Niesamowite przygody młodych bohaterów zaczynają się w innym obozie półbogów, a potem przenoszą ich daleko, do krainy, nad którą bogowie nie mają już władzy. Pojawiają się nowi herosi, odżywają straszliwe potwory i rodzą się nowe przerażające istoty, a wszystko to ma związek ze spełnianiem się Przepowiedni o Siedmiorgu. RICK RIORDAN jest autorem Czerwonej piramidy i Ognistego tronu z cyklu Kroniki rodu Kane”, a także serii „Percy Jackson i bogowie olimpijscy”, w której skład wchodzą: Złodziej pioruna, Morze Potworów, Klątwa tytana, Bitwa w Labiryncie i Ostatni Olimpijczyk. Jego książki zajmowały pierwsze miejsce na liście bestsellerów „New York Timesa”. Do jego publikacji dla dorosłych należy popularna seria „Très Navarre”, która otrzymała trzy najwyższe nagrody w kategorii powieści grozy. Mieszka w San Antonio w Teksasie, z żoną i dwoma synami. www.galeriaksiazki.pl Galeria Książki OLIMPIJSCY HEROSI RICK RIORDAN Dom Ha desa Przełożył Andrzej Polkowski Wydawnictwo Galeria Książki Kraków 2013 Tytuł oryginału The Heroes of Olympus Book Four The House of Hades Copyright © 2013 by Rick Riordan. All rights reserved. Zezwolenie na niniejsze wydanie zostało uzyskane za pośrednictwem agencji Nancy Gallt Literary Agency. Permission for this edition was arranged through the Nancy Gallt Literary Agency. Copyright © for the Polish translation by Andrzej Polkowski, 2013 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2013 Cover illustration © 2013 by John Rocco Map illustration © Kayley LeFaiver Jacket design by Joann Hill Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska „OdA do Z” (oda-doz.com.pl) Redakcja Ewa Wiąckowska Korekta Teresa Lachowska Leszek Janulewicz Opracowanie graficzne okładki Stefan Łaskawiec Wydanie I ISBN 978-83-64297-03-8 Wydawnictwo Galeria Książki www.galeriaksiazki.pl biuro@galeriaksiazki.pl Moi cudowni czytelnicy! Przepraszam za to nagłe i niespodziewane zakończenie. No, może nie do końca szczerze... HAHAHAHA! A teraz już poważnie: kocham was! HAZEL Niewiele brakowało, by podczas trzeciego ataku Hazel została zmiażdżona olbrzymim głazem. Wpatrywała się w mgłę, dziwiąc się, że przelot nad jakimś głupim grzbietem górskim mógł okazać się tak trudny, kiedy rozbrzmiały okrętowe dzwonki alarmowe. - Ster na prawą burtę! - wrzasnął Nico z przedniego pomostu latającego okrętu. Leo zakręcił kołem sterowym i „Argo II” dokonał ostrego zwrotu w lewo; jego powietrzne wiosła cięły chmury jak rzędy długich noży. Hazel popełniła błąd: spojrzała za burtę. Prosto na nią mknął ciemny kulisty kształt. Pomyślała: „Dlaczego księżyc na nas spada?”, a potem krzyknęła i padła na pokład. Olbrzymi głaz przeleciał jej nad głową tak blisko, że podmuch odgarnął jej włosy z czoła. TRZASK! Runął przedni maszt - żagiel, drzewce, reje i Nico, wszystko zwaliło się na pokład. Głaz, wielki jak furgonetka, zniknął we mgle, jakby miał gdzieś do załatwienia pilny interes. - Nico! - Hazel podbiegła do niego, gdy Leo wyrównał poziom. 70 Hazel - Nic mi nie jest - mruknął Nico, wygrzebując się spod żaglowego płótna. Pomogła mu wstać i oboje ruszyli chwiejnym krokiem ku rufie. Hazel zerknęła za burtę, tym razem ostrożniej. Chmury rozwiały się na tyle, że w dole dostrzegła szczyt góry: ostry jak dzida ząb czarnej skały wyrastający z porośniętych mchem zboczy. A na samym szczycie stał bóg gór - jeden z numina montium, jak nazywał je Jason. Albo ourae, po grecku. Jak zwał, tak zwał, ale spotkanie z nimi nie należało do przyjemności. Podobnie jak inni, których już spotkali, miał na sobie prostą białą tunikę, a skórę chropowatą i ciemną jak bazalt. Mierzył prawie dwa metry i był umięśniony jak kulturysta. Miał rozwianą białą brodę, postrzępione włosy i dzikie spojrzenie, jak jakiś szalony pustelnik. Ryknął coś, czego Hazel nie zrozumiała, ale z całą pewnością nie były to słowa powitania. Wyrwał kawał skały ze szczytu góry i zaczął go ugniatać w kulę. Po chwili mgła przysłoniła szczyt, ale kiedy bóg gór ryknął ponownie, odpowiedziały mu z oddali głosy innych numina, tocząc się echem po dolinach. - Głupi skalni bogowie! - zawołał z rufy Leo. - Już po raz trzeci będę musiał wymieniać maszt! Myślicie, że maszty rosną na drzewach?! Nico zmarszczył brwi. - Maszty są z drzew. - Nie o to chodzi! Leo złapał za jedną z dźwigni wystających z kontrolera Nintendo Wii i zakręcił nią. Niedaleko od niego w pokładzie rozwarł się otwór i wychynęło z niego działo z niebiańskiego spiżu. Hazel zdążyła zatkać uszy, gdy działo wzbiło się pod niebo, miotając metalowymi kulami, za którymi ciągnęły się smugi zielonego ognia. Kule na chwilę zawisły w powietrzu, wyrosły im kolce podobne do skrzydeł helikoptera, po czym pociski zniknęły we Hazel u mgle. Chwilę później przez góry przetoczyła się seria eksplozji, a po niej ryk rozwścieczonych bogów gór. - Ha! - krzyknął Leo. Niestety, jak podejrzewała Hazel, sądząc po skutkach ich dwóch poprzednich spotkań ze skalnymi bogami, jego najnowsza broń tylko ich rozwścieczyła. Jeszcze jeden głaz świsnął za lewą burtą. - Wynośmy się stąd! - zawołał Nico. Leo mruknął pod nosem parę niepochlebnych słów pod adresem numina, ale obrócił kołem sterowym. Silniki zahuczały. Magiczny takielunek napiął się, a okręt poszybował prawym halsem, nabierając szybkości. Lecieli znowu na północ, podobnie jak przez dwa poprzednie dni. Hazel rozluźniła się dopiero wtedy, gdy góry zostały daleko za rufą. Mgła opadła. Pod nimi poranne słońce oświetlało włoski krajobraz - łagodne zielone wzgórza i złote pola, podobne do tych z północnej Kalifornii. Łatwo było sobie wyobrazić, że powracają do Obozu Jupiter. Zrobiło jej się ciężko na sercu. Obóz Jupiter był jej domem zaledwie przez osiem miesięcy, odkąd Nico wyprowadził ją z Podziemia, ale teraz tęskniła za nim bardziej niż za rodzinnym domem w Nowym Orleanie, a już o wiele bardziej niż za Alaską, gdzie umarła w 1942 roku. Tęskniła za swoją pryczą w baraku Piątej Kohorty. Tęskniła za kolacjami w wielkiej jadalni, z duchami wiatru polatującymi z półmiskami nad stołami i legionistami dowcipkującymi na temat ostatnich manewrów. Pragnęła spacerować po ulicach Nowego Rzymu, trzymając się za ręce z Frankiem Zhangiem. Chciała być znowu zwykłą dziewczyną mającą kochanego, opiekuńczego chłopaka. A przede wszystkim pragnęła czuć się bezpieczna. Miała już dość nieustannego napięcia i strachu. 12 Hazel Stała na pokładzie rufowym. Nico wyciągał sobie drzazgi z ramion, a Leo naciskał guziki na konsoli sterującej okrętem. - No, to było szlagtastyczne - powiedział. - Mam obudzić resztę? Hazel kusiło, by odpowiedzieć „tak”, ale pomyślała, że reszta załogi miała nocną wachtę i zasłużyła na odpoczynek. A nie była to spokojna wachta, bo co parę godzin musieli odpierać ataki kolejnych rzymskich potworów, którym „Argo II” wydał się smacznym kąskiem. Kilka tygodni temu z trudem uwierzyłaby, że można przespać atak boga gór, ale teraz nie miała wątpliwości, że przyjaciele wciąż chrapią zdrowo pod pokładem. Sama, gdy tylko nadarzała się sposobność, by rzucić się na koję, natychmiast zasypiała jak pod narkozą. - Niech odpoczywają - powiedziała. - Będziemy musieli sami wytyczyć jakiś inny kurs. Leo westchnął ciężko, wpatrując się w monitor. W poszarpanej roboczej koszuli i poplamionych smarem dżinsach wyglądał, jakby przed chwilą przegrał zapasy z lokomotywą. Od czasu, gdy ich przyjaciele, Percy i Annabeth, wpadli do Tartaru, Leo bez przerwy harował. Często wpadał w złość i bywał jeszcze bardziej pobudzony niż zwykle. Hazel martwiła ta zmiana, ale w głębi duszy czuła ulgę. Kiedy Leo uśmiechał się i żartował, za bardzo przypominał jej Sam-myego, jej pradziadka... jej pierwszego chłopaka... dawno temu, w 1942 roku. Dlaczego jej życie musi być tak pokręcone? - Inny kurs - mruknął Leo. - Czyli jaki? Na monitorze jaśniała mapa Włoch. Apeniny biegły przez półwysep w kształcie długiego buta. Zielona kropka „Argo II” mrugała po zachodniej stronie pasma gór, kilkaset kilometrów na północ od Rzymu. Kurs miał być prosty. Ich celem był Epir w Grecji, gdzie powinni znaleźć świątynię zwaną Domem Hadesa (albo Hazel 13 Plutona, jak go nazywali Rzymianie, albo, jak go nazywała w myślach Hazel: Najgorszego Nieobecnego Ojca). Aby dotrzeć do Epiru, powinni lecieć prosto na wschód - nad Apeninami i Adriatykiem. Niestety, za każdym razem, gdy próbowali przelecieć nad górami, atakowali ich miejscowi bogowie. Przez ostatnie dwa dni lecieli więc na północ, mając nadzieję na znalezienie jakiejś bezpiecznej przełęczy. Bez skutku. Numi-na montium byli synami Gai, znienawidzonej przez Hazel bogini. Byli ich nieprzejednanymi wrogami. Leo nie był w stanie wznieść „Argo II” wyżej, by uniknąć ich ataków, a mimo całego systemu obronnego, w który wyposażył okręt, nie mógł przedrzeć się poza góry, nie ryzykując roztrzaskania go na kawałki przez głazy miotane przez tych bazaltowych bogów. - To przez nas - powiedziała Hazel. - Przeze mnie i Nica. Nu-mina nas wyczuwają. Spojrzała na swojego brata przyrodniego. Odkąd wyswobodzili go z niewoli u olbrzymów, powoli nabierał sił, ale wciąż był żałośnie chudy. Czarna koszulka i dżinsy wisiały na nim jak na szkielecie. Długie czarne włosy opadały mu na zapadnięte oczy. Jego oliwkowa skóra nabrała chorobliwego zielonkawobiałego odcienia, jak brzozowy sok. Licząc po ludzku, miał niecałe czternaście lat, a więc był zaledwie o rok starszy od Hazel, ale w ich przypadku sam wiek nie decydował o wszystkim. Podobnie jak Hazel, Nico di Angelo był półbogiem pochodzącym z innej ery. Promieniował jakąś starą energią - i melancholią płynącą z wiedzy o tym, że nie należy do współczesnego świata. Hazel krótko go znała, ale rozumiała, a nawet podzielała jego smutek. Dzieci Hadesa (albo Plutona) rzadko mają szczęśliwe życie. A sądząc z tego, co Nico powiedział jej poprzedniej