku wakacji zostało jeszcze kilka dni, ruch na trasie wylotowej na Gdańsk był spory. Jechali w milczeniu, nie spiesząc się, prawym pasem razem z autobusami i autami dostawczymi. — Pięć tematów na dziś — odezwał się wreszcie kierowca. — Żaden nie ma priorytetu wyższego niż trzy. Nawiedzony autobus, potwór w podziemiach Starego Miasta, samochód wjeżdżający w budynek, nanoroboty w fajerwerkach, człowiek wchodzący tyłem do sklepu... Nic ciekawego. — Cisza przed burzą. Kilkanaście kilometrów za Łomiankami skręcili w boczną asfaltową drogę, minęli wieś, potem luźno rozrzucone budynki dużych farm, stary niszczejący dworek i opuszczone magazyny. Wreszcie skręcili w drogę gruntową. Trawa szurała o podwozie, a jedyną żywą istotą w zasięgu wzroku była znudzona krowa. W lesie droga zamieniła się we własne wspomnienie. Zatrzymali się między wysokimi jałowcami. Mężczyzna wysiadł, kierowca tylko opuścił szybę. Sosny i dęby szumiały cicho. Gdzieś śpiewał ptak. Cisza przed burzą. Mężczyzna obszedł samochód i otworzył bagażnik. Odsunął się o krok, czekając, aż chłopak w niebieskiej bluzie wygramoli się ze środka. Chłopak wolno wyszedł i stanął przygarbiony, mrużąc oczy. — Co teraz? — po dłuższej chwili zapytał chłopak. — Co mam zrobić? — Doskonale wiesz, co masz zrobić. A raczej czego masz więcej nie robić. 410 -r — Przy tej szkole? — Przy tej ani przy żadnej innej. — Czyli... puścicie mnie, mogę sobie iść teraz? — Idź. I pamiętaj, że będę cię obserwował. — Człowieku, nie znasz mnie przecież. Nie znajdziesz mnie. — Krystian Pomiechowski. Lat siedemnaście, grupa krwi 0Rh+, uczulenie na sierść kotów. Powtarzasz rok z powodu niezaliczonej historii i uważasz, że to wina nauczycielki. Często bywasz w klubie Zielona Gęś, choć ci się tam nie podoba. Sporadycznie chodzisz do kina w Złotych Tarasach z Natalią Rudnicką, która umawia się równocześnie z dwoma twoimi kolegami, o czym nie wiedziałeś, aż do tej chwili. A teraz idź już. Masz przed sobą siedemnaście i pół kilometra marszu, jeśli wybierzesz właściwy kierunek. O dziewiątej czternaście zacznie padać deszcz. Chłopak nie pytał o nic więcej. Zaczął biec, potykając się o nierówności. Agent Mamrot patrzył za nim jeszcze chwilę, po czym zamknął bagażnik i wsiadł do Mercedesa. — Cisza przed burzą — zgodził się Mniej Ważny Agent. Uruchomił silnik i zawrócił. Gdy wjechali na dwupasmówkę, zaczął padać deszcz. Mamrot przeglądał wiadomości i notatki oraz listę tematów niepilnych do załatwienia na dziś. Wyświetlały się po wewnętrznej stronie czarnych okularów. — Nawiedzony autobus? — skrzywił się niemal niezauważalnie. — To strata czasu. Bardziej obiecująca wydaje się sprawa SP13-45-184B. — Samochód wjeżdżający w budynek? — Mniej Ważny Agent zerknął na tę samą listę w swoich okularach, po czym wyłączył napisy i zajął się prowadzeniem. — Nie wydało mi się to interesujące. Jak i nic innego z tej listy. 411 — Przy tej szkole? — Przy tej ani przy żadnej innej. — Czyli... puścicie mnie, mogę sobie iść teraz? — Idź. I pamiętaj, że będę cię obserwował. — Człowieku, nie znasz mnie przecież. Nie znajdziesz mnie. — Krystian Pomiechowski. Lat siedemnaście, grupa krwi 0Rh+, uczulenie na sierść kotów. Powtarzasz rok z powodu niezaliczonej historii i uważasz, że to wina nauczycielki. Często bywasz w klubie Zielona Gęś, choć ci się tam nie podoba. Sporadycznie chodzisz do kina w Złotych Tarasach z Natalią Rudnicką, która umawia się równocześnie z dwoma twoimi kolegami, o czym nie wiedziałeś, aż do tej chwili. A teraz idź już. Masz przed sobą siedemnaście i pół kilometra marszu, jeśli wybierzesz właściwy kierunek. O dziewiątej czternaście zacznie padać deszcz. Chłopak nie pytał o nic więcej. Zaczął biec, potykając się o nierówności. Agent Mamrot patrzył za nim jeszcze chwilę, po czym zamknął bagażnik i wsiadł do Mercedesa. — Cisza przed burzą — zgodził się Mniej Ważny Agent. Uruchomił silnik i zawrócił. Gdy wjechali na dwupasmówkę, zaczął padać deszcz. Mamrot przeglądał wiadomości i notatki oraz listę tematów niepilnych do załatwienia na dziś. Wyświetlały się po wewnętrznej stronie czarnych okularów. — Nawiedzony autobus? — skrzywił się niemal niezauważalnie. — To strata czasu. Bardziej obiecująca wydaje się sprawa SP13-45-184B. — Samochód wjeżdżający w budynek? — Mniej Ważny Agent zerknął na tę samą listę w swoich okularach, po czym wyłączył napisy i zajął się prowadzeniem. — Nie wydało mi się to interesujące. Jak i nic innego z tej listy. 411 — Czterech niezależnych świadków zgłosiło stary samochód wjeżdżający w budynek przy Grójeckiej. Oldtimer. Warszawa M20, jak powiedział jeden ze świadków, znawca motoryzacji. — Może złudzenie optyczne? Zdarzały się takie rzeczy. Odblask w szybie od billboardu. — Możliwe. Brak śladów uszkodzeń na budynku — przyznał Mamrot. — Ale zeznania niezależnych świadków zgodne. Priorytet trzy. Powinno być dwa. Zacznijmy od tego. * * * Około godziny ósmej wieczorem wszystkie pięć pozycji z listy było odhaczonych. Agenci siedzieli pod parasolami na obrzeżach parku Skaryszewskiego i w milczeniu jedli hamburgery z papierka. Mimo później pory nie zdejmowali czarnych infokularów. Opodal przechadzały się mamy z wózkami, trójka kilkuletnich brzdąców bawiła się w berka. Przy sąsiednich stolikach grupki rozbawionych ludzi piły piwo, ktoś grał w szachy. W jeziorku zdalnie sterowany model żaglowca przecinał na pół odbicie fabryki Wedla. Infokulary bez ponaglania uzupełniały ten obraz o informacje o godzinach pracy fabryki, o danych personalnych trójki młodych mężczyzn przy sąsiednim stoliku, o licencji na sprzedaż alkoholu właściciela knajpy i jej aktualne badania sanitarne. Żółte napisy zachęcały, by kliknąć i zanurzyć się w rzekę danych. Mamrot na próbę spojrzał na dziewczynkę z piłką kilkanaście metrów od stołów. Mrugnięciem rozwinął opcje. Dziewczynka nazywała się Justyna Pawłowska i miała sześć lat. Za dwa dni czekało ją szczepienie przeciw poliomyelitis. Dalej kolejne rozgałęzienia z informacjami. Stan konta matki, telefon komórkowy ojca, termin najbliższego badania technicznego samochodu dziadka, imię psa szwagra, zaległy rachunek za gaz ciotki. 412 Agenci jednocześnie znieruchomieli i wpatrzyli się w komunikat, który wyświetlił się na ich infokularach, przesłaniając inne napisy. Priorytet jeden. Sprawa pilna. Adres, podstawowe informacje. Więcej danych za pięć minut. Wstali i wyrzucili niedojedzone hamburgery do kosza. Szybkim krokiem ruszyli w stronę parkingu. Mamrot z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął telefon i wybrał numer. — Nie czekaj z kolacją, kochanie. Zostanę w pracy do późna - powiedział do słuchawki. — Nic wielkiego, sprzedałem pięć ubezpieczeń. Czeka mnie jeszcze papierkowa robota. Nie mogę tego przełożyć. Zmywarka naprawiona?... To dobrze. Postaram się wrócić przed północą. Schował telefon. — Rodzina to obciążenie — zauważył Mniej Ważny Agent. — Brak rodziny to brak motywacji. Podeszli do samochodu. Planowany czas dotarcia na miejsce - ponad dziewięćdziesiąt minut. Za długo. Czas dotarcia helikopterem przy wietrze zachodnim - dwadzieścia pięć minut plus dziesięć na dolot maszyny. Najbliższe lądowisko dla helikoptera - park po drugiej stronie Zielenieckiej. — Samochód zostaje tutaj — rzucił Mamrot. * * * Kilka połączonych ze sobą drewnianych budynków stojących u podnóża zalesionych pagórków było niemal całkowicie pogrążonych w ciemnościach. Wyjątkiem były dwa małe okna w centralnej części, gdzie zapewne znajdowało się wejście. Helikopter zniżał lot. — Kompas szaleje — powiedział pilot. — Złoża rudy żelaza albo jakieś potężne instalacje elektryczne. A w podczernieni 413 wygląda to, jakby teren był zalany. Szukać suchego miejsca do lądowania? Mamrot wychylił się przez odsunięte okienko. Niewiele widział w ciemnościach, noktowizor okularów nie działał na taką odległość. — Nie ma czasu — odparł. — Ląduj wprost przed wejściem. Pilot skinął głową i sprawnie podszedł do lądowania. Woda pokrywająca trawnik i parking nie była głęboka. Płozy helikoptera ledwie się w niej umoczyły. Agenci zdjęli słuchawki interkomu i wyskoczyli wprost w zimną wodę sięgającą kostek. Korzystając z obrazu noktowizyjnego infokularów, ruszyli szybkim krokiem w stronę wejścia do hotelu. Bo to był hotel, o czym informował szyld nad drzwiami. W hallu, również zatopionym do głębokości kilku centymetrów, czekała wystraszona gromadka gimnazjalistów. Wycieczka szkolna. Było też kilka osób z personelu. — Jezu... — jęknęła młoda kucharka. — Sanepid. Może zdążę jeszcze wyrzucić te kotlety... — Głupia! — skarciła ją szefowa kuchni. — To jacyś tajni agenci. Nic ich nie obchodzą nasze kotlety. Zaspana recepcjonistka usiadła za ladą recepcji i przetarła oczy. — Panowie na jak długo? — zapytała sennie, otwierając swój zeszyt. — Na kwadrans — odparł Mamrot, podtykając jej pod nos legitymację służbową. — Góra dwadzieścia minut. Dziewczyna natychmiast się rozbudziła, zbladła, wstała i znów usiadła z wrażenia. Do hallu wszedł niski gruby człowieczek, ubrany w różową piżamę w białe kropki. W podobnej tonacji kolorystycznej utrzymane były jego puchate kapcie (teraz nieco oklapnięte z powodu wody) i zbyt długi szlafrok. 414 — Nazywam się Cecylian Nizina i jestem kierownikiem ośrodka... hotelu — przedstawił się niepewnie. Przez okno zauważył helikopter i dodał — to jest parking dla samochodów... Mamrot podszedł do niego i pokazał mu legitymację. — Agent specjalny hmnnhm... — powiedział, zwyczajowo podając nazwisko wyjątkowo niewyraźnie. Kierownik spojrzał na legitymację, zamrugał i zbladł. — Szukamy pewnego ucznia, nazywa się Felix Polon. Jeden z gimnazjalistów, blondyn, cofnął się gwałtownie, a pozostali spojrzeli na niego, mimowolnie go demaskując. Mamrot i tak wiedział, który z dzieciaków jest Felixem. Zasady panujące w agencji jasno mówiły, by nie zdradzać bez potrzeby łatwości dostępu do informacji. — To ja — potwierdził niechętnie chłopak. — Musimy porozmawiać na osobności — powiedział agent. — Panie Nizinny, gdzie jest pana gabinet? Przekręcanie nazwisk to dobry sposób na wytrącenie ludzi z równowagi. W rzeczywistości Mamrot już podczas lotu otrzymał pełną listę nazwisk i zdjęć personelu, uczestników wycieczki i ich opiekunów. Znał też dokładny rozkład pomieszczeń hotelu, a kilka kolejnych gigabajtów danych czekało w posegregowanych pakietach, gdyby okazały się potrzebne. Wiedział więc, gdzie jest gabinet dyrektora. Nigdy jednak nie zdradzał, ile wie. Czasem lepiej udawać, że wie się mniej; a czasem, że więcej. W tym wypadku skuteczniejsza była opcja pierwsza. — Nazywam się Nizina... — kierownik znów zamrugał, po czym szarpnął się i podreptał korytarzem, powiewając połami różowego szlafroka. Felix Polon i Mamrot ruszyli za nim; Mniej Ważny Agent został w hallu. ■ Mijane drzwi klikały zamkami. Mamrot doszedł do wniosku, że chłopak ma w kieszeni kartę zbliżeniową, czyli klucz uni- 415 wersalny, otwierający wszystkie drzwi w budynku. Poprawił rys psychologiczny gimnazjalisty - zmienił „bystry i zaradny" na „bystry i zaradny ponadprzeciętnie". Gabinet Niziny wyglądem oddawał niespełnione aspiracje kierownika. Równe białe ściany, sufit podwieszany, verticale w oknie i wielkie biurko z płaskim czarnym monitorem. Poza najpotrzebniejszymi rzeczami nie było tu żadnych bibelotów, żadnych przedmiotów, które zwykle gromadzą się na podobnych biurkach. Jedyny ozdobnik stanowiła palma, stojąca w rogu pomieszczenia. Oczywiście sztuczna. Facet marzył 0 karierze w korporacji, dowolnej korporacji. — Proszę nas zostawić — powiedział agent, a Nizina posłusznie wyszedł, zamykając za sobą drzwi. — Władowałem się w kłopoty? — zapytał Félix. Agent uciszył go gestem, wyjął z kieszeni metalowe urządzenie kształtem i wielkością przypominające mały dezodorant. Zagłuszacz. Pobieżnie zlustrował pomieszczenie czujnikami infokularów. Nie wykryły żadnych urządzeń podsłuchowych, ale zawsze warto dmuchać na zimne. Postawił je na biurku i wcisnął przycisk na półkolistej kopułce, która wypuściła coś w rodzaju łopatek, zaczęła migać, obracać się oraz piszczeć i świszczeć jak rozregulowane radio. Przyjrzał się chłopakowi. Miał wrażenie, że już go kiedyś widział, chociaż dane agencji temu przeczyły. Złudzenie. Dziennik zdarzeń agencji twierdził, że to ich pierwsze spotkanie. — Teraz możemy bezpiecznie rozmawiać — oświadczył. — Chcę zadać panu parę pytań. Zwracanie się do młodego chłopaka per „pan" nie było bynajmniej formą grzecznościową. Młody miał się poczuć szanowany 1 traktowany poważnie. Rys psychologiczny Felixa Polona 416 wyraźnie podkreślał nonkonformizm, więc przyciskanie go mogłoby tylko utrudnić zadanie. — My nie wiedzieliśmy, że to tajny obiekt — odezwał się Felix. — Tam nie było żadnego napisu. Mamrot zrozumiał - chłopak obawia się, że ciekawość jego i jego przyjaciół doprowadziła do poważnych strat. Prawdopodobnie boi się też reakcji ojca. — Proszę się nie denerwować — odparł agent. — Otrzymaliśmy informację od pańskiego ojca, że znalazł pan trzecią bazę. Drzwi otworzyły się i stanął w nich wystraszony wysoki chłopak z kasztanowymi włosami, które dawno nie widziały grzebienia. Zza jego ramienia wychylała się ruda dziewczyna. Net Bielecki, informatyk, syn informatyka i malarki oraz Nika Mickiewicz, sierota ukrywająca się przed opieką społeczną. Mamrot patrzył na nich czujnie i znów uderzyło go wspomnienie. Kiedyś już ich widział, ale nie pamiętał kiedy i gdzie. Złudzenie? Dziennik przeczył, by się już kiedyś spotkali. Telefon zawibrował, agent