nocy, kiedy dotrą do Domu Hadesa, czeka ich jeszcze największe wyzwanie - którego zabronił jej wyjawiać innym. *4 Hazel Nico zacisnął palce na rękojeści swojego stygijskiego miecza. - Duchy ziemi nie lubią dzieci Podziemia. To prawda. Włazimy im za skórę... dosłownie. Myślę jednak, że te numina i tak wywęszyłyby nasz okręt. Wieziemy Atenę Partenos. Ten posąg jest jak magiczna latarnia morska. Hazel przeszedł dreszcz, gdy pomyślała o potężnym posągu zalegającym w luku. Dużo ich kosztowało wydobycie go z jaskini pod Rzymem, ale wciąż nie mieli pojęcia, co z nim zrobić. Jak dotąd tylko przyciągał coraz to nowe potwory. Leo przesunął palcem po monitorze, w dół mapy Włoch. - Nie przelecimy nad górami. Dopadną nas wszędzie. - Możemy przepłynąć morzem. Wokół południowego krańca Włoch. - To długa droga - powiedział Nico. - No i nie mamy... no wiecie, naszego eksperta od żeglugi. Percy’ego. To imię zawisło w powietrzu jak nadciągająca burza. Percy Jackson, syn Posejdona... półbóg, którego Hazel chyba najbardziej lubiła i podziwiała. Tyle razy uratował jej życie podczas ich wyprawy na Alaskę, a kiedy potrzebował jej pomocy w Rzymie, zawiodła go. Patrzyła, bezsilna, jak on i Annabeth spadają w tę otchłań. Wzięła głęboki oddech. Percy i Annabeth wciąż żyją. Wiedziała to, czuła to w duszy. Wciąż mogła im pomóc, gdyby tylko dotarła do Domu Hadesa, gdyby tylko udało jej się sprostać wyzwaniu, przed którym ostrzegł ją Nico. - A gdyby dalej lecieć na północ? - zapytała. - Przecież musi być jakaś przełęcz, jakaś przerwa między tymi górami... Leo pomajstrował przy zainstalowanej na konsoli spiżowej kuli Archimedesa - swojej najnowszej i najniebezpieczniejszej zabawce. Za każdym razem, gdy Hazel na nią spojrzała, robiło jej się sucho w ustach. Bała się, że Leo pomyli kombinację szyfru na kuli *4 Hazel Nico zacisnął palce na rękojeści swojego stygijskiego miecza. - Duchy ziemi nie lubią dzieci Podziemia. To prawda. Włazimy im za skórę... dosłownie. Myślę jednak, że te tiumina i tak wywęszyłyby nasz okręt. Wieziemy Atenę Partenos. Ten posąg jest jak magiczna latarnia morska. Hazel przeszedł dreszcz, gdy pomyślała o potężnym posągu zalegającym w luku. Dużo ich kosztowało wydobycie go z jaskini pod Rzymem, ale wciąż nie mieli pojęcia, co z nim zrobić. Jak dotąd tylko przyciągał coraz to nowe potwory. Leo przesunął palcem po monitorze, w dół mapy Włoch. - Nie przelecimy nad górami. Dopadną nas wszędzie. - Możemy przepłynąć morzem. Wokół południowego krańca Włoch. - To długa droga - powiedział Nico. - No i nie mamy... no wiecie, naszego eksperta od żeglugi. Percy’ego. To imię zawisło w powietrzu jak nadciągająca burza. Percy Jackson, syn Posejdona... półbóg, którego Hazel chyba najbardziej lubiła i podziwiała. Tyle razy uratował jej życie podczas ich wyprawy na Alaskę, a kiedy potrzebował jej pomocy w Rzymie, zawiodła go. Patrzyła, bezsilna, jak on i Annabeth spadają w tę otchłań. Wzięła głęboki oddech. Percy i Annabeth wciąż żyją. Wiedziała to, czuła to w duszy. Wciąż mogła im pomóc, gdyby tylko dotarła do Domu Hadesa, gdyby tylko udało jej się sprostać wyzwaniu, przed którym ostrzegł ją Nico. - A gdyby dalej lecieć na północ? - zapytała. - Przecież musi być jakaś przełęcz, jakaś przerwa między tymi górami... Leo pomajstrował przy zainstalowanej na konsoli spiżowej kuli Archimedesa - swojej najnowszej i najniebezpieczniejszej zabawce. Za każdym razem, gdy Hazel na nią spojrzała, robiło jej się sucho w ustach. Bała się, że Leo pomyli kombinację szyfru na kuli Hazel i przypadkowo zdmuchnie ich wszystkich z pokładu albo wysadzi cały okręt w powietrze. Albo zamieni „Argo II” w olbrzymi toster. Tym razem mieli szczęście. Z kuli wyrosła kamera, która wyświetliła nad konsolą trójwymiarowy obraz Apeninów. - No nie wiem. - Leo przyjrzał się hologramowi. - Nie widzę na północy żadnej dobrej przełęczy. Ale wolę ten pomysł od powrotu na południe. Wszędzie, tylko nie znowu do Rzymu. Nie oponowali. Rzym nie był miłym wspomnieniem dla nikogo. - Cokolwiek zrobimy - odezwał się Nico - powinniśmy się pospieszyć. Każdy dzień, który Annabeth i Percy muszą spędzić w Tartarze... Nie musiał kończyć. Mieli nadzieję, że Percy i Annabeth zdołają przetrwać w Tartarze na tyle długo, by odnaleźć wewnętrzną stronę Wrót Śmierci. Potem, zakładając, że „Argo II” dotrze do Domu Hadesa, może im się uda otworzyć wrota od strony śmiertelnego świata, ocalić przyjaciół i zamknąć wejście do Tartaru, by wojska Gai nie odradzały się bezustannie w świecie śmiertelników. Tak... Ten plan musi się powieść. Nico spojrzał ponuro na włoski krajobraz. - Może jednak powinniśmy obudzić innych. Ta decyzja dotyczy nas wszystkich. - Nie — powiedziała Hazel. — Sami znajdziemy jakieś rozwiązanie. Nie bardzo wiedziała, dlaczego się przy tym upiera, ale od opuszczenia Rzymu załoga zaczęła się rozsypywać. Wcześniej nauczyli się działać zespołowo. A potem... bum... dwoje ich najważniejszych przyjaciół spadło do Tartaru. Percy był trzonem grupy. To on dawał im poczucie pewności, kiedy żeglowali przez Atlantyk i Morze Śródziemne. A Annabeth była de facto ich przywódczynię. Sama odnalazła Atenę Partenos. Była z nich najbystrzejsza, zawsze potrafiła znaleźć jakieś rozwiązanie. i6 Hazel Gdyby Hazel budziła całą załogę za każdym razem, kiedy pojawiał się jakiś problem, kończyłoby się to kłótniami, po których wszyscy czuliby się jeszcze gorzej. Musi zrobić wszystko, by Percy i Annabeth byli z niej dumni. Musi przejąć inicjatywę. Nie może uwierzyć, że jej jedyną rolą w tej wyprawie ma być to, przed czym ostrzegał ją Nico: usunięcie jakiejś przeszkody czekającej na nich w Domu Hadesa. Odsunęła od siebie tę myśl. - Trzeba pomyśleć. Twórczo. Znaleźć inny sposób przekroczenia tych gór albo ukrycia się przed ich bogami. Nico westchnął. - Gdyby chodziło tylko o mnie, mógłbym zamienić się w widmo. Ale nie zamienię całego okrętu. I... prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy mam w sobie dość sił, by samemu tak podróżować. - Może mógłbym zmajstrować jakiś kamuflaż - powiedział Leo. - Jakąś zasłonę dymną, która ukryłaby nas w chmurach. W jego głosie brak było entuzjazmu. Hazel spojrzała w dół, na wiejski krajobraz, myśląc o tym, co jest pod nim - królestwo jej ojca, pana Podziemia. Tylko raz spotkała Plutona, ale wówczas nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, kim on jest. Nigdy nie oczekiwała od niego pomocy - ani w czasie swojego pierwszego życia, ani wtedy, kiedy była duchem w Podziemiu, ani po tym, jak Nico ściągnął ją z powrotem do świata żywych. Tanatos, sługa jej ojca, bóg śmierci, zasugerował jej, że może powinna być wdzięczna Plutonowi za to, że ją ignoruje. W końcu nie powinna żyć. Gdyby ojciec się nią zainteresował, mógłby zażądać jej powrotu do świata umarłych. Co oznaczało, że wzywanie Plutona byłoby bardzo złym pomysłem. A jednak... Słowa modlitwy same się w niej narodziły. „Tato, proszę. Muszę znaleźć drogę do twojej świątyni w Grecji... do Domu Hadesa. Jeśli tam jesteś, pokaż mi, co mam zrobić”. Hazel Na skraju horyzontu przyciągnął jej uwagę jakiś ruch - coś małego i beżowego mknęło przez pola z niewiarygodną prędkością, pozostawiając za sobą smugę jak odrzutowiec. Nie wierzyła własnym oczom. Nie śmiała uwierzyć, ale to... to musi być... - Arion. - Co? - zapytał Nico. Leo krzyknął z radości, kiedy płowy obłoczek nieco się przybliżył. - Stary, to jej koń! Szkoda, że cię przy tym nie było. Nie widzieliśmy go od Kansas! Hazel roześmiała się - po raz pierwszy od wielu dni. Tak dobrze było zobaczyć starego przyjaciela... Beżowa plamka okrążyła jedno ze wzgórz na północy i zatrzymała się na jego szczycie. Hazel jeszcze go dobrze nie widziała, ale kiedy koń stanął dęba i zarżał, jego głos dotarł aż do „Argo II” i już nie miała wątpliwości. To był Arion. - Musimy się z nim spotkać. Przybył tu, żeby nam pomóc. - No dobra - Leo podrapał się po głowie - ale... no... mówiliśmy, żeby już nigdy nie lądować na ziemi, chyba pamiętasz? Przecież Gaja tylko na to czeka. - Wystarczy, że się tam zbliżysz. Zejdę po drabince linowej. -Serce biło jej mocno. - Myślę, że Arion chce mi coś powiedzieć. II HAZEL liazel jeszcze nigdy nie była tak szczęśliwa. No, może z wyjątkiem tego wieczoru, kiedy podczas uczty w Obozie Jupiter, po zwycięstwie nad hordami Gai, Frank pocałował ją po raz pierwszy. .. Ale trwało to tak krótko... Gdy tylko opuściła się na ziemię, podbiegła do Ariona i zarzuciła mu ręce na szyję. - Tęskniłam za tobą! - Przycisnęła twarz do ciepłego boku konia, pachnącego morską solą i jabłkami. - Gdzie się podziewałeś? Arion zarżał cicho. Hazel żałowała, że nie potrafi mówić końskim językiem, jak Percy, ale teraz go zrozumiała. W tym rżeniu była jakaś niecierpliwość, jakby Arion mówił: „Nie ma czasu na sentymenty, dziewczyno! Wsiadaj!”. - Chcesz mnie dokądś zabrać? Arion pokiwał łbem, grzebiąc kopytem w ziemi. Jego ciemnobrązowe oczy błyszczały przynaglająco. Hazel wciąż nie mogła uwierzyć, że jej przyjaciel naprawdę tu jest. Potrafił mknąć po każdej powierzchni, nawet morza, ale starożytne krainy wokół Morza Śródziemnego na pewno Hazel 19 nie były dla niego bezpieczne. Jak dla wszystkich półbogów i ich sprzymierzeńców. Nie przybyłby tu, gdyby ona nie znalazła się w trudnej sytuacji. I był taki poruszony... Cokolwiek zdołało zaniepokoić tego nieustraszonego konia, powinno napełnić ją strachem. Ale nie odczuwała lęku, raczej euforię. Miała już dość choroby morskiej i powietrznej. Na pokładzie „Argo II” czuła się jak skrzynia z balastem. Cieszył ją powrót na twardy grunt, nawet jeśli to było terytorium Gai. Już była gotowa wskoczyć na koński grzbiet. - Hazel! - zawołał z okrętu Nico. - Co się dzieje? - Wszystko gra! Przykucnęła i podniosła z ziemi bryłkę złota. Aha, więc coraz lepiej panuje nad swoją mocą. Już dawno nie wyskakiwały wokół niej drogie kamienie, a teraz wyciągnięcie złota z ziemi okazało się takie łatwe. Podała Arionowi bryłkę - jego ulubioną przekąskę. Potem uśmiechnęła się do Leona i Nica, którzy obserwowali ją znad szczytu drabinki, jakieś trzydzieści metrów wyżej. - Arion chce mnie dokądś zabrać. Chłopcy wymienili przerażone spojrzenia. - Och... - Leo wskazał na północ. - Tylko mi nie mów, że chce cię zabrać tam). Hazel była tak skupiona na Arionie, że do tej pory nie dostrzegła zagrożenia. Kilometr od niej, na grzbiecie najbliższego wzgórza, zbierała się burza nad jakimiś ruinami - może rzymskiej świątyni albo twierdzy. Lejowata chmura pełzła w dół, ku wzgórzu, jak czarny palec. Hazel poczuła smak krwi. Spojrzała na Ariona. - Chcesz popędzić tam? Arion zarżał, jakby chciał powiedzieć: „Tak, i to szybko!” No cóż... poprosiła o pomoc. Czyżby ojciec jej odpowiedział? 