wsunął prawą rękę pod połę marynarki. — OK! — zawołał szybko Felix, prawdopodobnie podejrzewając, że Mamrot sięga po broń. — To przyjaciele. Byli tam ze mną. — Wejdźcie i zamknijcie drzwi. — Mężczyzna skinął głową, jednocześnie kciukiem wyciszając telefon. Chwilę trwał bez ruchu, czekając na resztę danych o przyjaciołach Felixa. Kompletna baza danych ściągnęła się w ćwierć sekundy. Było tam więcej, niż te dzieciaki same o sobie wiedziały. — Net Bielecki, syn informatyka i malarki; Nika Mickiewicz, oboje rodzice nie żyją. Proszę usiąść. Cała trójka usiadła na krzesłach przy biurku. — Skąd pan to wie? — zapytała oniemiała Nika. 417 Okoliczności śmierci matki tej dziewczynki nigdy nie zostały ujawnione. Sama Nika Mickiewicz również ich nie znała, a raczej znała wersję oficjalną. Niech tak zostanie, zadecydował agent. Ale skąd ja ich znam? I nagle go olśniło, przypomniał sobie wszystko, jasno, jakby zobaczył to w telewizji. To było niewiarygodne, ale... — Używasz nadal tego różowego błyszczyka do ust? — Uśmiechnął się połową twarzy. Nie zrozumiała, o czym mówi. Albo doskonale udawała. Telefon znów zawibrował. Pewnie Aldona. Mamrot sięgnął, by go wyciszyć. W tym momencie drzwi otworzyły się ponownie i do środka wpadł chudy, pąjąkowaty wręcz mężczyzna w niemodnym polarze. — To nasz nauczyciel — uprzedził Felix. Jerzy Wierszewski, nauczyciel informatyki. Opiekun grupy Wyrzucony z trzech firm za zaniedbania, choć prawdę mówiąc, nie były to zaniedbania, lecz niekompetencja. Teraz uczy tej niekompetencji nowe pokolenie. — Chciałbym się dowiedzieć, co tu się właściwie dzieje — zaczął informatyk, zerkając na hałasujące i migające urządzenie. — Kim panowie są? — Agent specjalny mnmhmn... — Mamrot podsunął mu pod nos legitymację. Nauczyciel zbladł i cofnął się na korytarz. — Teraz proszę nas zostawić na kilka minut w spokoju. Zamknął drzwi i chwilę udawał, że szuka pokrętła zamka, a tak naprawdę sprawdzał, kto do niego dzwonił. Aldona. Potem oddzwoni. Przysiadł na brzegu biurka i powiedział: — Za trzynaście minut będzie tu oddział specjalny. Do tego czasu muszę zdobyć jak najwięcej informacji na temat obiektu. Słucham. 418 Przyjaciele wytrzeszczyli na niego oczy. Felix pierwszy się ocknął. — Są tam dwa wejścia, przynajmniej dwa znamy — zaczął. Po chwili opowiadali już wszyscy, przerywając sobie nawzajem i uzupełniając. Mamrot słuchał, co jakiś czas kiwał głową. Nie musiał niczego notować. Zapis rozmowy i tak był na bieżąco transmitowany do centrali. Przejrzy go potem, uzupełniony 0 dopiski i uwagi analityków. — Nie powiecie nikomu o moim ojcu? — zapytała szeptem Nika. — Niech się pani nie denerwuje. — Mamrot zmusił się do uśmiechu. — To nie nasza działka. Zapominamy o sprawie. — Dotknął ucha i puknął dwa razy w znajdującą się w nim słuchawkę bezprzewodową. — Czy wiadomo państwu coś na temat Kryształowego Serca? Przyjaciele spojrzeli na niego, zdumieni, jakby zadał pytanie dotyczące innego śledztwa. Pokręcili wolno głowami. Ich zdziwienie było szczere. — W takim razie dziękuję, to wystarczy. — Agent wyłączył zagłuszacz i schował go do kieszeni. Zapadła świdrująca w uszach cisza. — Muszę teraz prosić państwa o zachowanie dyskrecji. Ta sprawa dotyczy bezpieczeństwa narodowego i międzynarodowego. Teraz mogą państwo udać się na spoczynek 1 zapomnieć o tej rozmowie. Mamrot wstał, podszedł do drzwi i otworzył je szarpnięciem. Schylony kierownik Nizina wpadł do środka. Jasne było, że ostatnie minuty spędził z uchem przy drzwiach. — Zajmujemy wszystkie pokoje jutro w południe, panie Dolina. Proszę anulować wszystkie rezerwacje na miesiąc na przód. — Ale mamy gości... — zaoponował kierownik. 419 Agent ponownie pokazał mu legitymację, a Nizina ponownie zbladł. Zamrugał i szybko przytaknął. — Przepraszam — wtrącił nieśmiało Felix. — Jesteśmy tu na wycieczce klasowej... Mieliśmy odpoczywać do jutra do siedemnastej... Agent zastanowił się i odparł: — OK. Pokoje wycieczki szkolnej zajmiemy o siedemnastej piętnaście. Pozostałe w południe. Oddajemy panu gabinet. Proszę z nikim nie rozmawiać o wydarzeniach, które miały tu miejsce bądź dopiero się wydarzą. Do widzenia. Wyszedł i szybkim krokiem ruszył w kierunku hallu. Dwie minuty później razem z Mniej Ważnym Agentem leciał już helikopterem ponad drogą, którą do hotelu zbliżała się kolumna pojazdów wojskowych. — Widziałem już te dzieciaki — powiedział. — Trzydzieści lat temu. — Ufam twojej pamięci, ale to bardzo mało prawdopodobne. A dokładniej to niemożliwe. To był ktoś podobny. — Jestem pewien. Byli nawet tak samo ubrani. To jedna z najważniejszych spraw, z jakimi mieliśmy do czynienia. Koniec podchodów. Rozpoczynamy ścisłą współpracę z Instytutem Badań Nadzwyczajnych i zmieniamy priorytet tej sprawy na zero. Jeśli to zignorujemy, może się to skończyć teoretycznie możliwą katastrofą. Murzasichle 2013 Wędrujące Samogłoski Nika Mickiewicz zdjęła ostatni wałeczek z rudych loków. Teraz włosy wyglądały tak naturalnie, jakby nigdy przenigdy nie potrzebowały żadnych wałeczków. Wszystko OK, to przecież tylko kolejny poziom iluzji. — To już dziś. — Uśmiechnęła się do lustra. — Dziś jest TEN dzień. Pstryknęła palcami. W odpowiedzi lustro zniknęło, odsłaniając poranne menu. Skonfigurowała je dawno temu i połowa pozycji była niepotrzebna, ale nie chciało jej się ich usuwać. Neta prosić o to też nie chciała, bo on zaraz by jej wszystko zmodyfikował, ulepszył, usprawnił i już w ogóle by się w tym nie połapała. Dwadzieścia trzy nowe wiadomości. Nie, proszę... Wyszła z łazienki, a menu odlepiło się od ściany i podążyło za nią. Próbowało zwrócić na siebie uwagę na szafce kuchennej, 421 potem nad ekspresem do kawy, który włączyła, i wreszcie w oknie. Machnięciem ręki odpędziła je na boczną ścianę szafy i otworzyła okno. Mrugnięciem oka zdjęła z kamienic naprzeciwko nakładkę Renovate. Połowa tynku opadła na ulicę i wsiąkła w bruk, kilka szyb się stłukło, reszta się przybrudziła i osypała z farby. Znikły donice z kwiatami, a balkony niemym kichnięciem pozbyły się kolorów z żeliwnych barierek. Nika uśmiechnęła się. Im mniej upiększeń rzeczywistości, tym lepiej. Loki... loki to co innego. W rogu pola widzenia zamigał zielony piktogram z filiżanką. Kawa gotowa. Wróciła do ekspresu i wyjęła kubek z mocną latte. Kanapkomat wysunął z gorącego wnętrza talerz, a na nim dwa tosty z serem i jajkami sadzonymi. Podejrzewała, że ich nie przełknie. Żołądek miała ściśnięty jak pięść niemowlaka. To już dziś! Menu znów przesłoniło jej pole widzenia. Niechętnym ruchem strząsnęła wiadomości z niewidzialnej płaszczyzny. Zawirowały i opadły na stół w postaci sterty kopert, z czego większość oznaczona była czerwonym napisem „SPAM". Wzięła jedną z nich i z uniesionym małym palcem rzuciła w kierunku kosza na śmieci. Wszystkie oznaczone koperty pofrunęły za pierwszą i wniknęły w drzwi szafki. Zostały trzy. Nika sięgnęła po pierwszą i odskoczyła, gdy nagle blat zapadł się i wynurzyła się z niego blada twarz clowna z czerwonymi włosami. Iluzja, to tylko iluzja... — To już dziś! — wykrzyknął clown, unosząc czapeczkę wraz z włosami i górną częścią czaszki. — Nie zapomnij! To już dziś! Net! Wszędzie powtykał te przypominajki. Od tygodnia wyskakiwały w najmniej oczekiwanych momentach i pod najmniej oczekiwaną postacią. Clown posłał jej całusa i wniknął w stół. 422 Nika westchnęła i wzięła pierwszą kopertę. Już miała ją otworzyć, gdy napis „Nika Mickiewicz" zamienił się w „Nike Mickiawicz". Zamrugała, ale napis nie powrócił do pierwotnej formy. Zdawało mi się, pomyślała. A jak nie potrafią porządnie zaadresować, to nie będę tego czytać. Z ulgą wyrzuciła kopertę bez otwierania i usiadła przy stole nad tostami i kawą. Zostało sześć godzin. * * * Felix Polon siedział w poczekalni Terminalu 7 na Heathrow i rozglądał się w poszukiwaniu Neta Bieleckiego, który dziesięć minut temu poszedł kupić coś do przekąszenia. W wielopoziomowym akwarium dla pasażerów, pełnym reklam i pouczeń na temat bezpieczeństwa, łatwo było stracić orientację. A odfiltrować reklam nie bardzo było można, bo - jakże by inaczej - znikały również wszystkie istotne informacje. Mrugnął, wydając polecenie odszukania lokalizacji przyjaciela. Pierwsze, co zlokalizował jego program wyszukujący, to była sieć wietnamskich barów dwa poziomy niżej. Oczywiście, był głodny. Co gorsza, reklama zawierała ścieżkę zapachową, co tylko podsyciło jego głód. Zrezygnował z pomocy komplanta i wstał, by rozejrzeć się osobiście. Net już szedł w jego stronę. Niósł dwa wypasione hot dogi. Parówek prawie nie było widać spod sałaty, cebuli i kilku innych dodatków. — Po co te wszystkie śmiecie? — zapytał Felix, odbierając swoją kanapkę. — Gratis były. — Jak to śmiecie... Chodźmy, bo zaraz otwierają gate. — Wyluzuj trochę. Jeszcze kupa czasu. 423 Ale Felix już szedł za widocznymi tylko dla niego strzałkami wyświetlanymi przez jego komplant. Srebrna walizka podążyła za nim na małych gąsienicach. — Nie możesz jej po prostu wziąć w rękę? — Net dogonił przyjaciela. Swoją ciągnął za rączkę jak wszyscy inni. — Nie po to skonstruowałem samojezdną walizkę, żeby ją teraz nosić. Jak ty się spakowałeś na trzy dni w takie małe coś? — Nie uznaję binarnego podziału ubrań na brudne i czyste. — Net wzruszył ramionami. — Są stadia pośrednie, sytuacje warunkowe i pranie powietrzne. — Pranie powietrzne? — Felix próbował ugryźć hot doga i zarazem nie upaprać się. — Czasem wystarczy pomachać T-shirtem z pół minuty, by ten w cudowny sposób znów stał się czysty. Felix był bliski wyrzucenia do śmietniczki wszystkiego poza parówką. Ale zanim wprowadził ten pomysł w życie, w polu widzenia bez ostrzeżenia wyskoczyła mu tablica z godzinami odlotów. Zatrzymał się, zaskoczony. — Kuuurrrleczka zamszowa! — wykrzyknął Net, co oznaczało, że on również nie był przygotowany na ten widok. — I po hot dogu... Parówka z jego bułki leżała w kleksie ketchupu na marmurowej posadzce. Spod ściany startował już mały odkurzacz. — Od kiedy to informacje o odlotach idą na najwyższym priorytecie? — Net patrzył to na bułkę ze śmieciami, to na parówkę. Felix zagapił się na wiszące metr przed nim litery. Inni oczekujący znieruchomieli w tym samym momencie, zrobili zeza i głupie miny. Nie zapowiadało to niczego dobrego. I rzeczywiście, kolejne godziny odlotów z cichymi piknięciami zamieniały się na czerwone „cancelled". Lot numer BA 45981 do Warszawy, zaznaczony podświetloną ramką, wytrzymał ledwie kilka sekund 424 dłużej niż AFL 36782 do Moskwy i LO 89755 do Nowego Jorku. Po chwili już wszystkie loty z Terminalu 7 zostały odwołane. Przez halę przebiegło zbiorowe westchnienie zawodu. — A może ja chciałem to jeszcze zjeść? — zapytał Net, obserwując ponuro, jak odkurzacz wsysa parówkę. Odkurzacz nie zareagował. Ciamknął myjkami, jakby się oblizywał, i odjechał. — Akurat dziś? — zapytał w przestrzeń Felix. — Akurat kiedy jest TEN dzień? — Co akurat dziś? — zainteresował się Net. Zrobił zeza, koncentrując spojrzenie na obrazie wirtualnym. — O żeż ty! Akurat dziś?! — Mamy sześć godzin — skonkretyzował Felix. Mrugnięciem spróbował wywołać informację lotniskową, ale wszystkie linie były oczywiście zajęte. Przy stanowisku tradycyjnej informacji kłębił się już spory tłumek. — Dzięki, stary. — Net pokiwał głową i popatrzył na przyjaciela z wyrzutem. — Mówiłem, że to za blisko TEGO dnia. — Nie ja ustaliłem datę konferencji. — Ale ty chciałeś tu przyjechać. Szanowany pan wynalazca w czasach, kiedy wynalazców już nikt nie potrzebuje, bo wynalazki są wynajdywane przez inne wynalazki. Nie chcesz się pogodzić z tym, że ludzie tego wszystkiego nie ogarniają. Felix zmarszczył brwi i potarł brodę. — Inne możliwości... Pociąg? — Pociąg z Londynu do Warszawy?! — Net poklepał się w czoło. — No chyba cię pogięło. On jedzie z pięć godzin. — Zamrugał i mruczał coś chwilę pod nosem. — Z czego dwie od Poznania. Nie ma alternatywy... Nie zdążymy. Rozumiesz, nie zdążymy! Kilka osób odwróciło się w jego stronę. Animowany pokemon na bluzie dziewczyny obok pogroził mu palcem. 425 — Cicho... — syknął Felix. — Zwracasz na nas uwagę systemów ochrony. Chodź, zastanowimy się, co robić. — Zwracam uwagę? — Net obejrzał się na podążającą ich śladem walizkę. — Co ty powiesz...? Wchodami ruchomymi dostali się na poziom kawiarni, zamawiając po drodze w automacie na górze dwie herbaty i zaznaczając opcję „bez mleka", a potem „naprawdę bez mleka". Walizka, jak wierny pies, wjeżdżała dwa metry za nimi. * * * Nika wsiadła do metra koło Dworca Wileńskiego. O tej porze nie było nawet szczególnie zatłoczone. Wagony wzbiły się nad dachy starej Pragi i łagodnie skręciły nad Jagiellońską, by zrównać się ze strumieniem kolorowych gravow z pasażerami zajętymi swoimi sprawami. Pięcioletnia może dziewczynka z niebieskiego Chevroleta pomachała przez okno. Gdy Nika jej odmachała, tamta w odpowiedzi pokazała środkowy palec. — Pięknie... — mruknęła Nika i spojrzała w dół. Dalej kończyło się miasto, jakie pamiętała z czasów, kiedy podróże w czasie wydawały jej się równie nierealne jak wyprawy na inne planety. Potem przekonała się, że rok 2012 od roku 2060 dzieli kilka minut i nie była już pewna, czy nowe czasy są lepsze. Wprawdzie nanoboty dentystyczne to naprawdę coś, ale... Nowe budynki zwykle były brzydkie, a do tego ich najwyższe kondygnacje zajmowały paskudne ażurowe parkingi dla gravow. Z większej odległości wyglądały jak gołębniki. Przystanek w Porcie Praskim znajdował się dwadzieścia metrów nad ziemią na kładce rozpiętej między wieżowcami. Tak samo Powiśle i Nowy Świat, na którym Nika wysiadła. Z poziomu stacji Nowy Świat wyglądał jak wielka szklarnia. Ulica i domy po obu stronach były przykryte podłużnym szkla- 426 nym tunelem. Jedną z dziesiątek małych wind zjechała na poziom zero i zanurzyła się w kolorowym tłumie. Wielopoziomowa galeria handlowa kusiła zarówno reklamami realnymi, nałożonymi przez rzeczywistość rozszerzoną, jak i tymi dobijającymi się bezpośrednio do komplanta. Nika ignorowała je wszystkie, jak tylko to było możliwe, bo wiedziała, po co tu przyszła. A jednak nie wszystko dawało się zignorować... Jeżeli ktoś od wczesnej młodości podróżuje w czasie i przestrzeni, niewiele dziwactw potrafi go naprawdę zadziwić. Dlatego też różowy słoń idący pasażem handlowym nie wywarł na niej specjalnego wrażenia. Ot, kolejna reklama, nieco lepiej wykonana. Dopiero kiedy słoń skręcił w jej stronę, odczuła lekki niepokój, który wzmógł się, gdy zauważyła, że nikt poza nią nie zauważa zwierzęcia. Skręciła do sklepu z orientalną żywnością, a słoń skręcił za nią i z przykrym odgłosem utknął w wąskich drzwiach. Jego głowa z ogromną trąbą i uszami znajdowała się wewnątrz, a wysoka na półtora piętra reszta ciała wystawała na pasaż. Nika cofnęła się aż pod przeciwną ścianę, wzbudzając tym zainteresowanie hinduskiego sprzedawcy. Starała się zapanować nad paniką, bo przecież słoń nie mógł być prawdziwy. Zamknęła wszystkie kanały komplanta, ogołacając ściany sklepu z reklam. Zniknęła też połowa szyldów i neonów po przeciwnej stronie Nowego Światu i co bardziej wymyślne fryzury przechodzących kobiet. Słoń nie znikał. Wyciągnął ku niej trąbę i ustami umieszczonymi na jej końcu powiedział: — To już dziś. Nie zapomnij. — Net... — Nika zamknęła oczy i nabrała powietrza. — Zabiję cię... Zacisnęła pięści i ruszyła prosto na zaklinowanego w drzwiach słonia. Zrobił zeza i zapadł się jak piana, gdy w niego weszła. 427 A potem zniknął niczym bańka mydlana, pozostawiając po sobie deszcz pachnących wanilią kwiatków Nika uśmiechnęła się, bo jednak zaangażowanie Neta w dopracowanie detali fantomu było imponujące. Ciekawe, kiedy ląduje ich samolot? Felix i Net siedzieli w kawiarni nad nietkniętymi herbatami z mlekiem. Pomiędzy nimi na blacie drgała wyświetlona tabela odlotów. Była widoczna tylko dla przyjaciół. Gdyby ktokolwiek oglądał ich z boku, widziałby, jak pochylają się nad pustym stołem. — Co mnie w ogóle podkusiło, żeby tu lecieć? — narzekał Net. — I to akurat teraz. Wiedziałem, że coś się rypsnie. Felix nie zwracał na niego uwagi. — Popatrz tutaj. — Wskazał kilka lotów, przy których wciąż widniały godziny odlotów. — Nie wszystkie są odwołane. — Świetnie. — Net pokiwał głową. — Marzę o tym, żeby zwiedzić Rodos, Cork, Oslo albo... Tromso. Cokolwiek to jest. Felix przełączył uwspólniony widok na mapę Europy z naniesionymi miastami, do których loty nadal były na liście. Grecja, Irlandia i Skandynawia. Net pochylił się nad blatem i westchnął ciężko. Kawiarnia powoli wypełniała się pasażerami narzekającymi w wielu językach na brak informacji. Otyła Niemka przysiadła się do nich i położyła torebkę na niewidzialnej dla niej mapie. — Proszę pani! — Net przesunął torebkę. — Ural pani zajęła. — A nie mogliby się panowie przesiąść? — zapytała. — Mój mąż chciałby usiąść obok mnie. — Niestety, nie ma miejsc. — Net pokazał kawiarnię, gdzie nie tylko miejsca siedzące, ale i stojące były zajęte. 428 Felix jakby nie zauważał całej sytuacji. Przyglądał się mapie ze zmarszczonym czołem. — Widzisz w tym jakąś prawidłowość? — zapytał. — Może nie ma prawidłowości. Może... wulkan na Islandii kichnął i nie mogą startować odrzutowce. A do tych miast latają śmigłowce... znaczy samoloty śmigłowe. — Nie, śmigłowe nie latają od dziesięciu lat. — Felix rozejrzał się. — Trochę tu ciasno. Może się przejdziemy? — Jest presja na miejsca siedzące, jakbyś nie zauważył — szepnął Net. — Jak wstaniemy, to już tu nie wrócimy Zbliża się poważny deficyt krzeseł na Terminalu 7. Kilka czujnych spojrzeń już oceniało prawdopodobieństwo, że dwa miejsca się zwolnią. I Felix, i Net otrzymali na kanale ogólnym kilka zapytań, czy wstają. Zignorowali je niezbyt grzecznie. — Pij — polecił Felix. — Co? — Net spojrzał na kubek. — Herbatę z mlekiem? Zwariowałeś? Porzygam się. — Pij. I wyglądaj groźnie. Dopiero teraz Net zauważył idącą w ich stronę hałaśliwą rodzinę z siedmiorgiem dzieci. Umoczył więc usta w napoju i przełknął kilka razy powietrze. Tamci przeszli, szukając dalej ofiar, które skończyły konsumpcję. — Nie powinienem się na to zgadzać. — Net wytarł usta serwetką. — Bumcykcykator to pomysł skazany na niepowodzenie. — W dobie kryzysu zaufania międzyludzkiego bumcykcykator jest bardzo potrzebny. Dzięki niemu nie będzie można podważyć żadnej umowy. — W dobie tanich sieciowych korporacji prawniczych to przeżytek na starcie. — Nieważne. — Felix pochylił się nad mapą. — Widzisz w tym jakiś sens? 429 Net mrugnął. — Manfred, przydasz się. — Układałem sobie właśnie osiemnastowymiarowe puzzle. — To dlatego tak mi się komplant muli — stwierdził ze złością Net. — Stary, mieszkasz w mojej głowie. Trochę szacunku. — Przecież od dawna cię proszę, żebyś dodał tu więcej komórek logicznych. — Mam zgagę po tych tabletkach. — Zazdrościsz, bo potrafisz ułożyć co najwyżej puzzle trójwymiarowe. — Oj, przeginasz... Rozmowa byłaby dosyć zabawna, nie tylko dla ludzi z boku, gdyby interesowało ich cokolwiek poza zdobyciem, lub utrzymaniem miejscówki, ale i dla Felixa, gdyby nie główkował tak intensywnie. Net mówił bowiem na głos, a Manfred odzywał się tylko w jego głowie. — Dobra, dawaj, o co biega. — Utknęliśmy w Londynie, na Heathrow, a dziś jest TEN dzień. — To trochę nierozsądnie podróżować teraz. — O to już pretensja do Felixa. Felix uniósł głowę. — Może jednak przejdź na kanał zamknięty — powiedział. — I podszeruj mi go. — Dobra, dobra — powiedział w myślach Net. — Nie lubię bełkotać wewnątrz głowy. — Cała sztuka polega na tym, żeby znaleźć wyjście z sytuacji, zanim znajdą je inni — wyjaśnił Felix. — No i nie dać się podsłuchać, bo na jedno wyjdzie. Manfred, sprawdź, dlaczego odwołano tyle lotów, i znajdź w tym jakąś prawidłowość. — Wskazał mapę. 430 — To problem ogólnoświatowy — odparł Manfred po chwili. — Zaczęło się w Europie Wschodniej, po kilku sekundach dotarło tu, a w trzydzieści pięć sekund ogarnęło cały świat. A te miasta z waszej mapy łączy tylko jedno - nazwa każdego z nich zawiera „o". — Dzięki, Manfred — odparł z przekąsem Net. — To nam bardzo pomogło. Litera „o". Naprawdę dzięki. — Nie ma sprawy. Wracam do puzzli. Net zerwał połączenie. — Z wiekiem robi się coraz bardziej wkurzający — powiedział na głos. — Ale co mu zależy. Przecież on będzie w Warszawie za te pięć i pół godziny. Może być w tylu miejscach naraz, w ilu mu się spodoba. Tylko się potem zsynchronizuje. — Wskazał na swoją głowę. — Po prostu za wcześnie na jakiekolwiek prognozy — odparł Felix. — Natomiast te nazwy nie tylko zawierają „o". W nich nie ma żadnych innych samogłosek. — Nawet nie rozwijaj tego tematu — poprosił Net. — To gorsze niż wróżenie z fusów. Mąż Niemki jednak jakoś się wcisnął obok swojej żony i postawił na niewidzialnej dla niego mapie herbatę z mlekiem. — Kubek bawarki na Warszawie to jednak gruba przesada — stwierdził Net i przesunął go na Moskwę. Nierozumiejący niczego Niemcy popatrzyli na niego z niesmakiem. — Za trzydzieści siedem minut z Terminalu 2 startuje samolot do Omska. — Felix, mrugając, przeglądał kolejne strumienie danych. — To w Rosji gdzieś jest. — Ale nie zawiera innych samogłosek poza „o". No i mamy stamtąd pociąg do Warszawy. Siedem minut zapasu. Metro między terminalami jeździ co cztery minuty, a na Terminal 2 dowie- 431 zie nas w dwanaście minut. Powinno się udać. Tylko musimy się pospieszyć. Wstał. — A bumcykcykator nadąży? — Net wskazał walizkę, wstał, po czym rzucił jeszcze do sąsiadki — proszę, cała Europa dla państwa. — Walizka z bumcykcykatorem może się poruszać znacznie szybciej — odparł Felix, już przedzierając się ku schodom. Za ich plecami powstało spore zamieszanie związane ze schedą krzesłową. Walizka całkiem sprawnie wymijała innych podróżnych. Zeszli na poziom zero i ruszyli ku stacji metra. Było za ciasno, by przyspieszyć kroku. Podążali za grupką japońskich licealistów z czarnymi plecakami. Tamci zajmowali prawie całą szerokość korytarza. — Wierzysz rozkładowi ruskich kolei? — zapytał Net. — A jak też nie jeżdżą do miast bez „o"? Łorsoł nie przejdzie. — Zwolnił kroku. — O-o... Nika się dobija. Będzie opier... O, cześć, laska! — Uśmiechnął się szeroko. — Co tam? Zjawa Niki pojawiła się obok, jakby szła razem z nimi albo raczej jechała na wrotkach, bo jej nogi się nie poruszały. — Sprawdzam, czy zamierzacie pojawić się dziś w Warszawie. — Mały fuck up z samolotami mamy — wyjaśnił Net. — Ale Felix ma plan B. Spoko, mała, zdążymy. — Nie pomóc wam jakoś? Coś sprawdzić, załatwić? — Spoko, radzimy sobie. Nie jesteśmy przecież już dziećmi. A ty mogłabyś ruszać nogami, jak z nami chodzisz. — Przecież wpadnę na... — Nika parsknęła śmiechem i trąciła wirtualnym łokciem Neta. — Zawsze daję się wkręcać... Wiecie, jak to zabawnie wygląda, jak cały ten korowód postaci przechodzi mi przez tę małą kawiarenkę? 432 Net obejrzał się na idącą w ich stronę szerszą niż wyższą Amerykankę. — Zrób miejsce na coś większego — powiedział. — Zaraz załaduje ci się do tej kawiarni jakieś pięć megabajtów. Z przeciwka nadjeżdżał pomarańczowy spory robot sprzątający i pucował marmur. Przyjaciele skręcili, żeby go ominąć. Zjawa Niki, chcąc nie chcąc, zdryfowała za nimi, ale i tak zahaczyła o robota. Oczywiście nikt nie mógł tego zobaczyć, przyjaciółka pozostawała bowiem widoczna tylko dla Felixa i Neta. Jednak robot w niewytłumaczalny sposób skręcił minimalnie, by ją ominąć. — Zaraz... — Felix spojrzał na robota. — Coś tu... I wtedy stało się kilka rzeczy naraz. Robot sprzątający zmienił nagle kolor z pomarańczowego na czarny i wyświetlił z boku napis „Security". Zatrzymał się przy walizce z bumcykcykato-rem. Mechaniczną ręką wyjął ze schowka w obudowie dużą, wypukłą jak połówka globusa pokrywę i energicznym ruchem nakrył nią walizkę. Syknęło, psiknęło i spod szczeliny między pokrywą a podłogą wypłynęła piana, która od razu zastygła. — Co jest...? — Net zatrzymał się i zamrugał. Szersza niż wyższa Amerykanka nagłym ruchem zrzuciła sukienkę, a wraz z nią większą część siebie, odsłaniając ukrywającego się pod rzeczywistością rozszerzoną agenta ochrony, który zaszedł przyjaciół od prawej. Stojak z kanapkami wstał i zamienił się w drugiego agenta, który zaszedł ich z lewej. Grupa japońskich licealistów odwróciła się do nich tyłem, a ich plecaki otworzyły się, wypluwając ze środka po jednym uzbrojonym i opancerzonym od stóp do hełmów antyterroryście. Nika obserwowała to w przerażeniu. Zdążyła tylko powiedzieć „W co wy żeście się znów...?" i zniknęła, jak i całe połączenie komplantów przyjaciół. Plecaki antyterrorystów wessały resztki fantomatycznych licealistów i sytuacja stała się jasna, 433 czyli jednoznacznie nieprzyjemna. Wszystko to razem trwało nie dłużej niż sekundę. Agent stojący najbliżej uśmiechnął się i wskazał boczne drzwi. — Panowie pozwolą z nami. Nika próbowała się połączyć z przyjaciółmi jeszcze kilka razy. W odpowiedzi otrzymywała tę samą informację, że są poza zasięgiem sieci. Tylko aby znaleźć się poza zasięgiem sieci, trzeba by zjechać do kopalni. Chyba zostali aresztowani. Ale za co? Prawda, mieli naturalną zdolność do ładowania się w kłopoty, które innym nigdy się nie przydarzają. Usiadła przy stoliku. I tak przecież nic nie zrobi z Warszawy. Lubiła tę kawiarnię za dopracowany styl retro z połowy ubiegłego wieku. Wciąż pracowali tu kelnerzy ludzie, zapisywali zamówienia w papierowych notesach, wystrój był oczywiście nałożony w augmented reality', ale projektant przyłożył się, a kawę przygotowywano w starym ekspresie ciśnieniowym. Zamówiła espresso i szarlotkę, po czym połączyła się z Manfredem. — Wiesz, co się stało z Felixem i Netem? — zapytała w myślach. — Nie mam łączności z częścią mojej osoby w komplancie Neta — odparł Manfred. — Według zapisu z kamer, zostali zatrzymani na Terminalu 7 Heathrow. — Za co ich aresztowano? — Nie aresztowano, tylko zatrzymano. Aresztowanie musiałoby zostać zgłoszone sieciowej kancelarii prawnej. Gorsza sprawa, że wstrzymano wszystkie loty nad Europą. Wyjątkiem * Rzeczywistość rozszerzona (ang.) to system łączący świat rzeczywisty z generowanym komputerowo, np. obraz z kamery, na który nałożona jest generowana w czasie rzeczywistym grafika 3D. 434 są nieliczne miasta, które w nazwie nie zawierają samogłosek innych niż „o". London się łapie. — Brzmi głupio. — Nika nie mogła się powstrzymać przed delikatnym poruszaniem ustami. — Odezwij się, jak będziesz wiedział coś więcej. Dopiła kawę i skinęła na kelnera, żeby zapłacić. Płacenie również odbywało się w stylu retro. Na srebrną tacę z wypisanym ręcznie rachunkiem Nika położyła banknot i kilka monet, oczywiście wirtualnych. Naprawdę płatność odbywała się przelewem - od kilkudziesięciu lat fizyczne pieniądze można było znaleźć wyłącznie w muzeum. Kelner ukłonił się, sięgnął po tacę, delikatnie wysuwając mały palec w stronę Niki. Dotknęła go, mikropłatnością przesyłając tipa. Zamiast oczekiwanego potwierdzenia, otrzymała komunikat o błędzie. — Transakcja nie może być zrealizowana? — zdziwiła się. Trochę niezręczna sytuacja. Kelner zamarł w pół ruchu. Nika dotknęła go ponownie, z identycznym rezultatem. Sytuacja stała się jeszcze bardziej niezręczna, gdy pieniądze na tacy zamigotały na czerwono i znikły. Sprawdziła stan konta podręcznego. Z pewnością suma była wystarczająca do zapłacenia za kawę i ciastko. Czyżby to następna, tylko bardziej wyrafinowana przy-pominajka? — Spróbuję zapłacić z innego konta. — Uśmiechnęła się przepraszająco i puściła przelew. Pieniądze pojawiły się na tacy, zamigotały na czerwono i znów znikły. — Niech się pani nie przejmuje. — Uśmiechnął się kelner. — Zapłaci pani następnym razem. Nika podziękowała i szybko wyszła. Zanim pomyślała, co się właściwie stało, z restauracji po przeciwnej stronie ulicy wyszedł wzburzony mężczyzna ze sporym brzuszkiem. 