20 Hazel Taką miała nadzieję, ale w tej burzy wyczuwała coś więcej niż działanie Plutona... coś mrocznego, potężnego i raczej niezbyt przyjaznego. A jednak... to jej szansa, by pomóc przyjaciołom - by ich poprowadzić, a nie tylko za nimi iść. Zacisnęła pas swojego kawaleryjskiego miecza z cesarskiego złota i wspięła się na grzbiet Ariona. - Będzie dobrze! - zawołała do Nica i Leona. - Zostańcie tu i czekajcie na mnie! -Jak długo? - zapytał Nico. - A jeśli nie wrócisz? - Nie martw się, wrócę - obiecała, mając nadzieję, że się nie myli. Uderzyła piętami w boki Ariona i pomknęli przez włoski krajobraz - prosto w nasilające się tornado. III HAZEL S tożek czarnej mgły pochłonął wzgórze. Arion pomknął prosto w tę czerń. Na szczycie Hazel poczuła się tak, jakby się znalazła w innym wymiarze. Świat utracił barwy. Wzgórze otaczały ściany nieprzeniknionej ciemności. Niebo poszarzało. Ruiny zalśniły bielą. Nawet sierść Ariona nie była już brązowa, tylko popielata. W samym oku burzy powietrze znieruchomiało. Hazel czuła zimne mrowienie na skórze, jakby ją natarto spirytusem. Przed nią w omszałych murach ziała łukowata brama wiodąca na coś w rodzaju dziedzińca. W mroku niewiele widziała, ale wyczuwała wewnątrz czyjąś obecność, jakby była grudką żelaza w pobliżu potężnego magnesu. Coś ją tam przyciągało z nieodpartą siłą. A jednak się zawahała. Powstrzymała Ariona, a on zaczął niecierpliwie przebierać nogami w miejscu, drąc kopytami pękający z trzaskiem grunt. Gdziekolwiek stąpnął, tam trawa, piach i kamienie stawały się białe jak szron. Przypomniała sobie Lodowiec Hubbarda na Alasce - jak jego powierzchnia trzeszczała pod jej 22 Hazel stopami. Przypomniała sobie dno tej strasznej jaskini w Rzymie, które rozpadło się, wciągając Percy’ego i Annabeth w czeluść wiodącą do Tartaru. Miała nadzieję, że ten czarno-biały szczyt wzgórza nie rozpad- # nie się pod nią, ale uznała, że nie może stać w miejscu. - A więc naprzód, koniku. Jej głos był przytłumiony, jakby mówiła w poduszkę. Arion przebiegł truchtem przez sklepioną bramę. Zrujnowane mury otaczały kwadratowy dziedziniec wielkości kortu, tenisowego. Trzy inne bramy, po jednej w każdym boku, wiodły na północ, wschód i zachód. Pośrodku dziedzińca krzyżowały się dwie brukowane ścieżki. W powietrzu wisiała mgła - białe strzępy, które wiły się i falowały jak żywe. To nie mgła, zdała sobie sprawę Hazel. To Mgła. Wiele razy słyszała o Mgle - o tym magicznym woalu, który ukrywa świat mitów przed oczami śmiertelników. Mgła sprawiała, że ludzie, a nawet półbogowie, patrzyli na potwory, a widzieli nieszkodliwe zwierzęta, patrzyli na bogów, a widzieli zwykłych ludzi. Hazel nigdy nie wyobrażała sobie Mgły jako realnej mgły, ale teraz, kiedy patrzyła na szarobiałe wapory wijące się wokół nóg Ariona i przepływające pod wyszczerbionymi lukami ruin, dostała gęsiej skórki. Czuła, że te białe strzępy przesycone są czystą magią. W oddali zawył pies. Arion, który rzadko się czegoś bał, stanął dęba i parsknął lękliwie. - Spokojnie. - Pogłaskała szyję konia. - Jesteśmy w to wplątani oboje, ty i ja. A teraz zejdę, dobrze? Ześliznęła się z jego grzbietu. Natychmiast odwrócił się i puścił galopem. - Arionie, zacze... Ale koń już zniknął we mgle. Już nie byli w to wplątani oboje. Znowu usłyszała wycie psa - tym razem bliżej. Hazel 23 Ruszyła ku środkowi dziedzińca. Mgła oblepiała ją jak szron ścianki zamrażalnika. - Hej?! - zawołała. - Hej! - odpowiedział jakiś głos. W północnej bramie pojawiła się blada postać kobiety. Nie, zaraz... we wschodniej bramie. Nie, w zachodniej. Trzy widma tej samej kobiety kroczyły ścieżkami ku środkowi dziedzińca. Kobieta z Mgły, o rozmazanych kształtach, a u jej stóp ciągnęły się dwa mniejsze strzępy mgły, jak ulubione zwierzaki. Doszła do środka dziedzińca i jej trzy formy zlały się w jedną. Zmaterializowała się w młodą kobietę w ciemnej sukni bez rękawów. Złote włosy miała wysoko upięte w koński ogon, jak starożytne Greczynki. Jej suknia była tak jedwabista, że zdawała się falować, jakby z ramion spływał jej czarny atrament. Sądząc po wyglądzie, mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat, ale Hazel wiedziała, że sam wygląd niczego nie oznacza. - Hazel Levesque - powiedziała kobieta. Była piękna, choć śmiertelnie blada. Kiedyś, w Nowym Orleanie, Hazel zmuszono do czuwania przy zmarłej koleżance ze szkoły. Zapamiętała widok martwego ciała dziewczynki w otwartej trumnie. Makijaż na jej twarzy sprawiał, że wyglądała, jakby była pogrążona w spokojnym śnie, co w Hazel budziło przerażenie. Kobieta przypominała tę dziewczynkę, z jednym wyjątkiem: miała otwarte oczy, oczy ziejące czernią. Kiedy przechyliła głowę, zdawała się ponownie rozszczepiać na trzy postacie... Mgliste powidoki, jak fotografia kogoś, kto szybko się porusza. - Kim jesteś? - Hazel zacisnęła palce na rękojeści miecza. - To znaczy... którą boginią? Tego była pewna. Ta kobieta promieniowała mocą. Wszystko wokół niej - kłębiąca się Mgła, jednobarwna burza, widmowa poświata na ruinach - istniało tylko dzięki niej. - Ach. - Kobieta pokiwała głową. - Dam ci trochę światła. *4 Hazel Uniosła ramiona. W jej dłoniach pojawiły się nagle dwie staroświeckie pochodnie z trzcin. Mgła cofnęła się aż do murów. Dwie mgliste smugi u sandałów kobiety zmaterializowały się w czarnego labradora i długiego, szarego gryzonia z białą otoczką wokół pyska. Łasica? Kobieta uśmiechnęła się łagodnie. -Jestem Hekate. Bogini magii. Mamy wiele do omówienia, jeśli chcesz przeżyć tę noc. IV HAZEL H azel chciała uciec, ale jej stopy jakby wrosły w pobielały grunt. Spomiędzy ziemi, jak pędy roślin, wyrosły dwa metalowe uchwyty. Hekate umieściła w nich płonące pochodnie, a potem obeszła Hazel dookoła, patrząc na nią, jakby były partnerkami w jakimś dziwnym tańcu. Czarny pies i łasica szły za nią krok w krok. -Jesteś podobna do swojej matki - powiedziała w końcu bogini. Hazel poczuła ucisk w gardle. - Znałaś ją? - Oczywiście. Marie była wróżbitką. Znała się na czarach, zaklęciach i gris-gńs. Jestem boginią magii. Bezdenne czarne oczy wpatrywały się w Hazel tak intensywnie, jakby próbowały wyssać z niej duszę. Podczas swojego pierwszego życia w Nowym Orleanie Hazel musiała znosić udręki w szkole z powodu swojej matki. Dzieciaki nazywały ją wiedźmą. Siostry zakonne pomrukiwały, że matka Hazel ma kontakty z diabłem. „Skoro siostry bały się mojej mamy” - pomyślała - „to co by dopiero było, gdyby zobaczyły tę boginię?”. 20 Hazel - W wielu budzę strach - powiedziała Hekate, jakby czytała w jej myślach. - Ale magia nie jest ani dobra, ani zła. To narzędzie, jak nóż. Czy nóż jest zły? Tylko wtedy, gdy zły jest ten, kto ma go w ręku. - Moja... moja matka... tak naprawdę... nie wierzyła w magię. Ona tylko udawała, dla pieniędzy. Łasica warknęła i obnażyła zęby. Spod jej ogona dobiegł cichy pisk. W innych okolicznościach puszczająca gazy łasica mogłaby budzić śmiech, ale Hazel nie roześmiała się. Czerwone oczka gryzonia zalśniły złowrogo jak dwa rozżarzone węgielki. - Spokój, Gale - powiedziała Hekate. Spojrzała na Hazel i wzruszyła ramionami, jakby za coś przepraszała. - Gale nie znosi, kiedy mówi się przy niej o niedowiarkach i oszustach udających magików. Kiedyś sama była czarownicą. - Twoja łasica była czarownicą? - To nie łasica, to skunks. Ale... tak, Gale była kiedyś niezbyt miłą czarownicą. Nie dbała o higienę osobistą i miała okropne... och, przypadłości żołądkowe. - Machnęła ręką przed nosem. -I przez nią moi wyznawcy nie cieszyli się dobrą sławą. - Aha. Hazel starała się nie patrzeć na gryzonia. Nie chciała nic wiedzieć o jego problemach żołądkowych. - W każdym razie - ciągnęła Hekate - zamieniłam ją w samicę skunksa. To bardziej do niej pasuje. Hazel przełknęła ślinę. Spojrzała na czarnego psa, który namiętnie lizał dłoń bogini. - A twój labrador... - Och, to jest Hekuba, dawna królowa Troi - odrzekła Hekate, jakby to było oczywiste. Pies warknął cicho. - Masz rację, Hekubo - powiedziała bogini. - Nie mamy czasu na długie wstępy. Rzecz w tym, Hazel Levesque, że twoja matka Hazel 27 mogła sobie twierdzić, że w magię nie wierzy, ale miała prawdziwe magiczne zdolności. I w końcu to zrozumiała. Kiedy poszukiwała zaklęcia, które by wezwało Plutona, to ja jej pomogłam je znaleźć. -Ty?... - Tak. - Hekate wciąż krążyła wokół Hazel. — Dostrzegłam w niej potencjał. Ty masz jeszcze większy. Hazel poczuła zamęt w głowie. Przypomniała sobie wyznanie matki tuż przed jej śmiercią: jak wezwała Plutona, jak bóg się w niej zakochał i jak, z powodu jej zachłanności, Hazel urodziła się naznaczona klątwą. Hazel potrafiła wyczarowywać z ziemi drogie kamienie i złoto, ale każdego, kto ich użył, czekało cierpienie i śmierć. A teraz ta bogini mówi, że ona to wszystko sprawiła. - Przez te czary moja matka bardzo cierpiała. Całe moje życie... - Gdyby nie ja, nie byłoby cię na świecie - przerwała jej cierpko Hekate. - Nie mam czasu na twoje fochy. Ty go też nie masz. Bez mojej pomocy umrzesz. Czarny pies warknął. Skunks kłapnął zębami i puścił gazy Hazel poczuła się tak, jakby jej płuca wypełnił gorący piasek. -Jakiej pomocy? Hekate uniosła białe ramiona. W trzech bramach, z których wyszła - w północnej, wschodniej i zachodniej - zawirowała Mgła. Zamigotały czarno-białe postacie, podobne do tych z niemych filmów, które wciąż od czasu do czasu wyświetlano w kinach, kiedy Hazel była mała. W bramie zachodniej dwaj półbogowie w zbrojach, grecki i rzymski, walczyli ze sobą pod wielką sosną na zboczu wzgórza. Trawa była zasłana rannymi i umierającymi. Hazel ujrzała samą siebie pędzącą na Arionie przez pole bitwy, by położyć kres przelewowi krwi. W bramie wschodniej zobaczyła „Argo II” szybujący nad Apeninami. Takielunek okrętu płonął. Olbrzymi głaz roztrzaskał 28 Hazel pokład rufowy. Inny przebił kadłub. Okręt wybuchł jak zgniła dynia, a silnik eksplodował. Scena w bramie północnej była jeszcze straszniejsza. Leo -omdlały albo martwy - spadał przez chmury. Samotny Frank szedł chwiejnym krokiem mrocznym tunelem, uciskając palcami ramię; koszulkę miał poplamioną krwią. Zobaczyła siebie samą w rozległej jaskini wypełnionej pasemkami światła jak przezroczystą pajęczyną. Usiłowała się przez nią przedrzeć, a w oddali Percy i Annabeth leżeli bez życia u stóp czarno-srebrnych metalowych podwoi. — Wybory - powiedziała Hekate. - Stoisz na rozdrożu, Hazel Levesque. A ja jestem boginią rozdroży. Grunt zadygotał pod stopami Hazel. Spojrzała w dół i zobaczyła błysk srebrnych monet... Wokół niej tysiące starych rzymskich denarów wyskakiwało z ziemi, jakby cały szczyt wzgórza zaczął wrzeć. Sceny w trzech bramach musiały wzbudzić w niej taki niepokój, że bezwiednie wezwała każdy kawałek srebra z okolicy. - W tym miejscu przeszłość leży tuż pod powierzchnią - powiedziała Hekate. - W dawnych czasach spotykały się tu dwie ważne rzymskie drogi. Wymieniano nowiny. Handlowano. Spotykali się przyjaciele, walczyli ze sobą wrogowie. Wielkie armie musiały tu wybrać kierunek, w którym pomaszerują. Rozdroża są zawsze miejscami podejmowania decyzji. -Jak... jak Janus. Hazel przypomniała sobie świątynię Janusa na Wzgórzu Świątynnym w Obozie Jupiter. Półbogowie zachodzili tam, gdy mieli podjąć jakąś decyzję. Podrzucali monetę - orzeł, reszka - i mieli nadzieję, że bóg o dwóch twarzach wskaże im, co mają zrobić. Nienawidziła tego miejsca. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego jej przyjaciele tak ochoczo pozbywali się własnej odpowiedzialności na rzecz jakiegoś boga. Po tym wszystkim, co przeszła, Hazel 29 ufała mądrości bogów w równej mierze co nowoorleańskiemu automatowi do gry. Bogini magii prychnęła pogardliwie. -Janus i jego drzwi! Skłaniał do uwierzenia, że wszystkie wybory są albo czarne, albo białe, tak albo nie, wejść lub wyjść. A to nie takie proste. Kiedy znajdziesz się na rozdrożu, zawsze są do wyboru przynajmniej trzy drogi... albo cztery, licząc tę, którą przyszłaś. Jesteś teraz na takim skrzyżowaniu dróg, Hazel. Hazel ponownie spojrzała na każdą bramę: wojna półbogów, zniszczenie „Argo II”, klęska jej samej i jej przyjaciół. - Wszystkie wybory są złe. - Wszystkie wybory wiążą się z ryzykiem - poprawiła ją bogini. - Ale co jest twoim celem? - Moim celem? - Hazel machnęła ręką w stronę bram. - Żaden z tych. Hekuba warknęła. Gale zaczęła biegać wokół stóp swojej pani, puszczając gazy i kłapiąc zębami. - Możecie wrócić do Rzymu, ale tam czekają na was wojska Gai. Żadne z was nie przeżyje. -Więc... co mi radzisz? Hekate podeszła do najbliższej pochodni. Zebrała garść płomieni i zaczęła z nich rzeźbić miniaturową mapę Włoch. - Możecie wybrać zachód. Powrócić do Ameryki ze zdobyczą, z Ateną Partenos. Wasi towarzysze, Grecy i Rzymianie, są na skraju wojny. Możecie ocalić życie wielu z nich. - Możecie - powtórzyła Hazel. - Ale Gaja ma się przebudzić w Grecji. To tam gromadzą się olbrzymy. - To prawda. Swoje przebudzenie Gaja wyznaczyła na pierwszy dzień sierpnia, w święto Spes, bogini nadziei. Budząc się w Święto Nadziei, zamierza raz na zawsze zniweczyć wszelkie nadzieje. Nawet jeśli uda wam się dotrzeć na czas do Grecji, czy zdołacie ją powstrzymać? Nie wiem. - Hekate przesunęła palcem po 3° Hazel skalistych szczytach Apeninów. - Możecie wyruszyć na wschód, poprzez góry, ale Gaja uczyni wszystko, abyście nie zdołali opuścić Italii. Wezwała już bogów gór, by was powstrzymali. - Zauważyliśmy to. - Każda próba przekroczenia Apeninów oznacza zniszczenie waszego okrętu. To pewnie zabrzmi ironicznie, ale to może być dla całej waszej załogi najbezpieczniejszy wybór. Przewiduję, że wszyscy przeżyjecie eksplozję. I możliwe, choć mało prawdopodobne, że uda wam się dotrzeć do Epiru i zamknąć Wrota Śmierci. Możecie nawet odnaleźć Gaję i zapobiec jej przebudzeniu. Ale wówczas oba obozy półbogów zostaną zniszczone. Nie będziecie mieli dokąd wrócić. - Hekate uśmiechnęła się. - Bardziej prawdopodobne jest to, że po zniszczeniu waszego okrętu zgubicie się w górach. To by oznaczało koniec waszej misji, ale oszczędziłoby tobie i twoim przyjaciołom wielu cierpień w przyszłości. Wojna z olbrzymami zakończyłaby się zwycięstwem lub klęską, ale bez was. „Zwycięstwem lub klęską bez nas”. Coś w niej zatęskniło za takim biegiem rzeczy, choć trochę ją to zawstydziło. Chciała żyć jak normalna dziewczyna. Nie chciała cierpieć, nie chciała, by cierpieli jej przyjaciele. Dość już się wszyscy nacierpieli. Spojrzała na środkową bramę. Zobaczyła Percy’ego i Annabeth leżących bez życia przed tymi czarno-srebrnymi wrotami. Piętrzył się nad nimi mroczny, humanoidalny cień z uniesioną nogą, chcący zamienić Percy ego w miazgę. - A co z nimi? - zapytała lekko drżącym głosem. - Z Percym i Annabeth? Hekate wzruszyła ramionami. - Zachód, wschód, południe... oni i tak umrą. - To nie wchodzi w rachubę. Hazel 3i — A więc pozostaje tylko jedna droga, ale jest najniebezpieczniejsza. - Palec Hekate przesunął się przez miniaturowe Apeniny, pozostawiając białą smugę wśród czerwonych płomieni. - Tu, na północy, jest tajemne przejście, miejsce, nad którym mam władzę. Przeszedł nim Hannibal, maszerując na Rzym. - Bogini zakreśliła palcem łuk w górę, na szczyt półwyspu, potem na wschód, ku morzu, potem w dół, wzdłuż zachodnich wybrzeży Grecji. — Kiedy już znajdziecie się po drugiej stronie przejścia przez góry, możecie popłynąć na północ, do Bolonii, a potem do Wenecji. Stamtąd wystarczy przepłynąć Adriatyk, by dotrzeć do waszego celu, o, tutaj. Do Epiru w Grecji. Hazel nie bardzo się orientowała w geografii. Nie miała pojęcia, jaki jest Adriatyk. Nigdy nie słyszała o Bolonii, a jeśli chodzi o Wenecję, to obiło jej się o uszy, że są tam kanały i gondole. Ale jedno było dla niej oczywiste. — To chyba najdłuższa droga, jaką można sobie wyobrazić. — I właśnie dlatego Gaja nie będzie się spodziewać, że ją wybierzecie. Mogę was trochę ukryć, ale powodzenie waszej podróży zależy od ciebie, Hazel Levesque. Musisz się nauczyć władać Mgłą. -Ja? - Hazel poczuła, że serce jej zamiera. - Władać Mgłą? Jak? Płomienie pochłonęły mapę Włoch. Hekate machnęła ręką w stronę czarnego psa. Mgła zawirowała wokół niego, aż w końcu zniknął w kokonie bieli. Nagle ten kokon rozwiał się i... puff1... tam, gdzie stał labrador, siedziała teraz mała czarna kotka ze złotymi oczami, wyraźnie zdegustowana. — Miau - poskarżyła się. — Jestem boginią Mgły - powiedziała Hekate. - Na mnie spoczywa odpowiedzialność za oddzielenie świata bogów od świata śmiertelników. Moje dzieci uczą się wykorzystywać Mgłę do własnych celów, tworzyć iluzje albo wpływać na świadomość śmiertelników. Inni półbogowie też mogą się tego nauczyć. I musisz tego dokonać, Hazel, jeśli chcesz pomóc swoim przyjaciołom. Hazel - Ale... - Hazel spojrzała na kotkę. Wiedziała, że tak naprawdę to Hekuba, czarny labrador, ale trudno jej było w to uwierzyć. Kotka była taka realna. - Nie potrafię. - Twoja matka miała zdolności magiczne. Ty masz jeszcze większe. Jako dziecię Plutona, które powróciło ze świata umarłych, lepiej od innych rozumiesz istotę woalu między światami. Możesz władać Mgłą. Bo jeśli nie... no cóż, twój brat Nico już cię ostrzegł. Duchy mu powiedziały, jaki spotka cię los. Kiedy dotrzecie do Domu Hadesa, będzie tam na was czekał potężny wróg, ta, której nie da się zwyciężyć mieczem. Tylko ty możesz ją zwyciężyć, ale nie dokonasz tego bez znajomości magii. Pod Hazel ugięły się nogi. Przypomniała sobie ponury grymas na twarzy Nica, jego palce wbijające się w jej ramię. „Nie możesz tego powiedzieć innym. Nie teraz. Ich odwaga osiągnęła punkt krytyczny”. - Kim ona jest? - zapytała chrypliwym głosem. - Nie wypowiem jej imienia. To by jej zdradziło twoją obecność, zanim będziesz gotowa stawić jej czoło. Wybierz północ, Hazel. Podczas podróży ćwicz wzywanie Mgły. Kiedy dotrzecie do Bolonii, szukajcie dwóch karłów. Zaprowadzą was do skarbu, który może wam pomóc przeżyć w Domu Hadesa. - Nie rozumiem. - Miau - poskarżyła się kotka. -Już dobrze, Hekubo. - Bogini ponownie machnęła ręką i kotka zniknęła. Czarny labrador powrócił na swoje miejsce. - Zrozumiesz, Hazel - obiecała bogini. - Od czasu do czasu przyślę do ciebie Gale, żeby sprawdziła, jakie robisz postępy. Skunks syknął, w jego czerwonych oczkach zabłysła złość. - Cudownie - mruknęła Hazel. - Zanim dotrzecie do Epiru, musisz już być gotowa. Jeśli ci się uda, to może jeszcze się spotkamy... na polu decydującej bitwy. „Decydującej bitwy” - pomyślała Hazel. - „Och, co za radość”. Hazel 33 Zastanawiała się, czy potrafiłaby zapobiec wydarzeniom, których wizje ujrzała we Mgle. Leo spadający poprzez chmury, ciężko ranny Frank błądzący w ciemności, Percy i Annabeth na łasce i niełasce mrocznego olbrzyma. Mierziły ją zagadki bogini i niejasność jej