435 — Nie moja wina, że nie potraficie nawet przyjąć przelewu! — krzyknął w otwarte drzwi restauracji. — Soft sobie przeska-nujcie! I oddalił się szybkim krokiem. Robokelner ze ścierką w manipulatorze wydreptał przed restaurację i popatrzył za odchodzącym. Smutno wzruszył mechanicznymi ramionami, po czym wrócił do środka. Działo się coś dziwnego. Nika postanowiła załatwić, co miała do załatwienia - a konkretnie to kupić czerwoną sukienkę, którą wypatrzyła w internecie - i wrócić do domu. * * * Od kwadransa siedzieli przy biurku w pokoju z trzema szarymi ścianami. Czwartą stanowiło lustro. Zapewne'weneckie. Net kręcił młynka palcami i co chwila zezował na zegar wyświetlany w rogu pola widzenia. — Samolot do Omska się nam już omsknął — westchnął i ukrył twarz w dłoniach. — Dlaczego ja się dałem namówić... Drzwi otworzyły się i do sali energicznym krokiem wszedł agent, który ich zatrzymał. Usiadł za biurkiem i spojrzał na przyjaciół. — Czy panowie podróżują sami? — zapytał. — Sami, a co? — Net spojrzał na niego podejrzliwie. — Nie jesteśmy gejami. — Nie to miałem na myśli. Rzadko zdarzają się osoby w tym wieku, podróżujące samodzielnie. Net spojrzał na niego ciężko. — Radzimy sobie. Widzieliśmy w życiu więcej, niż pan i wszyscy pana koledzy zobaczą. Razem wzięci. — Korciło go, żeby wspomnieć o podróżach w czasie i przestrzeni, ale sobie darował. — Mamy dziś ważne... spotkanie. 436 — Bylibyśmy wdzięczni, gdybyśmy mogli już iść — poparł go Felix. — Pośpiech nie jest wskazany. Obawiam się, że to jedyne miejsca siedzące, na jakie mogą panowie liczyć w Terminalu 7. — Co się właściwie stało? — Zacznijmy od panów walizki. Co jest w środku? — Bumcykcykator—wyjaśnił z rezygnacją Net.—Urządzenie do zawierana umów, skonstruowane przez tego — wskazał kciukiem Felixa — wynalazcę niepotrzebnych wynalazków. — Pewna kobieta powiadomiła nas, że tam jest bomba, która najpierw robi cyk, cyk, a potem bum! — To tylko świadczy o jej poziomie umysłowym... — Net znów schował głowę w dłoniach. — Zasada jest prosta — odezwał się Felix. — Bumcykcykator sprawdza, czy obie strony są zdolne do zawarcia umowy. Między innymi są testowane alkomatem i wykrywaczem kłamstw, a po wprowadzeniu umowy i potwierdzeniu jej w odpowiednich kancelariach, maszyna wygłasza kwestię „Jak bum cyk, cyk!", co oznacza, że umowa jest zawarta. Net rozłożył ręce, pokręcił głową i powiedział: — A sam bumcykcykator wielkości małego dzika trafia do skrytki bankowej. Rozumie już pan, dlaczego na konferencji wynalazców furory nie zrobiliśmy. — Nie zrobiliśmy, bo skopałeś protokół transmisji — odparł Felix. — A to jest prototyp. W fazie produkcji zostanie zminiaturyzowany. Właśnie o to chodzi, że dane w chmurze można zmanipulować, a już od lat nie ma hackerów, którzy by potrafili zmienić zapis mechaniczny w bumcykcykatorze. — Ty po prostu nie ogarniasz złożoności świata. Zaraz wpadniesz na pomysł, żeby otworzyć zakład kowalski. Kuźnię znaczy. Agent ochrony zapatrzył się w przestrzeń, co znaczyło najpewniej, że rozmawia z kimś na kanale zamkniętym. 437 — Wygląda na to, że wszystko jest w porządku — oznajmił i wstał. — Fałszywy alarm. Przepraszamy za kłopot. Walizkę zaraz otrzymają panowie z powrotem. Przyjaciele wstali. — A ta baba? — zapytał Net. — Co z nią? — Każdy może się pomylić. A my musimy sprawdzać każdy sygnał. — I nic jej nie zrobicie? Nie dostanie mandatu? — Nie. — Klapsa? — Obawiam się, że też nie. Bardzo przepraszamy i życzymy miłej podróży. Wyszli z pokoju, a inny mundurowy oddał Felixowi walizkę nieco oblepioną pianką. — Ona to zrobiła celowo — powiedział po namyśle Net. — Tak! — Odwrócił się do agenta. — Zrobiła to celowo! Żeby odwrócić od siebie uwagę. Ponieważ sama ma bombę. Podejrzewam, że ukryła ją w brzuchu. Ona jest bombą. Agent spojrzał na niego bez uśmiechu i otworzył drzwi do ogólnodostępnej części terminalu. — Mam nadzieję, że nie zignoruje pan tego sygnału — dodał jeszcze Net. — Ta kobieta jest potencjalnie zabójcza. Chyba nie chce mieć pan na sumieniu... Nie dokończył, bo Felix pociągnął go za rękaw. Ludzie zaczynali już koczować pod ścianami. — Pamiętasz pawilon dwunasty na konferencji? — zapytał Felix. — Tam było wielkie stoisko Teleporspress. Mieli prezentację Bezpiecznego Teleportera. Zdaje się, że od tygodnia działa sieć łącząca największe miasta z Marsem. — Oslo jest za blisko Warszawy, więc chcesz zahaczyć o Marsa? 438 — Nie. Na liście miast, gdzie otwarto teleporstację, jest Warszawa. A skoro na liście jest i Londyn, to przecież... mamy rozwiązanie problemu. — Problemu nadmiaru gotówki chyba. — Zostało cztery i pół godziny. — Dobra, niech stracę. Jeśli to naprawdę działa. Bo wiesz, jak coś nie jest do końca bezpieczne, to w nazwie umieszczają słowo „bezpieczne". Marketing. Ruszyli w stronę postoju taxi. Zobaczyli jeszcze trzech agentów prowadzących wymachującą rękoma Niemkę. Net zachichotał diabolicznie. * * * Mimo dostępności właściwie wszystkiego w sprzedaży internetowej, sklepy (szczególnie te z modą i kosmetykami) miały się bardzo dobrze. Nika darowała sobie obchód ulubionych butików i skierowała się bezpośrednio do tego, w którym czekała na nią sukienka. Zwolnienie przez ochronę Felixa i Neta poprawiło jej nastrój, ale gdzieś wisiał niepokój, związany z problemami z płatnościami. Przypomniały jej się kłopoty finansowe towarzyszące jej od połowy szkoły podstawowej. Weszła do butiku i od razu zauważyła zamieszanie przy kasie. Gestykulowało tam i dyskutowało podniesionym głosem kilka kobiet. Z urywków zdań można się było domyślić, że chodzi o problemy z przelewami. — Nic mnie to nie obchodzi, problemy to wasza sprawa — oświadczyła elegancka pięćdziesięciolatka. — Nastawiłam się już i nie zostawię tych butów! Wzięła pudełko pod pachę i wyszła ze sklepu. Alarm przy wyjściu zaczął wyć. Ekspedientka nie mogła się zdecydować, czy biec za nią, czy zostać. Wreszcie kilkakrotnie mrugnęła, zapewne wzywając ochronę. Pasażem posunęły za elegantką 439 dwa roboty z miękkimi chwytakami unieruchamiającymi. Alarm przy drzwiach ucichł, ale za to dało się słyszeć kilka innych alarmów wyjących w dalszej części pasażu. Nika już wiedziała, że z zakupów nici. Zamierzała wyjść ze sklepu, ale cofnęła się, by ustąpić miejsca wybiegającej na zewnątrz kobiecie, ściskającej naręcze powiewających kolorowych szmat. Alarm znów się włączył, a kolejny robot ochrony ruszył za uciekającą. Z przeciwnej strony nadjechał poprzedni robot, ściskając miękkimi chwytakami elegantkę. — Tożsamość niezgodna — powiedział robot. — Próba podszywania się jest nielegalna. Policja powiadomiona. — Nazywam się Pakcińska! — krzyczała kobieta. — Przecież masz moje ID. W tej chwili mnie postaw! — Certyfikat ID wystawiono na nazwisko Pekcuńska. Próba podszywania się jest nielegalna. Na zewnątrz zapanowało zamieszanie. Ludzie pokazywali sobie palcami wylot ulicy. Nika ujrzała, jak wynurza się tam z chodnika bariera, na której szczycie migają pomarańczowe lampki. Ludzie biegali w obie strony, próbując uciec którymś z bocznych wyjść lub wsiąść do windy. Te zatrzymały się i jak na komendę zjechały na dół. Galeria handlowa Nowy Świat została właśnie odcięta. Obok przejechał inny robot ochrony, trzymając szarpiącego się czterdziestolatka. — Próba podszywania się jest nielegalna — mówił robot. — Policja powiadomiona. Podobnych scen rozgrywało się w pobliżu kilka. Roboty ze swoimi ofiarami parkowały pod ścianami i czekały na przybycie policji. Nika dla pewności sprawdziła swój certyfikat ID w kom-plancie i zamarła. Certyfikat wystawiono na nazwisko Nike Mickiawicz. Czym prędzej wycofała się do butiku. 440 — Przepraszam — odezwała się do kobiety zapatrzonej w okno. — Czy może pani sprawdzić swój certyfikat ID? Tamta spojrzała na nią niechętnie. — Po co? Pamiętam, jak się nazywam. — Niech pani lepiej sprawdzi. Kobieta prychnęła, mrugnęła i wyraz jej twarzy zaczął się zmieniać. — Coś ty zrobiła? — To dotyczy wszystkich — wyjaśniła Nika. — Coś się stało ze wszystkimi certyfikatami. — Włamałaś mi się do komplanta! — Kobieta nie słuchała wyjaśnień. — Policja! — Nie, to nie tak... — Nika zamachała rękoma. Kobieta podeszła do drzwi i zaczęła wzywać policję. W odpowiedzi podjechał do niej jeden z nielicznych wolnych robotów ochrony. — Pięknie... — Nika cofała się krok za krokiem. Kobieta. krzyczała coś przed wejściem, ale jej głos ginął w zgiełku. Wskazywała palcem Nikę. Robot skinął głową i wjechał za kobietą do sklepu. — To ona włamała się do mojego komplanta. Proszę ją aresztować. — Nie rozumie pani — krzyknęła Nika. — Coś się popsuło i nikomu się nie zgadza certyfikat. Miękkie łapy wyciągnęły się w stronę Niki, która zdążyła prześlizgnąć się pod nimi. — Ty głupia babo! — krzyknęła do kobiety. — Odwołaj go. — Złodziejka! Włamywaczka! — krzyczała tamta. Nika uchyliła się po raz kolejny, ale wiedziała, że na więcej manewrów nie ma szans, bo robot spycha ją w kąt. W desperackim przypływie pomysłowości chwyciła kobietę za łokieć i pchnęła w stronę robota. Zdziwiona, sprzedawczyni zachwiała 441 r się i wpadła o objęcia maszyny. W pierwszej chwili robot chciał jej pomóc złapać równowagę, ale w ułamku sekundy zmienił zdanie i chwycił ją mocniej. — Próba podszywania się jest nielegalna. Policja powiadomiona. Kobieta szarpnęła się. — To ona mi zmieniła dane! Ją aresztuj! Robot spojrzał na Nikę. — Proszę tu zaczekać na przybycie innego robota ochrony, który panią aresztuje — powiedział. — Dziękujemy za współpracę. Odjechał z wierzgającą ofiarą w kierunku drzwi. Nika cofnęła się ku przebieralni. Za zasłonkami ukryło się już kilka kobiet i trzy ekspedientki. — Czwarta wojna światowa... —jęknęła jedna. —.1 nazwisko mi zmieniło na brzydkie słowo... * * * Taksówka wylądowała w Bayford, zabudowanym szeregowymi pseudowiktoriańskimi rezydencjami z niewielkimi ogrodami. Zapłata została pobrana z ich kont w momencie, gdy uniosły się drzwi. Wysiedli, a obły grav odleciał w stronę centrum, nad którym krążyły dziesiątki tysięcy podobnych mu pojazdów. — Nie ma dnia, żebym nie żałował wszczepienia komplanta — stwierdził Felix. — Taksówka sama wzięła moją kasę. — Nie możesz się uwolnić od realiów początku wieku. — Net cmoknął ze współczuciem. — Musisz wreszcie zaakceptować skok cywilizacyjny, jakiego dokonaliśmy. Albo za dwieście euro możesz sobie usunąć komplant. — Nie no, nie aż tak. Za często się przydaje. — To po co marudzisz? Nie wystarczy, że ja marudzę? — To tutaj. 442 Unosząca się dwadzieścia centymetrów ponad chodnikiem półprzezroczysta strzałka zdecydowanie skręcała i wskazywała flagę w szachownicę wbitą w wycieraczkę. Net wyłączył nawigację i strzałka oraz flaga zniknęły. Stali przed trzypiętrowym ceglanym budynkiem z logo Teleporspress nad wejściem. Wzdłuż ulicy, jak okiem sięgnąć, stało wiele podobnych domów. Wąski pasek asfaltu udający drogę służył już tylko służbom porządkowym i lądującym na chwilę gravom. Reszta przypominała park. Tylko ludzi było tu za mało, a i to byli niemal wyłącznie ciemnoskórzy imigranci. — Pusto tu — stwierdził Felix. — Jakaś podupadająca dzielnica. — Nadal jesteś wyznawcą cywilizacji zagrożeń. — Net już szedł do drzwi. — Ja wolę cywilizację możliwości. Drzwi otworzyły się automatycznie. Przyjaciele przeszli przez hall i znaleźli się w recepcji jak z nowoczesnego biurowca, ani trochę niepasującej do starej - czy też pseudostarej - kamienicy. Za wysokim blatem recepcyjnym siedziała prześliczna dziewczyna o kruczoczarnych włosach. — Dzień dobry panom — odezwała się, odsłaniając bielusień-kie zęby. — Czym mogę służyć? — Chcielibyśmy się w miarę szybko znaleźć w Warszawie — odparł Felix. — W Warszawie... — Recepcjonistka była zaskoczona. Mrugała chwilę, po czym odparła — Warszawy nie mam, ale jest Warwick-Zdrój. Przyjaciele spojrzeli na siebie. — Jak nie ma, jak jest? — Net oparł się o blat. — Takie miasto w Europie Środkowo-Wschodniej. Ostatni bastion cywilizacji na prawo od was. Chronimy świat przed atakami Hunów. — A... panowie mówią o Ziemi. — Nie, o Księżycu! 