rad. Zaczynała gardzić rozdrożami. - Dlaczego mi pomagasz? - zapytała. - W Obozie Jupiter mówiono, że podczas ostatniej wojny stałaś po stronie tytanów. Czarne oczy Hekate zalśniły. - Bo pochodzę z ich rasy... jestem córką Persesa i Asterii. Władałam Mgłą na długo przed zdobyciem władzy przez Olimpijczyków. Pomimo tego w pierwszej wojnie tytanów, całe tysiąclecia temu, stanęłam po stronie Zeusa przeciw Kronosowi. Nie byłam ślepa na okrucieństwa Kronosa. Miałam nadzieję, że Zeus okaże się lepszym królem. Roześmiała się gorzko. - Kiedy Demeter utraciła swoją córkę Persefonę, porwaną przez twojego ojca, wiodłam ją przez ciemność, oświetlając jej drogę pochodniami, pomagając jej szukać córki. A kiedy giganci powstali po raz pierwszy, ponownie stanęłam po stronie bogów. Pokonałam mojego odwiecznego wroga Klytiosa, stworzonego przez Gaję, by pochłaniał i unicestwiał moją magię. - Klytios. - Hazel po raz pierwszy usłyszała to imię, ale wypowiedzenie go na głos sprawiło, że zmartwiała. Zerknęła na wizję w bramie północnej - potężną mroczną postać piętrzącą się nad Percym i Annabeth. - To on czeka na nas w Domu Hadesa? - Och, tak, czeka tam na was. Ale najpierw musisz pokonać czarownicę. Bo jeśli nie... Strzeliła palcami i wszystkie trzy bramy pociemniały. Mgła rozwiała się, wizje zanikły. - Wszyscy musimy dokonywać wyborów - powiedziała bogini. - Kiedy Kronos powstał po raz drugi, popełniłam błąd. Poparłam 34 Hazel go. Miałam już dość ignorowania mnie przez tak zwanych większych bogów. Służyłam im tak długo, a oni nigdy mi nie zaufali, nie raczyli dać miejsca w sali bogów... Skunks parsknął gniewnie. - Ale to dawne czasy. — Bogini westchnęła. - Zawarłam pokój z Olimpem. I pomogę bogom nawet teraz, kiedy są w opałach, bo ich greckie i rzymskie uosobienia walczą ze sobą. Zawsze byłam i nadal jestem tylko Hekate. Pomogę wam w walce z gigantami, jeśli okażecie się tego warci. Teraz ty musisz dokonać wyboru, Hazel Levesque. Zaufasz mi... czy mną wzgardzisz, jak zbyt często czynili bogowie Olimpu? Hazel zaszumiało w uszach. Czy mogłaby zaufać tej posępnej bogini, która zrujnowała życie jej matce, obdarzając ją magicznymi zdolnościami? Co to to nie. A tej jej czarnej suki i tego śmierdzącego skunksa też nie polubiła. Ale wiedziała, że nie może pozwolić, by Percy i Annabeth zginęli u Wrót Śmierci. - Wybieram północ - oświadczyła. - Przedostaniemy się przez góry twoim tajemnym przejściem. Hekate kiwnęła głową, a przez jej twarz przemknął cień zadowolenia. - Dokonałaś dobrego wyboru, chociaż nie będzie to łatwa droga. Napotkacie wiele potworów. Z Gają sprzymierzyli się nawet niektórzy z moich sług w nadziei na zniszczenie waszego świata. Wyjęła pochodnie z uchwytów. - Przygotuj się, córko Plutona. Jeśli pokonasz czarownicę, znowu się spotkamy. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecała Hazel. -1... Hekate. .. ja nie wybieram jednej z twoich dróg. Wybieram własną. Bogini uniosła brwi. Skunks drgnął, pies zawarczał. - Znajdziemy sposób, by powstrzymać Gaję - powiedziała Hazel. — Ocalimy naszych przyjaciół uwięzionych w Tartarze. Nie Hazel 35 dopuścimy ani do zniszczenia naszego okrętu, ani do wojny między Obozem Jupiter i Obozem Herosów. Tego wszystkiego zamierzamy dokonać. - Ciekawe - powiedziała Hekate, jakby Hazel była nieoczekiwanym rezultatem jakiegoś naukowego eksperymentu. - Wiele bym dała, żeby to zobaczyć. Fala ciemności pochłonęła świat. Kiedy Hazel odzyskała wzrok, burzy, bogini i jej boskich zwierząt już nie było. Stała na zboczu wzgórza w porannym słońcu, pośrodku otoczonego ruinami dziedzińca, a tuż obok stał Arion, parskając niecierpliwie. - Zgoda - powiedziała do niego. - Wynośmy się stąd. i - Co tam się działo? - zapytał Leo, kiedy Hazel wspięła się na pokład „Argo II”. Hazel wciąż trzęsły się ręce po rozmowie z boginią. Spojrzała za burtę i zobaczyła smugę pyłu za Arionem galopującym przez włoskie wzgórza. Miała nadzieję, że przyjaciel z nią pozostanie, ale dobrze go rozumiała: chciał jak najszybciej opuścić to miejsce. Krajobraz zamigotał, gdy letnie słońce napotkało poranną mgłę. Samotne ruiny bielały na wzgórzu - nie było już żadnych starożytnych ścieżek, bogiń ani puszczających cuchnące gazy łasiczek. - Hazel? - zapytał Nico. Kolana się pod nią ugięły. Nico i Leo złapali ją pod ramiona i pomogli jej dojść do schodków przedniego pokładu. Poczuła wstyd, omdlewając jak jakaś księżniczka z bajki, ale siły ją opuściły. Wspomnienie widmowych scen, które zobaczyła na skrzyżowaniu dróg, napełniło ją przerażeniem. - Spotkałam Hekate - wyznała. Nie opowiedziała im wszystkiego. Pamiętała słowa Nica: „Ich odwaga osiągnęła punkt krytyczny”. Ale powiedziała im o tajemnym przejściu przez góry i o trasie, która mogła ich doprowadzić do Epiru. Hazel Kiedy skończyła, Nico wziął ją za rękę. Wpatrywał się w nią z niepokojem. - Hazel, spotkałaś Hekate na skrzyżowaniu dróg. To... to coś, czego wielu półbogów nie przeżyło. A ci, którzy to przeżyli, już nigdy nie byli tacy sami. Jesteś pewna, że... - Nic mi nie jest. Ale wiedziała, że kłamie. Pamiętała, jaka była dumna i pewna siebie, kiedy powiedziała bogini, że znajdzie własną drogę i że uda im się ocalić wszystko i wszystkich. Teraz te przechwałki wydały jej się śmieszne. Odwaga ją opuściła. - A jeśli Hekate nas oszukuje? - zapytał Leo. - Ta droga może być pułapką. Hazel pokręciła głową. - Gdyby to była pułapka, to Hekate opisałaby mi ją w jaśniejszych barwach. A wierz mi, nie zrobiła tego. Leo wyciągnął z pasa kalkulator i wcisnął parę guzików. -To będzie... no, nadłożymy prawie pięćset kilometrów, zanim dotrzemy do Wenecji. Potem będziemy musieli wracać Adriatykiem. Mówiłaś coś o jakichś zbolałych karłach? - O karłach w Bolonii. Podejrzewam, że Bolonia to jakieś miasto. Ale dlaczego mamy tam szukać karłów... nie mam pojęcia. Chodzi o jakiś skarb, który ma nam pomóc w naszej misji. - Hm... to znaczy... nie mam nic przeciwko skarbom, ale... - To nasza jedyna szansa. - Nico pomógł Hazel stanąć na nogi. — Musimy nadrobić stracony czas. Wszystko zależy od szybkości. Wszystko, a więc i życie Percy’ego i Annabeth. - Od szybkości? - Leo wyszczerzył zęby. - Nie ma sprawy. Podbiegł do konsoli sterującej i zaczął manipulować przełącznikami. Nico wziął Hazel pod ramię i odprowadził na stronę. - Co jeszcze powiedziała ci Hekate? Mówiła o... - Nie mogę — ucięła. Hazel 37 Wciąż miała przed oczami te wizje: Percy i Annabeth leżący bez życia u stóp czarnych metalowych drzwi, mroczny olbrzym piętrzący się nad nimi, ona sama bezsilna, uwięziona w lśniącej pajęczynie ze światła. „Musisz pokonać czarownicę”, powiedziała Hekate. „Tylko ty możesz ją zwyciężyć. Bo jeśli ci się nie uda...” „To już koniec” — pomyślała. Wszystkie bramy zamknięte. Wszystkie nadzieje utracone. Nico ją ostrzegł. Miał kontakt z umarłymi, słyszał, co mu szepczą o przyszłości. Dwoje dzieci Podziemia wejdzie do Domu Ha-desa. Staną przed wrogiem, którego nie sposób pokonać. Tylko jedno z nich dotrze do Wrót Śmierci. Nie mogła spojrzeć bratu w oczy. - Powiem ci później - obiecała, starając się, by głos jej nie drżał. - Teraz musimy odpocząć, póki jeszcze możemy. Tej nocy przekroczymy Apeniny. V ANNABETH Dziewięć dni. Spadając, Annabeth pomyślała o Hezjodzie, dawnym poecie greckim, który spekulował, że droga z powierzchni ziemi do Tar-taru powinna trwać dziewięć dni. Miała nadzieję, że Hezjod się mylił. Utraciła poczucie czasu. Jak długo trwa już ich spadanie? Godziny? Dzień? Wydawało jej się, że upłynęła wieczność. Przez cały czas trzymali się za ręce. Teraz Percy przyciągnął ją do siebie i objął mocno, gdy tak spadali poprzez nieprzeniknioną ciemność. Wiatr gwizdał jej w uszach. Powietrze stawało się coraz gorętsze i wilgotniejsze, jakby dali nurka w gardziel olbrzymiego smoka. Świeżo złamana kostka pulsowała bólem, chociaż chyba już nie osnuwała jej pajęczyna. Ta przeklęta Arachne. Uwięziona we własnej sieci, ugodzona tym samochodem i zepchnięta do Tartaru - a jednak zdołała się zemścić. Jej pajęczyna owinęła się wokół nogi Annabeth i pociągnęła ją razem z Percym w przepaść. Annabeth 39 Nie wyobrażała sobie, by Arachne nadal żyła gdzieś w ciemnościach pod nimi. Nie chciała znowu spotkać tego potwora na samym dnie. Zakładając, że jest jakieś dno... A nawet jeśli jest, i tak się o nie roztrzaskają, więc nie ma co przejmować się jakimś olbrzymim pająkiem. Objęła Percy ego i starała się zdusić szloch. Nigdy nie spodziewała się łatwego życia. Większość półbogów umierała młodo, uśmiercona przez straszliwe potwory. Tak było od starożytnych czasów. To Grecy wynaleźli tragedię. Wiedzieli, że nawet najpotężniejszych herosów nie czeka szczęśliwy koniec. Tylko że to nie było sprawiedliwe. Drogo ją kosztowało odnalezienie i zdobycie posągu Ateny. I w końcu, kiedy to się udało, kiedy sprawy przybrały lepszy obrót, kiedy połączyła się z Per-cym, oboje runęli w przepaść, zmierzając ku śmierci. Nawet bogowie nie obmyśliliby tak pokręconego losu. Ale Gaja różniła się od innych bogów. Matka Ziemia była od nich starsza, bardziej niegodziwa, bardziej żądna krwi. Annabeth potrafiła sobie wyobrazić, że bogini śmieje się teraz, kiedy ona i Percy lecą w otchłań. Przycisnęła wargi do ucha Percy’ego. - Kocham cię. Nie wiedziała, czyją słyszy, ale skoro oboje mieli umrzeć, chciała, by były to jej ostatnie słowa. Próbowała rozpaczliwie wymyślić jakiś plan ocalenia. Była córką Ateny. Zdołała pokonać tunele pod Rzymem, stawić czoła wielu wyzwaniom, wykorzystując swój spryt. Ale teraz nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłoby powstrzymać to spadanie albo choćby je spowolnić. Żadne z nich nie potrafiło latać - jak Jason, który potrafił zapanować nad wiatrem, albo Frank, który zamieniał się w latające zwierzę. Jeśli spadną na dno z tą prędkością... no cóż, znała prawa fizyki na tyle, by wiedzieć, czym to się skończy. 