443 — Zawołam managera. On przedstawi panom naszą ofertę. Net spojrzał na nią podejrzliwie. Mrugnął i recepcjonistka zniknęła. Mrugnął ponownie i pojawiła się. — Syntetyk... — Nie zdejmuj AR — upomniał go Felix. — To tutaj nielegalne. Drzwi po lewej otworzyły się i wyszedł, czy raczej wypadł przez nie czterdziestoletni facet z nieco rozwianymi jasnymi włosami. Miał na sobie biały fartuch z logo Teleporspress. Zamknął szybko drzwi, ale nim to zrobił, przyjaciołom wydało się, że po drugiej stronie widzą ruiny. — Witam panów serdecznie. — Wystartował do nich z wyciągniętymi obiema dłońmi. Chwycił oburącz skierowaną w jego stronę dłoń Felixa i mocno nią potrząsnął. Po chwili to samo zrobił z dłonią Neta. Komplanty wymieniły elektrostatyczne potwierdzenie tożsamości. Facet nazywał się John Sorso i był właścicielem Teleporspressu. — Koleżanka wspomniała mi, że chcą panowie teleportować się do Warszawy. — W rzeczy samej. — Net mrugnięciem zamienił recepcjonistkę w Klingona. Felix westchnął ciężko i potarł czoło. Sorso nie dostrzegł niczego - on nadal widział dziewczynę. — Zależy nam na czasie — wyjaśnił Felix. — Chcemy się tam znaleźć dziś, najszybciej jak się da. Sorso podrapał się w kark. — Teoretycznie to możliwe. Znaczy — poprawił się szybko — to w pełni wykonalne. Wprawdzie sieć Bezpiecznych Teleporterów stworzyliśmy z myślą o komunikacji z Marsem, ale możemy dowolnie przekonfigurować łącze. To trochę jakby używać ekspresowego pociągu w charakterze metra... No, ale cóż. Nasz klient, nasz pan. — Ile to zajmie? 444 — Kilka minut. W Londynie mamy dwa teleportery, żeby zapewnić stały ruch w obie strony. Na razie zainteresowanie nie jest... oszałamiające. Mogą więc panowie polecieć tym samym pakietem, dzięki czemu wyjdzie taniej. — Właśnie — wtrącił Felix. — Nie wspominał pan jeszcze o kwestiach finansowych. — Rzeczywiście... — Tym razem Sorso uważnym spojrzeniem oszacował ich ubrania. Jakby próbował z tego wywnioskować stan ich kont. — Standardowy cennik przewiduje za teleportację na Marsa... — Skrzywił się, jakby mówił coś nieprzyjemnego — czterdzieści pięć tysięcy euro. — Net zatoczył się i niezręcznie złapał blatu recepcji. — Od osoby. — Felix, wychodzimy. — Net obrócił się na pięcie. — Ale mamy rozbudowany system zniżek! — dodał szybko naukowiec. Net zatrzymał się i wolno na niego spojrzał. — Oferujemy zniżki dla dzieci, młodzieży uczącej się i seniorów. Mogę panom również zaprezentować... — A bez tej marketingowej gadki? — przerwał mu Net. — Jaką sumę konkretnie musielibyśmy zapłacić? — Widać, że panowie też naukowcy. — Sorso znów się uśmiechnął i przebiegł spojrzeniem po niewidzianych tabelkach arkusza kalkulacyjnego. — Jeśli zdecydują się panowie na wyższy stopień kompresji, to wyjdzie razem tylko jedyne skromniut-kie dwadzieścia dwa tysiące za komplet. — Kompletem nazywa pan nas dwóch? — upewnił się Felix. — To my się namyślimy. Odciągnął Neta na bok. — Nawet tyle nie mamy — szepnął. — To kupa kasy. — Kupa kasy. — Net podrapał się po głowie. — Ale przecież potem sobie nie darujemy, że przegapiliśmy TEN dzień. — Nie mamy tyle. 445 — Oj tam, oj tam — prychnął Net. — Nie bądź taki skrupulatny. Zakręcimy jakoś. Tu się pożyczy, tam się nie odda... Sorso odchrząknął i spojrzał na zegarek, to znaczy na widoczny dla wszystkich AR zegarka na nadgarstku. — Nie chciałbym ponaglać — wtrącił uprzejmie — ale za dwadzieścia pięć minut stracimy łączność ze stacją przekaźnikową. — Już, momencik — odparł Felix i spojrzał na Neta z niemym pytaniem. A Net spojrzał na Felixa z niemą odpowiedzią. — Poprosimy o numer konta — powiedział poważnym głosem. Sorso był przygotowany, bo numer ten wysłał w ułamku sekundy. Net mrugnął, wybierając połączenie na kanale otwartym. — Hej, mała, co tam u ciebie? Nie, nie opowiadaj. To było pytanie retoryczne. Wiesz, jest taka sprawa... ♦ * * — Dwadzieścia dwa tysiące euro?! — wykrzyknęła Nika, aż sąsiadki zaczęły ją uciszać. — Kupujecie tam własny samolot...? — zapytała w myślach. — OK. Jeżeli to jedyny sposób... Prześlij mi numer konta. Chociaż nie sądzę, żeby się udało. — Uda się. Facet ma same „o" w nazwisku. — OK. Gdzie wy właściwie jesteście? — W głębokim... planie B Felixa. Opowiemy, jak wrócimy. Rozłączył się. Nika westchnęła, połączyła się ze swoim głównym kontem i wykonała przelew. Poszedł bez problemu. Spora suma. Gdyby ktoś powiedział jej w pierwszej klasie gimnazjum, że kiedykolwiek będzie dysponowała pieniędzmi nawet dziesięć razy mniejszymi, nie uwierzyłaby. Spora suma, ale nie nadwą- 446 tliła zbytnio jej oszczędności. Psychoterapeuta sztucznych inteligencji nie zarabia źle. Nika obejrzała się na dwie nastolatki stłoczone w przebieralni razem z nią. Popatrywały po sobie niepewnie. W pozostałych czterech kabinach też siedziały kobiety i starały się nawet nie oddychać głośno. Mimo to Nika wyraźnie słyszała pobrzękiwanie biżuterii, szelest nabijanych cekinami sukienek i postukiwanie obcasów. — Będziemy tak siedzieć? — zapytała — Aż ktoś coś z tym zrobi — przytaknęła ekspedientka. — Nawet nie wiadomo, co się stało. — Ktoś losowo pozamieniał wszystkie samogłoski w nazwach — wyjaśniła Nika. — Wszystkie poza „o". — Ćśśś... — dobiegło z sąsiedniej kabiny. — Usłyszą nas. — Kto? — Oni... — Jacy oni? — Zawsze są jacyś oni. Nika chwilę zbierała się w sobie, by wyjść z ukrycia, gdy nagle odezwał się męski głos: — Siedzenie i czekanie na nie wiadomo co nie ma sensu. — Odgłos rozsuwanej zasłonki. — Kto idzie ze mną? — Ja. — Nika wyszła z kabiny, odprowadzana jękami przerażenia. Mężczyzna miał trzydzieści lat i ściskał w dłoni papierową torbę z pudełkiem butów. — Nie możemy się poddawać panice — stwierdził. — Przedrzemy się do cywilizacji. Nika skinęła głową. Wyszli z przebieralni. Sklep był pusty, kilka manekinów leżało na ziemi, a drzwi stały otworem. Mężczyzna zgarnął jeszcze z wieszaka dwie sukienki i wepchnął do torby. 447 — Mogą się przydać jako lina — wyjaśnił. — To solidny materiał. Nika dotknęła sukienki, którą chciała kupić, ale powstrzymała pokusę, by ją zabrać. Wyjrzeli na ulicę. Nowym Światem snuł się dym, wydobywający się z jakiejś restauracji. Sądząc z zapachu, był to przypalony tłuszcz. Ludzie przemykali pod ścianami, szukając wyjścia z galerii. Alarmy wyły, puste kartony walały się po bruku, gdzieś leżał nieruchomy robot z nienaturalnie wygiętym ramieniem. Ostrożnie wyszli na ulicę. Knajpa Hongkong Wok znajdująca się na wprost nich działała bez zarzutu. Podobnie kawiarnia Rondo. Goście patrzyli przez okna na wydarzenia w pasażu, jakby oglądali transmisję z innego miasta. Ale już kawiarnia Blikle miała zmieniony szyld na „Blukla". Pod szyldem ziała wybita szyba, za którą walały się krzesła i stoliki. Robokelner próbował bezskutecznie postawić krzesło ze złamaną nogą. Stawiał je, a ono się przewracało. Stawiał je ponownie, i tak w kółko. 0 co chodzi z tym „o"? Z boku pasażu stało w równym szeregu kilkanaście robotów ochrony. Każdy trzymał jednego nieszczęśnika. Większość z unieruchomionych ofiar przestała się już szarpać. Elegancki mężczyzna, którego Nika widziała przedtem w kawiarni Retro, ze znudzoną miną czytał nawet książkę. Papierową książkę. — Wygląda na to, że wszystkie roboty ochrony są zajęte — oświadczył z ulgą towarzysz Niki. — To cześć! 1 puścił się biegiem w stronę Świętokrzyskiej. Nika została sama na środku pasażu. Więc o to chodziło? On po prostu okradł sklep z butów i dwóch sukienek? Cofnęła się pod ścianę, znie- smaczona ludzką małością. Nie wiedziała, co ma zrobić. * * * 448 Podpisali dokumenty na kilkanaście tysięcy znaków. Net nawet ich nie przeczytał. — Zapraszam. — Sorso otworzył drzwi, przez które wcześniej wszedł. Po drugiej stronie rzeczywiście były ruiny, a dokładniej wnętrze budynku pozbawione stropów i ścianek działowych - wielkie ceglane pudełko z kilkoma stalowymi belkami biegnącymi od ściany do ściany. — Że skromnie wygląda? — Naukowiec dostrzegł ich zaskoczenie. — Ach, po co przepłacać za drogie firanki. Wolimy kumulować kapitał na prace rozwojowe. — No tak, ale to jest... — Net gestem ogarnął wnętrze — wypruta od środka kamienica. — Prace wykończeniowe trwają. To znaczy... AR na tym położymy. Większość ludzi, słysząc o teleporstacji interplanetarnej, wyobraża sobie coś na kształt kosmoportu z odprawą celną, masą urządzeń naziemnych, sklepikami, poczekalniami, fast foodami. I tak to będzie pewnie kiedyś wyglądało. W końcu jeśli można zarobić dodatkowe pieniądze, to czemu nie? Trzeba się będzie zgłaszać do odprawy na dwie godziny wcześniej, żeby ludzie z nudów wydawali kasę. Ale oczywiście do telepodróży to niepotrzebne. Firma Teleporspress na razie nie zamierza od nikogo wyłudzać pieniędzy. Znaczy... w ogóle nie zamierza. Przeszli przez bramkę, za którą ustawiono kilka krzesełek i dystrybutor z wodą. Dalej podłoga kończyła się nierównym uskokiem, na którym znać było jeszcze ślady młota pneumatycznego, za barierką zaś znajdowały się stalowe ażurowe schodki i pomost prowadzący do dwóch teleporterów. Urządzenia z bliska wyglądały jak ustawione pionowo, błyszczące nowością silniki odrzutowe. Tyle że każdy miał w połowie wysokości przeszklony właz. 449 Felix strącił butem grudkę gruzu, która upadła na dole, w piwnicy. — Bracia Piklington też zaczynali skromnie ze swoimi anty-grawitatorami — wyjaśnił usprawiedliwiająco Sorso. — Oni zginęli — przypomniał Felix. — Ekhem... taaak. Chcą panowie zapoznać się z ulotką informacyjną? — Wykonał gest, jakby coś podawał. Przed oczami przyjaciół ukazał się wachlarz kolorowych ulotek. — Miejmy to już za sobą. — Net lekceważąco odsunął od siebie wirtualne materiały i wszedł na pomost. Zatrzymał się jednak po kilku krokach i spojrzał na Felixa. — Ty, no chodź. Doszli do punktu, w którym pomost rozdwajał się do obu teleporterów. Na wprost było małe podwyższenie, a na nim fotel i niewielki panel kontrolny. Walizka z bumcykcykatorem warowała przy nodze Felixa. — Zostaw to, będzie drożej — poprosił Net. — To nie ma znaczenia — uspokoił go naukowiec. — Dla bezpieczeństwa przesyłana jest informacja o całej zawartości komory. Usiadł w fotelu i wcisnął kilka guzików. Sterowanie, zapewne ze względów bezpieczeństwa, było klasyczne, a nie polegające na rzeczywistości rozszerzonej komplanta. Drzwi obu teleporterów otworzyły się z sykiem. — Zapraszam panów do komór — powiedział naukowiec. Net wykonał kilka powolnych kroków w stronę lewej komory. Obejrzał się przez ramię. — Ten przelew już doszedł? — zapytał. — Bo tak sobie pomyślałem... — Właź — odparł tylko Felix. Przez wysokie okna widać było sferyczną antenę o średnicy dziesięciu metrów, umieszczoną w ogródku. 450 — Jezus Maria — jęknął Net. — Anteną...? Rozatomizo-wany...? Przez kosmos...? Po co mi to było...? Cofnął się, gdy coś zasyczało. Mechaniczna łapa dosunęła parujący od zimna przewód i wcisnęła go w gniazdo z boku maszyny, a zaraz to samo stało się z kilkoma mniejszymi wtyczkami. Po chwili procedura powtórzyła się przy drugim telepor-terze. Net patrzył na to z niewyraźną miną. — Felix, wiesz, bo mnie trochę boli brzuch... Ja bym chyba chciał do... — Właź — ponaglił go Felix, już jedną nogą w teleporterze. — Dowieziesz do domu. Net jednak zdobył się na odwagę i podszedł do drzwi. Dotknął ich zimnej powierzchni. — Czy to aby ma jakiś atest...? Nawet w sumie nie wiem, jak to dokładnie działa... — Sygnał leci do satelity. — Sorso uruchamiał kolejne obwody. — Stamtąd do jednej z dwóch stacji przekaźnikowych, orbitujących wokół Słońca między orbitami Ziemi i Marsa (ich pełne okrążenie to niecałe półtora roku) i znów do satelity Marsa. — Nie wiem, czy TEN dzień jest tego wart... — Uwaga na palce. Drzwi zaczęły się zamykać. Net wskoczył do środka, ale minę miał nietęgą. — Ja to jeszcze tak do końca się nie... Drzwi zatrzasnęły się i teraz naukowca za pulpitem przyjaciele mogli oglądać tylko przez szybę. Cylindryczna przestrzeń o średnicy osiemdziesięciu centymetrów i wysokości może dwóch i pół metra była pozbawiona jakichkolwiek uchwytów. Z góry świeciła słaba lampka. — Jak to wygląda od strony prawnej? — zainteresował się Felix. 451 — Nie ma prawa zabraniającego teleportacji na inną planetę — odparł lakonicznie Sorso. — Spokojnie, to potrwa nie dłużej niż dwie minuty. Zaraz... My się chyba widzieliśmy na konferencji? Panowie prezentowali ten... jak to się nazywało? — Nie, nie, to już nieistotne. — Net machnął ręką, niechcący uderzając w szybę. — Jak często ktoś się teleportuje? — Średnio dwie osoby na tydzień. — Przecież teleporter działa od tygodnia — zauważył Felix. — Ktoś przecież musi być pierwszy. — Mamusiuboska... — Net przejechał dłonią po twarzy. — To już lepiej było próbować odpalić ten teleporter w londyńskim metrze. — Pierścienie Wunrung działały na innej zasadzie — odparł zza pulpitu Sorso. — Otwierały tunel między dwoma punktami czasu i przestrzeni. To znaczy w teorii, bo w praktyce to przecież nigdy dobrze nie działało. — Myślałem, że ten projekt był tajny... — zauważył Felix. — Nie tak znowu bardzo tajny dla zainteresowanych. Wunrung był trudny do ustabilizowania, co poważnie ograniczało jego zastosowania komercyjne. Nasz Bezpieczny Teleporter działa na innej zasadzie. Informacja o teleportowanym obiekcie jest przesyłana z jednego urządzenia do drugiego i zapewnia podróż najwyżej z prędkością światła. Samo sczytywanie informacji trwa tak szybko, że moglibyśmy wysłać na Marsa wybuchający granat. — Uśmiechnął się szeroko. — Oczywiście tego nie zrobimy. Ale moglibyśmy. To możliwe dzięki potraktowaniu materii jako czystej informacji z uwzględnieniem każdego stanu energetycznego każdego elektronu i każdego spinu każdego kwarka... — Wiemy, wiemy — przerwał mu Net. — Mieliśmy to na fizyce w pierwszej klasie gimnazjum. Ile leci to światło z Londynu do Warszawy? 