40 Annabeth Zaczęła się poważnie zastanawiać, czy mogliby sporządzić coś w rodzaju spadochronu ze swoich koszulek - tak już była zdesperowana - gdy w ich otoczeniu coś się zmieniło. Ciemność nabrała szarych i czerwonych odcieni. Annabeth zdała sobie sprawę, że widzi włosy Percy ego. Gwizd w jej uszach zamienił się w ryk. Zrobiło się strasznie gorąco, a powietrze przesycił zapach zgniłych jaj. Nagle szyb, którym spadali, rozwarł się w olbrzymią jaskinię. Kilkaset metrów pod sobą Annabeth dostrzegła jej dno. Przez chwilę tak ją to zaszokowało, że zakręciło się jej w głowie. Wewnątrz tej jaskini mógłby się zmieścić cały Manhattan, a nie widziała jeszcze pełni jej rozmiarów. Czerwone obłoki wisiały w powietrzu jak plamy krwi zamienionej w parę. Krajobraz -a przynajmniej to, co mogła z niego dostrzec - tworzyły czarne skaliste równiny poznaczone ostrymi szczytami gór i groźnymi przepaściami. Na lewo od niej grunt opadał seriami klifów, jak gigantyczne schody wiodące jeszcze głębiej w otchłań. Dusząca woń siarki oszołamiała, ale Annabeth skupiła uwagę na dnie tuż pod nimi i dostrzegła tam wstęgę połyskującej płynnej czerni - rzekę. - Percy! - krzyknęła mu w ucho. - Woda! Gorączkowo zamachała rękami. W mętnym czerwonym świetle nie widziała wyraźnie jego twarzy Sprawiał wrażenie wstrząśniętego i przerażonego, ale kiwnął głową, jakby zrozumiał. Percy miał władzę nad wodą - jeśli w tej rzece była woda. Mógł w jakiś sposób osłabić ich upadek. Oczywiście słyszała różne straszne opowieści o rzekach w Podziemiu. Mogły odebrać śmiertelnikowi pamięć, mogły spalić ciało i duszę na popiół. Ale postanowiła o tym nie myśleć. To była ich jedyna szansa. Rzeka przybliżała się z przerażającą szybkością. W ostatniej chwili Percy krzyknął rozpaczliwie. Woda wezbrała w potężny gejzer, który ich pochłonął. VI ANNABETH S amo uderzenie jej nie zabiło, ale zimno prawie tego dokonało. Mroźną woda wyparła powietrze z jej płuc. Członki Annabeth zesztywniały, puściła Percy’ego. Zaczęła tonąć. Jej uszy wypełniły dziwne zawodzenia - miliony zrozpaczonych głosów, jakby tą rzeką płynął skroplony smutek. Te głosy były jeszcze gorsze od zimna. Wciągały ją w dół i obezwładniały. Po co się tak szamoczesz? Już jesteś martwa. Nigdy się stąd nie wydostaniesz. Mogłaby spokojnie opaść na dno i zatonąć... Niech rzeka poniesie gdzieś jej ciało. To takie proste. Wystarczy zamknąć oczy... Percy chwycił ją za rękę. Otrząsnęła się. Nie widziała go w mętnej wodzie, ale nagle poczuła, że nie chce umierać. Zaczęli oboje wierzgać nogami i po chwili wynurzyli głowy nad powierzchnię. Z ulgą wciągnęła do płuc powietrze, choć przesycone było siarką. Woda kłębiła się wokół nich i Annabeth zrozumiała, że Percy tworzy wir wodny, aby utrzymać ich na powierzchni. Nie widziała otoczenia, ale wiedziała, że są w rzece. A rzeka ma brzegi. Annabeth - Brzeg - wychrypiała. - W bok. Percy był półżywy z wyczerpania. Zwykle woda dodawała mu wigoru, ale nie ta woda. Panowanie nad nią musiało go drogo kosztować. Wir zaczął słabnąć. Annabeth objęła Percy ego jedną ręką w pasie i starała się przeciąć prąd rzeki. A ta się opierała: tysiące zawodzących głosów wdzierało się do uszu i mózgu Annabeth. Życie to rozpacz. Nic nie ma sensu. I tak umrzecie. - Nie ma sensu - mruknął Percy. Zęby szczękały mu z zimna. Przestał płynąć i zaczął tonąć. - Percy! - krzyknęła. - Rzeka miesza ci w głowie! To Kokytos, Rzeka Lamentów. Rzeka czystej udręki. - Udręki — powtórzył. - Walcz z nią! Wierzgała rozpaczliwie nogami, starając się utrzymać ich na powierzchni. Jeszcze jeden kosmiczny żart, wywołujący śmiech Gai: Annabeth umiera, próbując ocalić swojego chłopaka, syna Posejdona, przed śmiercią w wodzie. „To się nigdy nie stanie, ty stara wiedźmo” - pomyślała. Jeszcze mocniej objęła Percy’ego i pocałowała go. - Opowiedz mi o Nowym Rzymie. O twoich planach na naszą przyszłość. - Nowy Rzym... Nasze plany... - Tak, Glonomóżdżku. Mówiłeś, że czeka nas tam wspaniała przyszłość! Opowiadaj! Nigdy nie chciała opuścić Obozu Herosów. To był jedyny dom, jaki znała. Ale kilka dni temu na pokładzie „Argo II” Percy powiedział jej, że wyobraża sobie ich przyszłość między rzymskimi półbogami. W Nowym Rzymie mogą się bezpiecznie osiedlać weterani legionu. Mogą się tam uczyć, zawierać małżeństwa, nawet mieć dzieci. Annabeth 43 - Architektura - wymamrotał Percy, a w jego oczach błysnęło ożywienie. - Pomyślałem, że lubisz domy, parki. Tam jest taka ulica ze wspaniałymi fontannami. Annabeth udało się pokonać kawałek rzeki. Członki ciążyły jej jak worki z piaskiem, ale teraz Percy zaczął jej pomagać. Dostrzegła ciemną linię brzegu o rzut kamieniem od nich. - Uczyć się... Razem? - No pewnie - potwierdził trochę bardziej stanowczo. - Co będziesz studiować, Percy? - Nie wiem. - Coś wspólnego z morzem? Oceanografię? - Surfowanie? Roześmiała się i ten odgłos potoczył się falą po wodzie. Jęczące głosy przycichły do stłumionego szmeru. Annabeth pomyślała, że chyba jeszcze nikt dotąd nie roześmiał się wTartarze - czystym, prostym śmiechem z radości. Ostatkiem sił dopłynęła do brzegu. Stopy wbiły się w piaszczyste dno. Podtrzymując się nawzajem, dygocąc i dysząc, dotarli na brzeg i padli na czarny piasek. Annabeth miała ochotę zwinąć się w kłębek obok Percy’ego i zasnąć. Chciała zamknąć oczy i - jakby to był tylko zły sen — obudzić się na pokładzie „Argo II” wśród przyjaciół, bezpieczna (no... o tyle, o ile w ogóle mogą być bezpieczni półbogowie) i pełna sił. Ale nie. Naprawdę byli w Tartarze. U ich stóp płynął z rykiem Kokytos, rzeka płynnej niedoli. Przesycone siarką powietrze paliło Annabeth płuca i kąsało skórę. Spojrzała na swoje ramiona i zobaczyła, że są pokryte wysypką. Spróbowała usiąść i jęknęła z bólu. To nie był piasek. Siedzieli na polu ostrych, szklistych, czarnych drzazg. Wbijały się w jej dłonie. Powietrze było kwasem. Woda - niedolą. Grunt - odłamkami szkła. Wszystko tu było po to, by ranić i zabijać. Odetchnęła spazmatycznie i pomyślała o tych głosach w rzece. Może miały 44 Annabeth rację? Może walka o przetrwanie nie ma żadnego sensu? Przecież i tak umrą tu w ciągu godziny. Percy zakaszlał. — To miejsce cuchnie jak mój były ojczym. Uśmiechnęła się słabo. Nigdy nie spotkała Śmierdzącego Ga-be’a, ale słyszała o nim wiele opowieści. Była wdzięczna Percy’e-mu za to, że próbował dodać jej otuchy. Gdyby wpadła do Tartaru sama, jej los byłby już przesądzony. Po tym, co przeszła w podziemiach Rzymu, walcząc o odzyskanie Ateny Partenos, miała już wszystkiego dosyć. Zwinęłaby się w kłębek i płakała, aż stałaby się jeszcze jednym zawodzącym duchem, który rozpłynąłby się w Rzece Lamentów. Ale nie była sama. Miała Percy ego. A to oznaczało, że nie może się poddać. Zmusiła się do przeprowadzenia szczegółowego bilansu. Stopę miała usztywnioną zrobionymi przez siebie łubkami i folią z pęcherzykami i wciąż omotaną pajęczyną, ale kiedy nią poruszyła, nie poczuła bólu. Ambrozja, którą zjadła w tunelach Rzymu, musiała w końcu uzdrowić jej kości. Plecaka nie miała - może straciła go podczas spadania, a może w rzece. Żal jej było laptopa Dedala z tymi wszystkimi fantastycznymi programami i danymi, ale teraz miała poważniejsze problemy. Straciła swój sztylet z niebiańskiego spiżu - broń, którą nosiła, od kiedy miała siedem lat. Gdy zdała sobie z tego sprawę, prawie się załamała, ale postanowiła teraz tego nie rozpamiętywać. Na to przyjdzie czas. Co jeszcze mają? Nie mają żywności, nie mają wody... właściwie nie mają żadnych zapasów. Pięknie. Obiecujący początek. Spojrzała na Percy’ego. Nie wyglądał dobrze. Czarne włosy przylepiły mu się do czoła, koszulkę miał w strzępach. Palce mu Annabeth 45 krwawiły od kurczowego trzymania się skalnej półki, zanim spadli w otchłań. I, co gorsza, dygotał, a wargi miał sine. - Musimy się stąd ruszyć, bo dostaniemy hipotermii - powiedziała. - Możesz wstać? Kiwnął głową. Oboje z trudem stanęli na nogach. Objęła go ramieniem w pasie, chociaż nie była pewna, kto kogo podtrzymuje. Rozejrzała się. W górze nie było śladu szybu, którym spadli. Nie widziała nawet sklepienia jaskini - tylko te krwawe obłoki polatujące w mglistym szarym powietrzu. Jakby patrzyła przez rzadką mieszaninę zupy pomidorowej i cementu. Pokryty czarnym chropowatym szkliwem brzeg ciągnął się w głąb lądu jakieś pięćdziesiąt metrów i kończył krawędzią klifu. Nie mogła zobaczyć, co jest niżej, ale krawędź migotała czerwonym blaskiem, jakby oświetlała ją z dołu łuna potężnych ognisk. Przeszła jej przez głowę jakaś myśl - coś o Tartarze i ogniu -ale zanim zdążyła lepiej to sobie przypomnieć, Percy wydał zduszony odgłos. - Popatrz. - Wskazał w dół rzeki. Ze trzydzieści metrów od nich tkwił w czarnym piasku wyglądający znajomo błękitny włoski samochód, zupełnie jak ten fiat, który uderzył w Arachne i zepchnął ją w czeluść. Annabeth miała nadzieję, że się myli... ale ile włoskich sportowych samochodów może być w Tartarze? Coś w niej wzbraniało się przed podejściem bliżej, ale musiała to sprawdzić. Chwyciła Percy’ego za rękę i oboje podeszli do wraku. Jedna opona samochodu odpadła i krążyła teraz w przybrzeżnym wirze rzeki. Szyby były roztrzaskane, ich drobniutkie odłamki zalegały na czarnym piasku jak szron. Pod pokiereszowaną maską leżały zgniecione, błyszczące szczątki wielkiego jedwabistego kokonu — pułapki, do której tkania Annabeth podstępnie namówiła Arachne. Kokon był z całą pewnością pusty. Ostre ślady na brzegu wiodły w dół rzeki... jakby coś ciężkiego, z wieloma nogami, odpełzło stąd w ciemność. 46 Annabeth - Ona żyje. Annabeth była tak przerażona, tak oburzona niesprawiedliwością tego wszystkiego, że ledwo powstrzymała odruch wymiotny. - To Tartar - powiedział Percy. - Dom rodzinny potworów. Tu pewnie nigdy nie umierają. - Spojrzał z zakłopotaniem na Annabeth, jakby zdał sobie sprawę, że nie dodaje jej otuchy. - Ale może została tak ciężko zraniona, że odpełzła stąd, by umrzeć. - I tego się trzymajmy - zgodziła się Annabeth. Percy wciąż dygotał. Annabeth też nie było cieplej, mimo gorącego, gęstego powietrza. Jej dłonie wciąż krwawiły, co było zaskakujące, bo zwykle rany Annabeth szybko się goiły. Oddychanie sprawiało jej coraz większą trudność. - To miejsce nas zabija - powiedziała. - Naprawdę i dosłownie. I zabije nas, chyba że... Tartar. Ogień. Teraz sobie przypomniała. Spojrzała w stronę krawędzi klifu oświetlanej przez ogień z dołu. Całkowicie zwariowany pomysł. Ale mógł być ich jedyną szansą. - Chyba że co? — zapytał Percy. - Masz jakiś wspaniały pomysł, tak? - Pomysł mam - mruknęła - ale nie wiem, czy jest wspaniały. Musimy odnaleźć Rzekę Ognia. VII ANNABETH ICiedy dotarli do krawędzi klifu, Annabeth była już pewna, że właśnie podpisała na nich wyrok śmierci. Klif opadał w dół na jakieś trzydzieści metrów. Na dnie była koszmarna wersja Wielkiego Kanionu: rzeka ognia płynąca stromym wąwozem o poszarpanych obsydianowych brzegach, gorejący czerwony strumień, który rzucał straszne cienie na ściany przepaści. Nawet tu, na krawędzi kanionu, żar był trudny do zniesienia. Ziąb rzeki Kokytos dotąd nie opuścił kości Annabeth, ale teraz poczuła, że piecze ją twarz. Każdy oddech wymagał coraz większego wysiłku, jakby jej płuca wypełniały kuleczki styropianu. Dłonie krwawiły coraz bardziej. Stopa, przecież prawie już zrośnięta, znowu zaczynała jej dolegać. Uprzednio Annabeth zdjęła z niej łubki, ale teraz tego pożałowała. Krzywiła się przy każdym kroku. Nawet zakładając, że uda im się zejść na dno kanionu, w co wątpiła, jej plan wydał się teraz całkowicie szalony. - Ech... - Percy przyglądał się klifowi. Wskazał na wąską półkę skalną biegnącą ukośnie od szczytu na dno. - Może udałoby się zejść tamtędy. Możemy spróbować. 48 Annabeth Nie powiedział, że byliby szaleńcami, gdyby spróbowali. Głos miał pewny, pełen nadziei. Annabeth była mu za to wdzięczna, ale w głębi duszy czuła wyrzuty sumienia, bo przecież to był jej pomysł. Pomysł, którym chyba skazywała Percy’ego na śmierć. Ale jeśli tu zostaną, i tak umrą. Na rękach już porobiły jej się bąble. Klimat panował tu tak zdrowy jak w strefie rażenia po wybuchu bomby jądrowej. Percy pierwszy ruszył w dół. Skalna półka była tak wąska, że ledwo mieściły się na niej stopy. Ręce rozpaczliwie szukały najdrobniejszych szczelin w szklistej ścianie. Za każdym razem, gdy Annabeth opierała chorą nogę na półce, chciało jej się wyć. Oderwała rękawy swojej koszulki i owinęła nimi krwawiące dłonie, ale palce miała wciąż śliskie i słabe. Parę kroków pod nią Percy chrząknął, kiedy znalazł kolejną szczelinę, o którą zaczepił palce. - To... jak się nazywa ta rzeka ognia? - Flegeton. Ale skup się na schodzeniu. - Flegeton} - Przesunął się nieco dalej. Mieli już za sobą jedną trzecią drogi na dno klifu, ale wciąż byli tak wysoko, że gdyby odpadli od ściany, spotkałaby ich śmierć. - Brzmi jak flegmatyczny maraton. - Nie rozśmieszaj mnie. - Robię, co mogę. - Dzięki - mruknęła i mało brakowało, a nie trafiłaby chorą nogą na skalną półkę. - Będę miała uśmiech na twarzy, kiedy runę w dół, ku swojej śmierci. Schodzili dalej, krok po kroku. Piekący pot zalewał Annabeth oczy. Ręce jej drżały. O dziwo, jednak w końcu dotarli na dno klifu. Kiedy stanęli na dnie, zachwiała się, ale Percy zdążył ją podtrzymać. Przeraził ją widok jego twarzy. Pokrywały ją czerwone bąble, jakby miał ospę. Annabeth 49 W oczach jej się mąciło. Piekło ją w gardle, czuła nieznośny ucisk w żołądku. „Musimy się spieszyć” - pomyślała. -Jeszcze tylko do rzeki - powiedziała, starając się ukryć panikę. - Damy radę. Zaczęli brnąć śliskimi szklistymi półkami, obchodząc olbrzymie głazy i ostrożnie stawiając stopy, bo każdy fałszywy krok groził nadzianiem się na stalagmity. Ich poszarpane ubrania parowały od gorąca bijącego od rzeki, ale szli dalej, aż w końcu osunęli się na kolana na brzegu Flegetonu. - Musimy się napić - powiedziała Annabeth. Percy zachwiał się, oczy miał półprzymknięte. Odpowiedział dopiero po chwili. - Napić się... ognia? - Flegeton wypływa z królestwa Hadesa — powiedziała Annabeth z trudem, bo gardło miała ściśnięte od gorąca i kwasu. -Grzesznicy zaznają w nim kary. Ale... w niektórych legendach nazywa się go też Rzeką Uzdrowienia. - W niektórych legendach? Przełknęła ślinę, starając się zachować świadomość. - Flegeton dba o ciała grzeszników, żeby mogli znieść męki Pól Kary. Myślę... że w Podziemiu to może być odpowiednik ambrozji i nektaru. Percy skrzywił się, kiedy znad rzeki trysnęły iskry, wirując wokół jego twarzy. - Ale to przecież ogień. Jak...? - O tak. - Annabeth zanurzyła dłonie w rzece. Czysta głupota? Na pewno, ale była przekonana, że nie mają wyboru. Po co czekać bezczynnie na rychłą śmierć? Lepiej spróbować czegoś głupiego w nadziei, że się uda. Annabeth Pierwsze wrażenie: ten ogień nie parzy. Poczuła zimno. Może ogień jest aż tak gorący, że poraził jej nerwy? Zanim zdążyła zmienić zdanie, nabrała płynnego ognia w dłonie i uniosła do ust. Spodziewała się smaku benzyny. Był o wiele gorszy. Kiedyś, w pewnej restauracji w San Francisco, zrobiła błąd, biorąc do ust małą papryczkę z półmiska indyjskich potraw. Zaledwie ją nadgryzła, pomyślała, że za chwilę rozpadnie się jej układ oddechowy. Picie z Flegetonu przypominało picie koktajlu z indyjskiej papryczki. Zatoki Annabeth wypełnił płynny ogień. W ustach czuła wrzący olej. Oczy napełniły palące łzy, a każdy por twarzy pękł i wystrzelił. Upadła, krztusząc się i prychając, a całe jej ciało dygotało w ataku konwulsji. - Annabeth! Percy chwycił ją za ręce i w ostatniej chwili ocalił od stoczenia się w rzekę. Konwulsje minęły. Annabeth z trudem odetchnęła i usiadła. Czuła się bardzo słabo i zbierało się jej na wymioty, ale następny oddech był już łatwiejszy. Bąble na ramionach zaczęły zanikać. - To działa - wychrypiała. - Percy, ty też musisz się napić. - Ja... - Oczy stanęły mu w słup i upadł obok niej. Pokonując własną słabość, nabrała kolejną garść płynnego ognia. Nie zważając na ból, wlała płyn w usta Percy’ego. Nie zareagował na to. Spróbowała ponownie, tym razem upewniając się, że ognisty płyn wpływa mu do gardła. Percy zakrztusił się i zakaszlał. Podtrzymała go, gdy cały dygotał, w miarę jak magiczny ogień penetrował jego płuca i wnętrzności. W końcu dygotanie ustało. Bąble poznikały. Usiadł i oblizał wargi. - Uch... Pikantne, ale i tak obrzydliwe. Zaśmiała się słabo. Ogarnęła ją fala takiej ulgi, że aż zawirowało jej w głowie. - Tak. Dobre podsumowanie. Annabeth Pierwsze wrażenie: ten ogień nie parzy. Poczuła zimno. Może ogień jest aż tak gorący, że poraził jej nerwy? Zanim zdążyła zmienić zdanie, nabrała płynnego ognia w dłonie i uniosła do ust. Spodziewała się smaku benzyny. Był o wiele gorszy. Kiedyś, w pewnej restauracji w San Francisco, zrobiła błąd, biorąc do ust małą papryczkę z półmiska indyjskich potraw. Zaledwie ją nadgryzła, pomyślała, że za chwilę rozpadnie się jej układ oddechowy. Picie z Flegetonu przypominało picie koktajlu z indyjskiej papryczki. Zatoki Annabeth wypełnił płynny ogień. W ustach czuła wrzący olej. Oczy napełniły palące łzy, a każdy por twarzy pękł i wystrzelił. Upadła, krztusząc się i prychając, a całe jej ciało dygotało w ataku konwulsji. - Annabeth! Percy chwycił ją za ręce i w ostatniej chwili ocalił od stoczenia się w rzekę. Konwulsje minęły. Annabeth z trudem odetchnęła i usiadła. Czuła się bardzo słabo i zbierało się jej na wymioty, ale następny oddech był już łatwiejszy. Bąble na ramionach zaczęły zanikać. — To działa - wychrypiała. - Percy, ty też musisz się napić. —Ja... - Oczy stanęły mu w słup i upadł obok niej. Pokonując własną słabość, nabrała kolejną garść płynnego ognia. Nie zważając na ból, wlała płyn w usta Percy’ego. Nie zareagował na to. Spróbowała ponownie, tym razem upewniając się, że ognisty płyn wpływa mu do gardła. Percy zakrztusił się i zakaszlał. Podtrzymała go, gdy cały dygotał, w miarę jak magiczny ogień penetrował jego płuca i wnętrzności. W końcu dygotanie ustało. Bąble poznikały. Usiadł i oblizał wargi. — Uch... Pikantne, ale i tak obrzydliwe. Zaśmiała się słabo. Ogarnęła ją fala takiej ulgi, że aż zawirowało jej w głowie. - Tak. Dobre podsumowanie. Annabeth S1 - Uratowałaś nas. - Na razie. Problem w tym, że wciąż jesteśmy w Tartarze. Percy zamrugał. Rozejrzał się, jakby dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. - Na Herę! Nigdy nie myślałem... no dobra, nie bardzo wiem, co myślałem. Chyba, że Tartar to takie puste miejsce, jakaś otchłań bez dna. A to jest realne miejsce. Annabeth przypomniała sobie krajobraz, który widziała, gdy spadali - serię płaskowyżów wiodących w głąb mroku. - Nie widzieliśmy jeszcze całego Tartaru - ostrzegła go. - To może być zaledwie pierwsza, maleńka cząstka otchłani. Jak frontowe schody. - Wycieraczka na progu - mruknął Percy. Oboje popatrzyli na krwiste obłoki kłębiące się w szarej mgle. Dobrze wiedzieli, że nie mieliby sił wspiąć się z powrotem po ścianie klifu, nawet gdyby chcieli. Teraz mieli tylko jeden wybór: iść w dół albo w górę rzeki, wzdłuż brzegów Flegetonu. - Znajdziemy wyjście - powiedział Percy. - Wrota Śmierci. Wzdrygnęła się. Pamiętała, co Percy powiedział tuż przed tym, jak spadli do Tartaru. Zmusił Nica di Angelo do przyrzeczenia, że poprowadzi „Argo II” do Epiru, do Wrót Śmierci od strony świata śmiertelników. „Tam się spotkamy”, powiedział wtedy Percy. Teraz wydało jej się to bardziej szalone od picia ognia. Bo niby jak mają we dwoje przejść cały Tartar i odnaleźć Wrota Śmierci? Ledwo zdołali przejść ze sto metrów, cudem ocaliwszy życie. - Musimy - mówił dalej Percy. - Nie