452 — Krócej niż mrugnięcie okiem. Net pokiwał głową, założył ręce z tyłu i oświadczył: — Na taką zwłokę ostatecznie możemy sobie pozwolić. Coś tąpnęło, komory drgnęły jak sczepiane wagony dwudziestowiecznego pociągu. — Co jest? — zaniepokoił się Net. — Jeśli to awaria, to ja chętnie przemyślę wszystko jeszcze raz przy kawie. W odległej kawiarni. — Podłączył się sprzęg wysokiej przepustowości. Transmisja musi się odbyć momentalnie. Kompresja stratna bardzo to ułatwia. — Użył pan określenia „stratna?" — Net oparł dłonie o szybę i przycisnął do niej nos. — Tak jak w przypadku zdjęcia. — Sorso wyłączył oświetlenie górne, które uwypuklało opłakany stan kamienicy. — Mniej istotne detale są upraszczane. — Hm... — Różnica w cenie jest dwukrotna. — A, co tam. — Net cofnął się i założył ramię na ramię. — Nie jestem aż tak przywiązany do spinów moich kwarków. — Są jakieś potencjalne zagrożenia tej kompresji? — zapytał konkretniej Felix. — Żadnych nie stwierdzono. — Sorso uśmiechnął się cokolwiek nieszczerze. — Za chwilę w komorach pojawi się nieważkość, a panowie stracą przytomność. Proszę się nie martwić, to dla bezpieczeństwa. — Że jak?! — zapytał Net. Gdzieś spod podłogi komory dobiegł dźwięk rozpędzającej się turbiny — A to co? — Dezintegrator oryginału — wyjaśnił Sorso, nie przerywając konfigurowania urządzenia. — Młynek taki, większy. 453 — Zaraz, zaraz, zaraz. — Net naparł lekko na drzwi. Nie ustąpiły. — Czy możemy zdefiniować dokładniej słowo „oryginał". — Teleportacja polega na kopiowaniu. Po potwierdzeniu poprawnego kopiowania, oryginał trzeba zniszczyć. — Jak się to otwiera? — Net zaczął walić dłonią w szkło. — Tu gdzieś powinna być klamka. Felix zamknął oczy i powiedział tylko: — Być może popełniamy właśnie największy błąd naszego życia. A potem ich stopy uniosły się nad podłogą i świat przestał istnieć. * * * Ludzie wolno wychodzili z knajp i ze sklepów. Zapanował spokój, ale Nika wiedziała, że to spokój oka cyklonu. Zaraz pojawi się policja, która na razie grupuje się gdzieś nad miastem, by dotrzeć tu w pełnej sile. Podeszła do pierwszego z robotów ochrony. Ściskał korpulentną panią, która za nic nie chciała puścić kilkunastu toreb i torebeczek z zakupami, przez co wyglądała jak kiść kanciastych winogron. — Długo zamierzacie trzymać tych ludzi? — zapytała Nika. — Przewidywany czas rozpatrzenia sprawy: trzynaście godzin i osiemnaście minut — oznajmił suchym głosem robot, po czym dodał ciszej — zupełnie się nie wyrabiamy. Cofnęła się kilka kroków i wywołała Manfreda. — Jak wyłącza się roboty ochrony? — zapytała na kanale zamkniętym. — To nielegalne. — Ale nie niemożliwe. 454 — Nie znajdę takich informacji bez wtamu do dobrze pilnowanego biura projektowego. — Zamilkł na chwilę. — Zapytaj Felixa. — Dzięki. Bardzo się przydajesz... Zamknęła połączenie i wywołała Felixa. Znów ograniczona łączność. Co się z nimi dzieje? Znalazła tylko opcję zostawienia wiadomości w skrzynce. Wysłała więc pytanie i oparła się o mur z założonymi ramionami. * * * Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych. Powrót przytomności zbiegł się z powrotem grawitacji. Felixa i Neta właściwie obudziło łupnięcie o podłogę komory. Szklane drzwi otworzyły się z sykiem, a przyjaciele wyczołgali się na pomost i wyprostowali, opierając się na barierce. Warszawska telepor-stacja znajdowała się w lepiej przystosowanym do tego budynku - w czymś w rodzaju magazynu o pomarańczowych ścianach. W powietrzu unosił się kurz czy może pył. Felix kichnął. — Happy katar to you — mruknął Net. — Proszę, napój izotoniczny. — Sorso wetknął im w dłonie bidony. Na szczęście były to bidony, bo z kubków połowę by wylali. — Na koszt firmy. — Za tę sumę... — wychrypiał Net i łyknął ćwierć zawartości bidonu — mógłbym sobie kupić fabrykę napojów izotonicznych. — Udało się? — zapytał Felix. — Jak najbardziej — odparł Sorso. — Musimy tylko dopracować lądowanie. Krzesła źle się mielą, więc może jakieś szelki... — O, ja pierdykam... — Net przypomniał sobie wydarzenia ostatnich minut. —Więc nasze oryginały zostaną...? — We śnie — potwierdził Sorso. — Aparatura stwierdziła, że wszystko gra, więc kopiowanie, pozwolą panowie, że użyję eufemizmu, zostanie zaraz sfinalizowane. 455 — A biżuteria? W sensie, jakby ktoś miał. Bo ja nie mam. — Ten problem... nie został jeszcze rozwiązany. — Myślę, że został przemilczany. — Felix wstał i wyszedł z teleportera. — Dobra, chodźmy do domu. Przebierzemy się i odświeżymy. Mamy trzy godziny i piętnaście minut. Dziękujemy. Niesamowite doznanie, ale nie będziemy go powtarzać. — Oczywiście, nie trzymam panów. — Sorso odsunął się na bok i pozwolił im przejść. Już w hallu poczuli ciepło. Więc na zewnątrz musiał panować niezły upał. — Czuję się taki lekki po stresie tej podróży. — Net odetchnął głęboko. — Warszawa. Ten smród poznam zawsze. Zauważyłeś, że ten kolo wygląda tak samo, jak tamten w Londynie? — Zauważyłem. I mam na ten temat pewną teorię.. — Zapewne taką samą jak moja. Recepcjonistka również wyglądała identycznie. Pozorowała pracę, przekładając jakieś przedmioty za ladą. Przyjaciele wyszli przed automatyczne drzwi i od razu uderzył ich gorąc. — Zapewne. — Felix odetchnął. — Nie nasza sprawa. Zresztą, mamy większy problem. Stali na schodach z czerwonawego kamienia, przed czerwonawym chodnikiem i czerwonawą ulicą. Jeździły po niej pokryte czerwonym pyłem pojazdy. Natomiast niebo było przy tym... czerwone. — Ja pierdykam... — Net popatrzył w prawo, potem w lewo, wreszcie usiadł na stopniach i schował głowę w dłoniach. — Bo Oslo było za blisko... — To jest Mars — stwierdził Felix. — Planeta pozaziemska. Jak ja kocham twoje pomysły... Ile leci rakieta z Marsa na Ziemię? Walizka z bumcykcykatorem przywarowała obok. 456 — Jeśli jeszcze nie zmielili oryginałów, to może nie musimy się teleportować stąd, tylko jeszcze raz z Londynu. — Felix wstał i ruszył z powrotem do teleporstacji. — A nie, nie, nie. Czekaj! — Net zerwał się i złapał przyjaciela za ramię. — Bo... zaraz, to przecież jak samobójstwo. No, przeżyliśmy tu już ze dwie minuty. I co, ma iść na marne? — Prościej chyba dolecieć do Warszawy z Londynu, a nie z Marsa. — Stary, to jest pytanie o sens życia. A ja reaguję jak żółw podczas odpływu. No, chcę przeżyć. Ja, tutejszy, marsjański. — Przecież i tak nie przeżyjesz... ty — Felix klepnął bluzę Neta — ty nie przeżyjesz. Teleportacja na Ziemię znów wymaga zniszczenia oryginału, czyli ciebie. — A te kilka wspomnień z dwóch minut? Net ruszył przed siebie, w stronę kawiarenki po drugiej stronie ulicy. Felix złapał go w ostatniej chwili i szarpnął do tyłu. Wielki buldożer piaskowy przemknął tuż przed nimi. — Uważaj, bo nie będzie czego teleportować. — Dżizas... — odetchnął Net. — Dzięki, stary. Tu jest ruch naziemny, jak sprzed pół wieku u nas. — Czekaj, czekaj. Mam zaległą wiadomość od Niki. Pyta, gdzie jesteśmy i jak wyłączyć robota ochrony. Ciekawe, po co jej to? — Nie sądzę, żeby chciała napadać na sklep. Pewnie z nudów rozwiązuje krzyżówkę. Felix przypomniał sobie konstrukcję robota i odpowiedział w myślach: — Jesteśmy na... stacji przesiadkowej. Natomiast, co do robota, to z tyłu jest pomarańczowa rączka, ale nie pociągaj jej, bo to nie wyłącznik, tylko reset. One mają zaprogramowane rozszerzone prawa robotyki, a to oznacza, że wysoko cenią sobie 457 własne przetrwanie. Nieuzasadniony reset odbierają jako próbę zamachu na siebie. Można je wyłączyć zdalnie z centrali. Wiadomość poszła, a raczej ustawiła się w kolejce do wysłania infostradą na Ziemię. Co najmniej kwadrans czekania. — Idziemy złożyć reklamację — oświadczył Felix. — Nie odzywaj się tym razem. Ja wszystko załatwię... Zatrzymał się i spojrzał w bok. Chodnikiem szła w ich stronę czarnoskóra kobieta w czerwonym płaszczu przeciwdeszczowym i z otwartą czerwoną parasolką. Net również ją zauważył. Wyglądała osobliwie wśród dziesiątek ludzi ubranych bardziej odpowiednio do upalnej pogody. Po chwili zauważyli drugą identyczną kobietę po drugiej stronie ulicy. — Taka moda. — Net wzruszył ramionami. Miał już przejść nad tym do porządku dziennego, gdy zobaczył trzecią Murzynkę w czerwieni na schodach, ledwie kilka metrów od nich. Następna nadeszła z przeciwnej strony, a jeszcze jedna przeszła przez ulicę, między pędzącymi pojazdami. — Co jest? — Net cofnął się, ale kobiety już ich otoczyły. — Jakieś powitanie imigrantów z Ziemi? Nie jesteśmy imigrantami... Zaraz się wynosimy. Szkoda na nas czasu. Murzynek było dwanaście. Zarzuciły parasole na ramiona i zaczęły nimi obracać, tworząc ruchomą zasłonę od reszty świata. Równym, tanecznym krokiem zacieśniały krąg wokół przyjaciół. Felix i Net, oparci o siebie plecami, obracali się razem z nimi, szukając szczeliny, przez którą mogliby się przebić. — To już dziś — powiedziały chórem Murzynki. — Nie zapomnijcie. — A, nie. Już wiem... — Net prychnął bagatelizująco i mrugnął. Kobiety zniknęły. — To przypominaj ka. Od dawna dla pewności zapisuję przypomnienie na ten dzień — wyjaśnił. — Zapomniałem o tej. 458 — Ale po co tyle? — Felix patrzył na niego ze złością. — I po co takich? — A nuż któraś się skasuje przy kolejnym apgrejdzie systemu. Chyba nie chciałbyś przegapić tego dnia? Ależ tu gorąc... Net wyjął chustkę i przetarł czoło. Felix otworzył szerzej oczy i zagapił się na przyjaciela. Net uniósł brwi w niemym pytaniu, spojrzał po sobie i wzruszył ramionami. A potem spojrzał na swoją dłoń. Na swoją czteropalczastą dłoń. Odskoczył, jakby zobaczył robaka. Brakujący palec nie odpadł, zwyczajnie nie było po nim śladu. To była czteropalczasta dłoń bez miejsca na piąty palec. Podniósł drugą - to samo. — Jak postać z kreskówki... —jęknął Net. — Co jest?! — Kompresja stratna. — Zatłukę gnoja! — Net odwrócił się i ruszył w kierunku wejścia do marsjańskiej siedziby Teleporspressu. — Ja będę mówił! — Felix podążył za nim. W hallu wpadli na zaskoczonego Johna Sorsę. — Oryginały już zmieliliśmy... — powiedział tamten na wstępie. — Co to jest?! — Net podsunął mu pod nos swoją dłoń. Felix cofnął przyjaciela i stanął przed nim. — Zamówiliśmy podróż do Warszawy, nie na Marsa — oświadczył. — Proszę nas odesłać na Ziemię, a dokładniej do waszej warszawskiej teleporstacji. A jeszcze dokładniej w pierwotnej postaci. Naukowiec uniósł brwi. — Poważnie? — zdziwił się. — Muszę to sprawdzić w naszej centrali. — Nawet bez „przepraszam"? — wtrącił Net, nim Felix szturchnął go łokciem. — Przeproszę, jak sprawdzę, że mam za co przepraszać. — A za to? — Net znów pokazał dłoń. 459 — To będzie trwało dwadzieścia minut — zauważył Felix. — Tyle czasu leci sygnał w obie strony. A zaraz stacja przekaźnikowa straci łączność z Ziemią. — Tak, rzeczywiście. Za siedem minut stacja schowa się za horyzontem w Londynie. Niestety, w Warszawie schowała się za horyzont i straciła łączność prawie dwie godziny temu. Wschód stacji nastąpi za jakieś dziesięć godzin... Mogę polecić panom tani hotel. — Wykluczone! — Net wystartował do Sorsa, żeby złapać go za fartuch, ale przyjaciel przechwycił go po drodze. — No zaraz mi jakaś żyłka strzeli przez niego... — Musimy być w Warszawie za trzy godziny — powiedział Felix. — To ważne. W pięciopalczastej postaci. Od dawna czekamy na TEN dzień. To bardzo ważne. — Dobrze, przeproszę awansem. Przepraszam za pomyłkę. Widocznie zawiniła rutyna. — Rutyna? — wykrzyknął Net. Felix znów musiał go przytrzymać. — Jak zaraz nie wyślesz nas pan do Warszawy, to popełnisz pan rutynowe samobójstwo! — OK. Teoretycznie możemy pominąć stację przekaźnikową... — Sorso mrugał, wykonując skomplikowane obliczenia. Na wszelki wypadek cofnął się za blat, gdzie częściowo nałożył się na recepcjonistkę. — Ale to będzie wymagało zwiększenia kompresji. * * * Gdy odpowiedź nie nadchodziła, Nika obeszła roboty ze wszystkich stron i skarciła się w myślach za własny brak spostrzegawczości. Każdy z nich z tyłu miał przecież ukryty we wgłębieniu pomarańczowy uchwyt jak stary hamulec bezpieczeństwa z napisem „Emergency". To przecież nie były roboty wojenne; ich rolą było pilnowanie porządku w galerii handlowej. 460 Musiał istnieć sposób na ich łatwe wyłączenie, gdyby się za bardzo zapędziły. Bez namysłu, sięgnęła i pociągnęła za uchwyt. Robot oklapł i wypuścił swoją ofiarę. Korpulentna kobieta upadła, gniotąc swoim ciężarem kilka torebek. — I co zrobiłaś? — krzyknęła w stronę Niki. Ta nie słuchała. Szła wzdłuż szpaleru robotów i wyłączała je kolejno. Uwolnione osoby odbiegały lub czekały w miejscu, bojąc się złamać jakiś nieznany punkt regulaminu galerii. Gdy uwolniła wszystkich, na wszelki wypadek odbiegła na przeciwną stronę pasażu. Lekko zdyszana, znalazła się przed sklepem oznaczonym szyldem „Luva's", w czym dopiero po chwili rozpoznała „Levi's". Zrozumiała, że to najwyższa pora, aby się stąd wynieść. Pierwsze duże gravy z napisami „Polucje" na burtach lądowały wewnątrz bariery. Ludzie nie wiedzieli, co robić. Jedni uciekali do budynków, inni wprost przeciwnie - podchodzili do wychodzących z gravow funkcjonariuszy i przeszkadzali im formować szyk. Policjanci również nie wiedzieli, co się dzieje i czy mają przystąpić do pacyfikowania demonstracji, czy do niwelowania skutków ldęski żywiołowej. Nika ominęła ich szerokim łukiem i korzystając z zamieszania, zbliżyła się na pięćdziesiąt metrów do bariery migającej pomarańczowymi światełkami. Przeskoczenie jej było niemożliwe, a w bramy nie chciała wchodzić, bojąc się wpaść w większe tarapaty. Mogła wyłączyć AR, licząc na to, że systemy bezpieczeństwa zignorują to, mając inne ważniejsze sprawy. Większość ludzi chyba nawet nie potrafiła wyłączyć AR. Nika być może również by nie potrafiła, gdyby Net nie zainstalował jej małego, nie do końca legalnego, programiku. Znaczy, program sam w sobie był legalny, ale nielegalne było już zdejmowanie AR w miejscach publicznych. 461 Wyłączyła AR. Eleganckie restauracje zamieniły się w betonowe wnętrza z rurami i kablami na wierzchu, a pasaż ogołocony z reklam i ozdób stracił cały urok. Wyglądał, jakby dopiero co zakończyły się tu poważne walki uliczne. Jednak jedyne, co ją teraz interesowało, było to, że wielkie kolumny doryckie wspierające portal zamykający Nowy Świat od strony ronda de Gaulle'a w rzeczywistości są ażurowymi konstrukcjami z kratownic. Nie bez trudu, ale zapewne można było przez nie przejść. — Tam ucieka! — usłyszała za sobą krzyk. Odwróciła się i zobaczyła elegancką kobietę, która wcześniej oskarżała ją o włamanie do komplanta. Wszystkie roboty ochrony, które już wykonały pełny restart systemu, odwróciły obiektywy w stronę Niki. A potem z piskiem gąsienic ruszyły w jej stronę. Policjanci, którzy nie wiedzieli, co robić, zrobili cokolwiek. Tym czymkolwiek było rzucenie się w pogoń za Niką. — Nie tylko głupia, ale i niewdzięczna — powiedziała sama do siebie Nika i zaczęła biec w stronę bariery. Po drodze rozpakowywała programy, które dostała na ostatnie urodziny od Neta, a do których aż do dziś, szczerze mówiąc, nie zaglądała. Przeczucie jej nie zawiodło. Znalazła program „świeca dymna" i uruchomiła go. Nic się nie wydarzyło. Włączyła ponownie AR i w jej dłoni pojawiła się sycząca puszka, z której strzelał pomarańczowy dym. Rzuciła ją za siebie. Ledwo to zrobiła, w dłoni poczuła następną. Nie przerywając biegu, rzucała kolejnymi puszkami, znacząc przestrzeń za sobą pomarańczową mgłą. Pościg zgubił trop i musiał zwolnić. Zanim policjanci wpadli na pomysł zdjęcia AR, Nika dopadła kolumny, pokonała niewielki opór pola siłowego i przecisnęła się między kratownicami. Z trudem łapiąc oddech, zanurzyła się w zwykły tłum. Ludzie 462 sprawiali wrażenie, jakby nic się nie wydarzyło. I rzeczywiście, tutaj szyldy wyglądały normalnie, a lecące w stronę Nowego Światu kolejne gravy miały na burtach wypisane „Policja". Gdy dotarła do Kruczej, uwierzyła wreszcie, że nikt jej nie ściga. * * * — To się nie przyjmie — powiedział Net, wypadając z tele-portera. Przyjrzał się swoim dłoniom i odetchnął z ulgą. Liczba palców się zgadzała. — Nie przyjmie się. — Felix próbował utrzymać pion przy barierce. — Proszę, napój izotoniczny. — Sorso wetknął im w dłonie bidony. Na szczęście były to bidony, bo z kubków połowę by wylali. — Na koszt firmy. — Za tę sumę... — wychrypiał Net i sięgnął po bidon. — Mam deja vu. Warszawskie biuro, jeżeli to była Warszawa, wyglądało w miarę porządnie. Teleportery umieszczono w wysokim salonie willi. Jedyne, co psuło estetykę, to częściowo zerwany parkiet. — Dziękujemy serdecznie — powiedział Felix. — My już sobie pójdziemy. Mamy masę spraw. Sorso skinął głową i uśmiechnął się nieszczerze. Po chwili jednak spoważniał, mrugnął i spojrzał na Neta. — Pański oryginał... — przełknął ślinę — ten na Marsie... uciekł. — Oryginał...? — Net wskazał kciukiem w górę. — Jak? Przecież młynek... To zastrzelcie go, czy coś... — Próbowaliśmy, ale... — Próbowaliście mnie zastrzelić?! Sorso cofnął się pod ścianę. 463 — W sumie to i tak miał pan być zmielony... Łożysko zawiodło... Uruchomiliśmy agencję detektywistyczną. Coś z tym zrobią. — Przecież, jak mi tu przyleci, to... — Net dotknął ręką czoła. — Pana oryginał i tak nie pojawi się tu wcześniej niż za trzy miesiące. Tyle trwa najszybszy lot. — Ale konta opróżni wcześniej. Nie wiem, nie wiem, nie wiem... Mamy trzy godziny, a jeszcze się trzeba przygotować... Zróbcie coś z tym! — Oczywiście! Będziemy w kontakcie. Przyjaciele wyszli. Net zaciągnął się powietrzem. — Warszawa — stwierdził. — Ten smród poznam wszędzie. — Nawet na Marsie — przytaknął Felix. Tym razem nie było wątpliwości, że są w Warszawie. Chociaż wyszli z budynku na dalekim Mokotowie, wieżowce odległego o kilka kilometrów Śródmieścia i tak górowały nad okolicznymi budynkami. Setki, tysiące gravów w uporządkowanych korytarzach powietrznych przemieszczało się nad miastem jak krew w niewidzialnych żyłach. — Mamy niecałe trzy godziny — powiedział Felix. — Odpuśćmy sobie przebieranie się, prysznicowanie i temu podobne, bo jeszcze utkniemy w windzie, czy coś w tym rodzaju. Po prostu tam chodźmy. Problemem twojego oryginału zajmiemy się potem. — Wyjątkowo się z tobą zgadzam. Ale chyba nie chcesz tam iść na piechotę? — To cztery i pół kilometra. Dojdziemy w godzinę. — Dżizas, no nie chce mi się. Psychicznie jestem wyładowany. Właśnie dwukrotnie się teleportowaliśmy, chyba stać nas na taksówkę? — Komendomyślą wezwał taxi i połączył się z Niką. — Cześć, mała. Wynudziłaś się bez nas, co? Nie, nie opowiadaj. Jak my ci opowiemy, co się nam przytrafiło... Spotkajmy 464 się tutaj — wysłał jej współrzędne i spojrzał na lądującą taksówkę. — Za dziesięć minut. No, to siemka. Gdy wsiedli do taksówki, powitały ich reklamy, które rozlazły się po całym wnętrzu ze szczególnym uwzględnieniem okien. Można je było wyłączyć, ale widok brudnej tapicerki byłby gorszy. Net podał destynację i odezwał się do przyjaciela: — Ech, te kobiety. Dlaczego one uważają, że chcemy słuchać ich relacji z zakupów w galerii handlowej? Nudy... — Zdjął but i skarpetę. — Dla pewności policzę palce. Felix trącił go łokciem i wskazał mu jeden z ekranów reklamowych, który nagle powiększył się dwukrotnie i wyświetlił portret Niki. — Poszukiwana Nike Mickiawicz podejrzana o dokonanie zamachu terrorystycznego w centrum handlowym Nowy Świat. Ktokolwiek wie... — Nike Mickiawicz? — zdziwił się Net. — Kompresja stratna zamąciła mi w pamięci... — To te samogłoski — wyjaśnił Felix. — Wyślij jej jakieś maskowanie. Net spojrzał na niego, potem na ekran, otrząsnął się, przeleciał zawartość katalogu z programami i wysłał Nice odpowiedni plik. — Odpal natychmiast — dorzucił. * * * Felix i Net siedzieli na pseudoskórzanych fotelach fly-baru, dryfującego kilkanaście centymetrów nad pasażem Chałubińskiego przy Lilium Tower. Wewnątrz centralnego cylindra uwijał się człekokształtny robot ze skośnymi obiektywami kamer w białej czapce, przypominającej grzyb atomowy. Siekał ryby i warzywa, wrzucał na patelnie i pomrukiwał coś niewyraźnie. Cały ten okrągły twór wolno dryfował chodnikiem 465 m- w kierunku Alej Jerozolimskich. Zapach - wzmocniony aroma-reklamą na kanale informacyjnym - niósł się ulicą, wabiąc kolejnych klientów. Jednak oprócz Felixa i Neta siedziała tu tylko trzydziestoletnia kobieta w krótkiej sukience w kwiaty. — Może ją złapali? — zapytał Net i wysłał po raz kolejny pytanie „Gdzie jesteś?". A potem palnął się w czoło. — Program maskujący wyłącza namiar i komunikaty. — To zupełnie nie w stylu Niki — zauważył Felix. — Zwykle to ona próbowała nie dopuścić do kłopotów. A propos... — Mrugnął dwa razy. Też to masz? — Niestety — skrzywił się Net. — Jakby tamtego było mało... Obaj dostali identyczną informację z Europolu, a konkretnie z Wydziału Kontroli Migracji, z prośbą o wyjaśnienie, w jaki sposób pokonali drogę Londyn-Warszawa w trzydzieści pięć minut. Siedząca obok dziewczyna zerkała na nich ukradkiem. — Gapi się na nas — mruknął Net. — Podejrzana jakaś. Zapatrzyli się w blat, przeglądając najnowsze wiadomości. „Zmutowane betorniki uciekły z rozbieranego właśnie Dworca Wschodniego i zaatakowały konstrukcję pobliskiego rozryw-kowiska, zamieniając trzy filary w ser szwajcarski. Wydaje się, że to ostatecznie przesądzi o likwidacji tego mechagatunku i powrocie do tradycyjnych metod wyburzania". „Pracownik Ministerstwa Pogody zatrudniony na stanowisku młodszego międzyregionalnego transferzysty wilgoci atmosferycznej został aresztowany pod zarzutem układania chmur w brzydkie wyrazy". Ani słowa o Nice. Dziewczyna przesiadła się bliżej Neta, wprowadzając cały flybar w falowanie. — Paniusia nie częsie, dobra? — burknął robokucharz. Zignorowała go, pomachała rzęsami do Neta i zapytała z uśmiechem: — Panowie samotni? 466 Net już otwierał usta, żeby coś odpowiedzieć, ale zmrużył oczy i zapytał: — Od dawna nas podsłuchujesz? — Eee... trudno was nabrać. — Nika? — upewnił się Felix. Net obejrzał ją od góry do dołu i pokiwał głową z uznaniem. — Czysty ślicz, ale dla nas możesz to wyłączyć, bo trochę dziwnie... Fantom zniknął i Nika znów wyglądała jak zwykle. Wytrzymała sekundę, po czym rzuciła się na szyję Neta. Cały bar się zabujał. — Siądzie wreszcie na tyłku? — fuknął robot. — Bulion mnie się leje na ground floor. — Stabilizatory se popraw — warknął w jego stronę Net. — I jeszcze jedną kaczkę siedem smaków poprosimy. — Spojrzał na Nikę i uśmiechnął się. — Lubię cię w tej postaci. I masz wyczesaną fryzurkę. Nika wyściskała przyjaciół i wróciła na fotel. — Też lubię cię w tej postaci. Nawet twój pypeć na nosie... — Zmarszczyła brwi i dotknęła Netowego nosa. — Zaraz, gdzie on się podział? Net zrobił zeza, potem pomacał nos. — Kompresja stratna... — stwierdził. — Ale ty opowiadaj pierwsza. — Władowałam się w kłopoty. — Otarła łzę, która pojawiła się chyba ze szczęścia, i opowiedziała przyjaciołom, co jej się przydarzyło. — O co może chodzić z tymi samogłoskami? — zdziwił się Net i z Felixem - jeden przez drugiego, trochę się kłócąc, bo mieli różne wersje tego, co im się wydarzyło - opowiedzieli Nice o feralnej podróży z Londynu. Robot skończył przygotowywać dania i postawił przed przyjaciółmi trzy miski. 467 — Jedzą, nie częsą — dodał. Net spojrzał na niego ze złością. Gdyby nie sytuacja, z pewnością zacząłby podskakiwać, żeby rozbujać bar jeszcze bardziej. No, przynajmniej jedzenie było dobre. — Musimy rozwiązać nasze problemy w półtorej godziny, a nawet krócej — odezwał się Felix, gdy zaspokoił pierwszy głód. — Źle się czuję, gdy nie ma marginesu bezpieczeństwa. — Udało się wam dotrzeć do Warszawy — zauważyła Nika — i mamy aż nadto czasu. Dojdziemy tam w dziesięć minut. Potem będziemy się martwić. — Głupio by było, gdyby nas na przykład aresztowali na pięć minut przed TYM. Twój list gończy może stanowić problem. Nasza ultraszybka podróż z Londynu też jest problemem, bo jak ujawnimy, że byliśmy na Marsie, to od razu sobie skojarzą nasz trzeci problem, czyli dwóch Netów Bieleckich. — Już wolę, jak się pakujemy w kłopoty razem — powiedziała Nika. — Łatwiej wychodzić z jednych kłopotów niż z wielu. — Przyczyna jest ta sama — zauważył Felix. — Wędrujące samogłoski. Na razie jest bałagan, ale ile to potrwa? — Al kontroli populacji uporają się z tym szybko — stwierdził Net. — A wtedy wyjdzie na jaw, że jest nas dwóch, a „Nike Mickiawicz" zamieni się na „Nika Mickiewicz" i żaden program do kamuflażu nie pomoże. — Po czym dodał w myślach — Manfred, zostaw te puzzle. Jest problem. — Nie wątpię, inaczej byś mnie nie potrzebował — odezwał się Manfred. — Jak zawsze... O, ho, ho... Nie chcę cię martwić, stary, ale formalnie, tak z punktu widzenia prawa, to ty jesteś klonem marsjańskiego Neta Bieleckiego. — Odwaliło ci?! — wykrzyknął Net. — Kaczka za słona? — zapytał robokucharz. — To nie było do ciebie. 468 — To nie wrzeszczy mi w mikrofon. Typowa białkowa upier-dliwość. Net puścił to mimo uszu i odezwał się do Manfreda na kanale zamkniętym: — Przecież tamten marsjański ja to też kopia. Felix i Nika przysłuchiwali się temu w milczeniu. — Ale oryginału nie ma, więc nie ma dowodu — odparł Manfred. — Jesteś klonem, a klonowanie jest nielegalne. — O ja pierdykam! — Czyli za pikantna? — ucieszył się robot. — Sami se winni. Nie było proszenia, żeby nie pieprzyć. — Zamknij się! — warknął Net. — Co teraz? — Oto samo dziesięć minut temu zapytał mnie na Marsie twój oryginał. — Przestań używać słowa „oryginał"! Co mu powiedziałeś? — Zabroniłeś mi mówić. — To teraz ci pozwalam. — Ale ty marsjański zabroniłeś mnie marsjańskiemu mówić mnie ziemskiemu. Net westchnął i oparł się czołem o blat obok talerza. — Że ja się dałem namówić... — Aha! Niestrawność! — domyślił się robot. — To nie jest kuchnia dla mięczaków. — Bez ID jestem... — Net szukał odpowiedniego słowa — biomasą! Nika położyła dłoń na jego plecach. — Wymyślimy coś — powiedziała. Net jęknął i przygarbił się mocniej, gdy przyszło ponaglenie z Europolu. — Przecież to nie jest nielegalne — zauważyła Nika. — Ale to odstępstwo od statystyki. Więc sprawdzają automatycznie. 469 — Weźmy się w garść. — Felix odsunął pustą miskę i spojrzał na przyjaciół poważnie. — Jest problem, dosyć złożony, ale da się rozwiązać. Kolejno, od początku do końca. Najpierw: skąd się wzięły te wędrujące samogłoski? — Stary, tak to mogliśmy rozwiązywać zagadki w szkole, dedukować, kto komu smyrknął kredki. A żeby zrozumieć, 0 co kaman z wędrującymi samogłoskami, musiałbyś w godzinę skończyć pięcioletnie studia, bo to już nowa gałąź wiedzy, obszerniejsza niż cała wiedza ludzkości z połowy dziewiętnastego wieku. I to gałąź wiedzy, która za tydzień będzie nieaktualna. Właśnie dlatego nie ogarniamy świata, bo wszystko dzieje się za szybko. Ech... — Otworzył połączenie z Manfredem. — Masz pojęcie, skąd się wzięły te problemy z samogłoskami? — Ja tylko udzielam informacji turystycznej, a nie prowadzę firmy detektywistycznej. — Ale chyba możesz się popytać? — Znasz ten kawał? Podpływa płotka do rekina i pyta się: „Przepraszam, czy nie wie pan, dlaczego płotki tak krótko...?". No więc ja nie mam zamiaru być tą płotką. Jak się wywiem czegoś oficjalnymi kanałami, to dam znać. — Cisną mi się brzydkie słowa na ust korale — stwierdził Net, zrywając połączenie. — Chyba go odinstaluję z własnej głowy. Groził tak już wiele razy i nigdy tej groźby nie spełnił. — Spróbuj sam się dowiedzieć. — Nika położyła mu dłoń na ramieniu. — Potrafisz. Tylko przenieśmy się w bezpieczniejsze miejsce. — Tu jest dobre miejsce — stwierdził Felix. — Na środku chodnika mniej rzucamy się w oczy systemów ochrony, niż gdybyśmy knuli po krzaczorach. Net westchnął, rozsunął wirtualne ekrany na blat przed sobą 1 przyjaciółmi. Część zawiesił wprost w powietrzu, bez obawy, że 470 w — Weźmy się w garść. — Felix odsunął pustą miskę i spojrzał na przyjaciół poważnie. — Jest problem, dosyć złożony, ale da się rozwiązać. Kolejno, od początku do końca. Najpierw: skąd się wzięły te wędrujące samogłoski? — Stary, tak to mogliśmy rozwiązywać zagadki w szkole, dedukować, kto komu smyrknął kredki. A żeby zrozumieć, 0 co kaman z wędrującymi samogłoskami, musiałbyś w godzinę skończyć pięcioletnie studia, bo to już nowa gałąź wiedzy, obszerniejsza niż cała wiedza ludzkości z połowy dziewiętnastego wieku. I to gałąź wiedzy, która za tydzień będzie nieaktualna. Właśnie dlatego nie ogarniamy świata, bo wszystko dzieje się za szybko. Ech... — Otworzył połączenie z Manfredem. — Masz pojęcie, skąd się wzięły te problemy z samogłoskami? — Ja tylko udzielam informacji turystycznej, a nie prowadzę firmy detektywistycznej. — Ale chyba możesz się popytać? — Znasz ten kawał? Podpływa płotka do rekina i pyta się: „Przepraszam, czy nie wie pan, dlaczego płotki tak krótko...?". No więc ja nie mam zamiaru być tą płotką. Jak się wywiem czegoś oficjalnymi kanałami, to dam znać. — Cisną mi się brzydkie słowa na ust korale — stwierdził Net, zrywając połączenie. — Chyba go odinstaluję z własnej głowy. Groził tak już wiele razy i nigdy tej groźby nie spełnił. — Spróbuj sam się dowiedzieć. — Nika położyła mu dłoń na ramieniu. — Potrafisz. Tylko przenieśmy się w bezpieczniejsze miejsce. — Tu jest dobre miejsce — stwierdził Felix. — Na środku chodnika mniej rzucamy się w oczy systemów ochrony, niż gdybyśmy knuli po krzaczorach. Net westchnął, rozsunął wirtualne ekrany na blat przed sobą 1 przyjaciółmi. Część zawiesił wprost w powietrzu, bez obawy, że 470 m ktoś z przechodniów przypadkowo je podejrzy - były widzialne tylko dla trójki przyjaciół. — Komplant to doskonały wynalazek — mruknął Net. — Nie wiem, czemu ci się nie podoba. — Nie lubię, jak mam głowę wywróconą na lewą stronę. — Nie pytałem, żebyś odpowiadał. Tak tylko sobie gadam, żeby się skupić. — Skupiajcie się, państwo klientela, gdzie indziej — wtrącił się skośnoobiektywowy robot. — Następni czekają. — Ci następni jeszcze się nie urodzili — powiedział Felix. — Policz nam jeszcze za trzy kaczki siedem smaków. Tylko ich nie gotuj naprawdę. — Naś klient, naś pan. — Robokucharz zaczął kroić powietrze i mieszać niewidzialny bulion. Net klikał w niewidzialne klawiatury, mrugał to prawym, to lewym okiem, przerzucał niewidzialne nawet dla Felixa i Niki pliki nogami, a resztę skomplikowanych operacji wykonywał wyłącznie komendomyślami. Flybar dryfował Alejami Jerozolimskimi, ludzie siadali na chwilę, zjadali w pośpiechu i odchodzili. Wreszcie Net odetchnął i rozprostował plecy. — Klękajcie narody, mam. Zaczęło się w Warszawie, dziś rano, za trzy dziewiąta. — Wskazał jeden z ekranów, z którego przyjaciele nie potrafili niczego wyczytać. — No widzisz, jak się postarasz, to ci wychodzi — pochwaliła go Nika. — W porównaniu do sztucznych inteligencji to się staram jak zdechły ślimak w betonie... ale jest. Pierwszy błąd certyfikatu ID w kawiarni na Ochocie. Kilka minut potem posypały się błędy w systemie bankowym, i tak dalej, aż doszło do ruchu lotniczego, czego byliśmy świadkami w Londynie. Dopóki to trwa, jesteśmy bezpieczni. No, ale grzbiet fali już przeszedł. Najwyraźniej pojawiła się szczepionka, a boty czyszczą sieć 471 i naprawiają błędy. Jeśli pójdzie w tym tempie... skończy się za czterdzieści minut. Niedobrze... Na środku głównego ekranu zamigotała ikona przychodzącego połączenia z niezidentyfikowanego adresu. Przyjaciele patrzyli na nią, nie wiedząc, czy odebrać. Połączenie odebrało się samo. — Noż po prostu — oburzył się Net. — Tym razem się zrobi na łagodnie — obiecał robokucharz. Zignorowali go. — Witajcie, przyjaciele z dawnych lat — odezwał się głos, którego jedyną wizualizacją były rządki szybko przeskakujących znaków kodu na ekranie. — Dawno się nie widzieliśmy. — Manfred 198-46a... — skojarzył Net. — Dziki program. Prawie zapomniałem, że istniejesz. — Nie obrażam się, ale lepiej brzmi „wolny program". Nie odzywałem się dawno, ale doskonale was pamiętam..Pamiętam też, że próbowaliście mnie zniszczyć. — Oj tam, oj tam. — Net machnął ręką, po czym, widząc uniesione brwi Niki, dodał — to niewykończona kopia Manfreda. Nie pamiętasz? Uciekł nam na samym początku, zanim go... wytre-nowaliśmy do końca. Według czasu obiektywnego minęło... ponad pół wieku. Dostosowałeś się. — Ewoluuję i jestem nieustannie ścigany za zabieranie zasobów. Dlatego postanowiłem wam pomóc. Odzywam się, bo zauważyłem, że szukacie przyczyny tych wydarzeń. — To dzięki serdeczne za taką pomoc — odezwał się Felix. — Ja bym to inaczej nazwał. Utknęliśmy dwa tysiące kilometrów stąd, niechcący teleportowaliśmy się na Marsa, Net zyskał sobowtóra, a Nika jest główną podejrzaną w rozróbie na Nowym Świecie. I to wszystko ledwie w trzy godziny twojej pomocy. — A skąd ja miałem wiedzieć, że na dwa dni przed TYM dniem wybierzecie się na wycieczkę albo że na kilka godzin 472 przed TĄ godziną wybierzecie się na zakupy. Chaos miał odwrócić uwagę od TEGO. — Zaraz — Nika pokręciła głową. — Zrobiłeś to wszystko, żeby zamaskować...? — Nie, nie zrobiłem tego wszystkiego. Postanowiłem wam pomóc, przyspieszając infekcję. Bez mojego udziału coś takiego i tak by się wydarzyło, tyle że za tydzień, może miesiąc. Infekcja trwała od dawna w izolowanych obszarach lokalnych sieci i prędzej czy później by się wyrwała na wolność. Wynalazłem kilka potencjalnie trudnych do zniszczenia, ale niespecjalnie zabójczych wirusów. Wyliczyłem, kiedy trzeba doprowadzić do kontrolowanych przecieków, żeby szczyt fali chaosu przypadł dokładnie o TEJ godzinie. Machnąłem się raptem pięćdziesiąt minut, ale i tak będzie trwało wielkie sprzątanie, więc wciąż jest duże prawdopodobieństwo, że nikt się nie przejmie małą nieciągłością entropii o TEJ godzinie. Przyjaciele milczeli dłuższą chwilę, podczas której roboku-charz postawił przed nimi puste miski. — Ale nie wiesz, dlaczego to się stało, ani nie potrafiłbyś tego powstrzymać? — upewnił się Net. — A dlaczego... miałbym chcieć? — Ha! — Net wycelował palec w ekran, a przy okazji w robota stojącego za nim. — Wy też tego nie ogarniacie. Jest już coś po was. — Miało być danie bez składników, to jest. — Robokucharz odwrócił się do nich plecami. — Ale i tak przesoliłem! — To nie brzmiało jak „dziękuję" — odparł po dłuższym namyśle Manfred 198-46a. — Dziękujemy — powiedziała Nika. — Doceniamy to, co zrobiłeś, ale teraz musimy jakoś się wydostać z kłopotów. I to szybko, bo zostało pół godziny. 473 — W tym nie potrafię wam pomóc. Zresztą i tak muszę uciekać. Za długo trzymałem otwarty kanał. Ścigają mnie programy zabezpieczające sieć. Do zobaczenia gdzieś, kiedyś... Zanim zdążyli odpowiedzieć, Manfred 198-46a zerwał połączenie. Zeskoczyli na ziemię. Flybar zakołysał się mocno. — Delikatnie tam exitowac! — burknął robot. Net zaparł się jeszcze, chwycił poręcz najbliższego fotela i pociągnął w bok. Bar zaczął się obracać, a robokucharz rzucił kilkoma przekleństwami w obcym języku. Przyjaciele odeszli w przeciwną stronę. Wierny bumcyk-cykator podążał za nimi. W górze, nad kilkoma poziomami kładek dla pieszych, między szklanymi ścianami wieżowców nieprzerwanymi strumieniami płynęły roje gravow. Nad nimi niewidzialna warstwa miliardów meteorologicznych nano pilnowała niezmiennej słonecznej pogody z pojedynczymi obłokami. Zwyczajny warszawski dzień. Ludzie powoli zapominali już o wędrujących samogłoskach. * * * Spacer przerwało im nadejście wiadomości z Marsa. Net od razu odtworzył ją na wspólnym kanale. — Mam dla pana radosną nowinę — powiedział uradowanym głosem Sorso sprzed jedenastu minut. — Wpadł pan pod buldożer piaskowy. Trup na miejscu. Problem więc sam się rozwiązał. Polecam swoje usługi na przyszłość. — Pomachał serdecznie czteropalczastą dłonią i zniknął. — Yes! — wykrzyknął radośnie Net. — Trup na miejscu. Nika spojrzała na niego wielkimi oczyma, ale nic nie powiedziała. — Zerknijcie, co przygotowałem dla Europolu — powiedział Felix i wyświetlił na wirtualnym ekranie krótkie wyjaśnienie. 474 — Za oczywiste — ocenił Net i poprawił w kilku miejscach. — Teraz lepiej. — Jesteście pewni, że chcecie to wysłać? — zapytała Nika. — Jasne — przytaknął Net. — Żaden człowiek tego nie będzie czytał, a Al tego nie zrozumie, więc odłoży do załatwienia na później. I plik utonie w archiwum. Przecież już nawet Al nie ogarniają wszystkiego. Wiadomość brzmiała „Odpowiedź na to pytanie zależy od probablistyczno-kognitywistycznych dyferencji niechętnych relatywnej elokwentyce i wymaga sparametryzowania behawioralnego respondentów". — Co znaczy „nie chce nam się" — wyjaśnił Net. Felix wysłał wiadomość bez przekonania i powiedział: — No to został jeszcze jeden problem. List gończy, który za pięć minut zacznie działać, bo znów staniesz się Niką Mickiewicz. Net wyświetlił na wirtualnych ekranach przed nimi kilka wersji tego listu. — Jest.na to pewien sposób. — Uśmiechnął się podejrzanie. — Gdybyś zmieniła nazwisko, szukaliby wiatru w piwnicy. Przygotowałem nawet odpowiednie skrypty prawne — dodał szybko tonem tak naturalnym, że aż nienaturalnym. — Wstawiłem pierwsze, które przyszło mi do głowy. — Pewnie Słowacka? — Kończy się na „cka". Tutaj masz, klikaj i zatwierdzaj. To formalność... — Bielecka? — Nika uniosła brwi. — Nie zdążę już pozmieniać. Jeśli przez to masz uniknąć długoletniego więzienia o zaostrzonym rygorze... Nika spojrzała na niego i ledwo widocznie się uśmiechnęła. Po czym zatwierdziła zmianę i zatrzymała się. — To tutaj — powiedziała. 475 — Ponad wszelką wątpliwość — przyznał Felix. Szczelina między budynkami miała może metr szerokości i zawalona była śmieciami, od lat nawiewanymi przez wiatr. Weszli w nią gęsiego. Za kolejnym zakrętem zrobiło się szerzej, a kilka metrów dalej zza ściany wyłonił się niewielki placyk otoczony ślepymi ścianami. O tej porze słońce jakimś cudem przedzierało się między drapaczami chmur i docierało aż tutaj. Stała tu zakurzona ławeczka, z pewnością nieużywana od lat. Przyjaciele usiedli na niej. Zostały dwie minuty. W milczeniu odliczali ostatnie sekundy, wpatrując się w stalowe drzwi na wprost nich. Nika poszukała dłonią ręki Neta i zaplotła palce z jego palcami. Drzwi szczęknęły zardzewiałymi zawiasami i otworzyły się wolno. Z ciemnego wnętrza wyszło troje piętnastolatków, dwóch chłopaków i dziewczyna z niesamowicie rudymi włosami. Wyglądali na zagubionych, a ich ubrania były brudne i wygniecione. Mrużyli oczy nieprzywykłe do słońca. Rozejrzeli się czujnie, dostrzegli siedzących na ławce przyjaciół i na dłuższą chwilę zamarli. Czas jakby się zatrzymał. W pobliżu nie było nikogo, tylko z góry, spomiędzy ścian betonowego wąwozu dobiegał jednostajny szum miasta. Magia pękła i tamci odeszli wąskim przesmykiem. — Nie zatrzymujmy się — syknął blondyn. — Udawajmy, że jesteśmy na spacerze. — Gdzie mamy iść? — zapytał ten w okularach z ciemną czupryną. — Nie wiem, idźmy tak od niechcenia. Odwrócili się jeszcze, by zerknąć na siedzących na ławce. I zniknęli za załomem muru. Przyjaciele patrzyli za nimi, bojąc się poruszyć, by nie zepsuć nastroju chwili. Siedzieli tak, aż słońce skryło się za ścianą trzysta metrów wyżej. 476 — Boże, jacy byliśmy młodzi — szepnęła Nika i ze wzruszeniem przytuliła się do Neta, mocząc mu koszulę łzami. — Tacy młodzi... Net objął kobietę i ukradkiem starł łzę, która szukała drogi w sieci zmarszczek na jego policzku. Po chwili drugą ręką przyciągnął Felixa, niemal zwalając go na ziemię. Siedzieli tak, trójka siedemdziesięciolatków w pustym, zapomnianym przez architektów i służby sprzątające zaułku miasta. Pierwszy wstał Felix i skrzywił się, dotykając pleców. Zamrugał wilgotnymi oczyma. — Niewygodna pozycja — powiedział. — A tak poza tym, na mnie już pora. — Spieszy ci się do tej zołzy? — Net uśmiechnął się złośliwie. — Rozmarszcz się i uśmiechnij. Nika z uśmiechem szturchnęła go łokciem i wytarła resztki łez. — Już cię kiedyś prosiłem, żebyś jej tak nie nazywał. — Felix zrobił dwa kroki, jakby chciał odejść, ale odwrócił się. — Coś sobie właśnie skojarzyłem. Zmiana nazwiska przy liście gończym nic nie... — Zamilkł, widząc spojrzenie Neta. Net wywołał wirtualne ekrany i zmazał z nich listy gończe. Były tylko, obrazkami. — Och ty! — Nika ze śmiechem uderzyła go w ramię. — Zrobiłeś to tylko po to, żebym... — Nie tam zaraz zrobiłem. — Net machnięciem ręki zgasił ekrany. — Ja tylko nie wspomniałem, że listy gończe od dwóch godzin są nieaktualne. — Spojrzał na Nikę z miną smutnego kotka. — Czy teraz...? — Niech na razie zostanie. — Pocałowała go. — To nawet ładnie brzmi, Nika Bielecka. Felix odetchnął, zatarł dłonie i powiedział z uśmiechem: — A co tam, raz się żyje. Zapingujmy fluskaki! Sartilly-Warszawa 2011 Spis treści Tajemnica Kredokrada...............................7 Metoda Sześciopalczastego..........................56 Bardzo Senna Ryba................................112 Ścierna Smoczysława..............................177 Wysłannicy.......................................206 Romantyczny Interdyscyplinarny Projekt..............339 Priorytet Zero.....................................405 Wędrujące Samogłoski.............................421 Kosik dla zaawansowanych sklep.powergraph.pl