tylko dla nas samych. Dla wszystkich, których kochamy. Wrota Śmierci muszą zostać zamknięte z obu stron, żeby powstrzymać odradzanie się potworów. I żeby Gaja nie zapanowała nad światem. Wiedziała, że Percy ma rację. A jednak... kiedy próbowała wymyślić jakiś plan, który mógłby zapewnić im sukces, poddawała , co dzieje się na górnym pokładzie. Piper stała przy sterze, ale od ramion w dół była omotana taśmą izolacyjną, usta miała zakneblowane, nogi przywiązane do konsoli sterowniczej. Trener Hedge też był zakneblowany i przywiązany do masztu głównego, a jakieś dziwaczne stworzenie - coś w rodzaju skrzyżowania gnoma z szympansem w dziwacznym stroju - tańczyło wokół niego, wiążąc mu włosy różowymi gumkami w maleńkie końskie ogonki. Twarz na prawej ścianie oddaliła się, tak że Leo zobaczył całego potwora - jeszcze jednego gnomoszympansa, wjeszcze dziwniejszym stroju. Ten zaczął skakać po pokładzie, zgarniając do płóciennej torby różne przedmioty - sztylet Piper, kontrolery Leona. Potem wyrwał kulę Archimedesa z panelu kontrolnego. - Nie! - ryknął Leo. - Uchhh - jęknął Nico z podłogi. - Piper! - krzyknął Jason. - Małpa! - wrzasnął Frank. - To nie małpy - mruknęła Hazel. - To chyba te karły. - Kradną moje rzeczy! - zawołał Leo i pobiegł na schody. XI LEO D o Leona dotarło, że Hazel krzyczy: - Leć! Ja się zajmę Nikiem! Jakby zamierzał się do niej obrócić... Oczywiście miał nadzieję, że Nicowi nic nie jest, ale teraz głowę zaprzątało mu zupełnie co innego. Wbiegł po schodach, Jason i Frank za nim. Trener Hedge i Piper próbowali się uwolnić z więzów, podczas gdy jeden z małpich karłów tańczył po pokładzie, porywając wszystko, co nie było przywiązane, i wpychając to do torby. Miał z metr dwadzieścia wysokości (więc był mniejszy nawet od trenera Hedgea), krzywe nogi i chwytne stopy szympansa, a strój tak krzykliwy, że Leo dostał oczopląsu: podwinięte spodnie w zieloną kratę, podtrzymywane jaskrawoczerwonymi szelkami, i damską bluzkę w różowo-czarne pasy. Na każdym ręku nosił z tuzin złotych zegarków, a na głowie kowbojski kapelusz w nieregularne czarno-białe pasy, z którego dyndała metka z ceną. Skórę pokrywały kępki postrzępionego czerwonego futra, ale dziewięćdziesiąt procent jego uwłosienia skupiało się w fantastycznych brwiach. Leo 75 W głowie Leona właśnie formowała się myśl: „Gdzie jest ten drugi karzeł?” gdy usłyszał za sobą kliknięcie i zrozumiał, że zaprowadzi swoich przyjaciół w pułapkę. - Padnij! - krzyknął i sam padł na pokład, gdy eksplozja zagrzmiała mu w uszach. „Zapamiętaj” - zdążył pomyśleć. - „Nie pozostawiaj skrzynek z granatami tam, gdzie mogą je dorwać karły”. W każdym razie żył. Po znalezieniu w Rzymie kuli Archime-desa eksperymentował z najróżniejszymi rodzajami broni. Konstruował granaty wybuchające kwasem, ogniem, odłamkami albo świeżym popcornem. (Cóż, nigdy nie wiadomo, kiedy człowieka dopadnie głód w czasie bitwy!). Sądząc po dzwonieniu w uszach, karzeł zdetonował granat hukowo-błyskowy, który Leo wypełnił płynnym ekstraktem muzyki Apollina. Granat nie zabijał, ale teraz Leo poczuł się tak, jakby skoczył na brzuch do basenu. Spróbował wstać. Członki odmówiły mu posłuszeństwa. Ktoś szarpał go za pas - może któryś z przyjaciół próbował mu pomóc? Nie. Jego przyjaciele nie cuchnęli wyperfumowanymi klatkami dla małp. Udało mu się odwrócić na plecy. W oczach mu się ćmiło na różowo, jakby cały świat zanurzył się w truskawkowej galaretce. Zawisła nad nim szczerząca zęby groteskowa twarz. Karzeł porośnięty kępkami brązowego futra był ubrany jeszcze gorzej od swojego kumpla: miał zielony melonik, zwisające kolczyki z diamentami i biało-czarną koszulkę sędziego piłkarskiego. Potrząsnął swoją najnowszą zdobyczą - pasem na narzędzia - i zatańczył. Leo próbował go złapać, ale palce miał zesztywniałe. Karzeł podbiegł w podskokach do najbliższej balisty, którą jego rudy kumpel właśnie przygotowywał do strzału. Brązowy Futrzak wskoczył na pocisk jak na deskorolkę, a jego przyjaciel wystrzelił go w powietrze. Czerwony Futrzak podbiegł do trenera Hedgea. Wymierzył mu tęgi policzek, po czym podskoczył do balustrady. Ukłonił się Leonowi, zdejmując swój kowbojski kapelusz w zebrę, i wywinął koziołka w tył za burtę. Leonowi udało się wstać. Jason już był na nogach, potykał się i wpadał na różne rzeczy. Frank zamienił się w srebrnogrzbiete-go goryla (Leo nie wiedział dlaczego - może chciał się zaprzyjaźnić z małpimi karłami?), ale wybuch granatu dał mu się mocno we znaki. Leżał bez ruchu na deskach pokładu, z wywalonym językiem i małpimi oczami w słup. - Piper! - Jason podszedł chwiejnym krokiem do steru i ostrożnie wyciągnął knebel z jej ust. - Nie trać na mnie czasu! Za nimi! Przy maszcie trener Hedge wymamrotał: - Zzzybbbbbyhh-yhmmm! Leo domyślił się, że to znaczy: „ZABIJ ICH!” Łatwe tłumaczenie, bo większość zdań wypowiadanych przez trenera zawierała słowo „zabij”. Spojrzał na konsolę sterującą. Kuli Archimedesa nie było. Sięgnął ręką do pasa. Pasa na narzędzia nie było. Zaczęło mu się przejaśniać w głowie i zawrzał z wściekłości. Te karły zaatakowały jego okręt. Skradły jego najdrogocenniejsze skarby. Pod nimi rozciągała się Bolonia - puzzle z budynków o czerwonych dachach w dolinie otoczonej zielonymi wzgórzami. Jeśli nie zdoła znaleźć karłów w tym labiryncie ulic... O nie. Musi je znaleźć. I nie zamierza czekać, aż jego przyjaciele jakoś się pozbierają po tym wybuchu. Zwrócił się do Jasona. - Czujesz się na tyle dobrze, żeby zapanować nad wiatrami? Bo chcę, żebyś mnie gdzieś podrzucił. Jason zmarszczył brwi. - No pewnie, ale... - To dobrze. Musimy złapać tę parę małpiszonów. Leo 77 Wylądowali na wielkim placu otoczonym białymi marmurowymi budynkami rządowymi i kawiarnianymi ogródkami. Na okolicznych ulicach pełno było rowerów i skuterów, ale sam plac był pusty, nie licząc gołębi i paru staruszków popijających espresso. Nikt nie zwracał uwagi na olbrzymi grecki okręt wojenny wiszący nad placem i na spływających prosto z nieba Jasona i Leona. Jason dzierżył złoty miecz, a Leo... no cóż, Leo wylądował z pustymi rękami. - Dokąd teraz? - zapytał Jason. Leo popatrzył na niego. - No... nie wiem. Zaraz wyciągnę z pasa mój śledzący karłów GPS... Och! Nie mam śledzącego karłów GPS-u... i nie mam pasa na narzędzia! - Super - mruknął Jason. Spojrzał na okręt, jakby chciał określić swoje położenie, po czym wyciągnął rękę. - Wydaje mi się, że balista wystrzeliła pierwszego karła w tamtym kierunku. Chodźmy. Przebrnęli przez jezioro gołębi, a potem ruszyli boczną uliczką pełną sklepów z ubraniami i lodami. Chodniki były obrzeżone białymi kolumnami pokrytymi graffiti. Paru cinkciarzy zagadnęło ich, czy nie chcą wymienić pieniędzy (Leo nie znał włoskiego, ale nie miał wątpliwości, o co im chodzi). Co jakiś czas klepał się po brzuchu w nadziei, że jego pas na narzędzia powróci tam za sprawą magii. Nie powracał. Leo starał się nie panikować, ale uzależnił się już od tego pasa, ponieważ zawsze znajdował w nim to, czego akurat potrzebował. Teraz czuł się tak, jakby mu ktoś ukradł jedną rękę. - Odnajdziemy go - zapewnił go Jason. Zwykle dodałoby mu to otuchy. Jason miał zdolność zachowywania zimnej krwi w kryzysowych sytuacjach i wyciągnął kolegę już z wielu tarapatów. Dzisiaj Leonowi kołatała w głowie tylko jedna myśl: o tym głupim ciasteczku z wróżbą, które otworzył w Rzymie. Bogini Nemezis obiecała mu pomóc i rzeczywiście 7« Leo pomogła, bo znalazł w ciasteczku kod, którym aktywował kulę Archimedesa. Wtedy nie miał wyboru, musiał to zrobić, żeby uratować swoich przyjaciół, ale Nemezis ostrzegła go, że przyjdzie mu za to drogo zapłacić. Zastanawiał się, czy to spłacanie długu bogini kiedykolwiek się skończy. Percy i Annabeth zaginęli w czeluściach Tartaru. Okręt był setki mil od pierwotnie wyznaczonego kursu, zmierzając ku wyzwaniom, którym nie sposób sprostać. Przyjaciele Leona liczyli na to, że pokona straszliwego olbrzyma. A on nie miał nawet swojego pasa na narzędzia ani kuli Archimedesa. Tak go pochłonęło rozżalenie, że nie zauważył, gdzie są, póki Jason nie chwycił go za ramię. - Trzeba to zbadać. Leo spojrzał w górę. Znaleźli się na małym placyku. A pośrodku piętrzył się nad nimi wielki posąg z brązu. Neptun - goły jak święty turecki. - O kurczę. Leo odwrócił wzrok. Tego ranka naprawdę nie miał ochoty patrzeć na boskie lędźwie. Bóg morza stał na wielkiej marmurowej kolumnie pośrodku nieczynnej fontanny (co za ironia losu!). Po obu jego bokach siedziały małe skrzydlate amorki z trochę bezczelnymi minami. Sam Neptun (byle nie patrzyć na jego lędźwie!) jedno biodro wysunął jak Elvis Presley. W prawej ręce swobodnie trzymał trójząb, lewą wyciągał przed siebie, jakby Leona błogosławił, a może próbował magicznie unieść w górę. - To jakaś wskazówka? Jason zmarszczył czoło. - Może tak, a może nie. We Włoszech na każdym kroku napotyka się posągi bogów. Czułbym się lepiej, gdybyśmy natrafili na Jupitera. Albo Minerwę. Na każdego, byle nie na Neptuna. Leo 79 Leo wlazł do suchej fontanny. Przyłożył dłoń do piedestału i przez jego palce natychmiast przebiegło mrowienie. Wyczuł przekładnie z niebiańskiego spiżu, magiczne dźwignie, sprężyny i tłoki. - To mechaniczny posąg. Może to wejście do tajnego legowiska karłów? - Ooo! - wrzasnął jakiś głos z boku. - Do tajnego legowiska? - Chcę do tajnego legowiska! - wrzasnął inny głos z góry. Jason cofnął się z mieczem w ręku. Leo dostał oczopląsu, próbując spojrzeć w dwa miejsca naraz. Czerwony Futrzak w kowbojskim kapeluszu siedział jakieś dziesięć metrów od nich przy stoliku w ogródku kafejki, sącząc espresso. Filiżankę trzymał jedną ze swoich chwytnych małpich nóg. Brązowy Futrzak w zielonym meloniku siedział na marmurowym piedestale, tuż nad głową Leona. - Gdybyśmy mieli tajne legowisko - powiedział Czerwony Futrzak - chciałbym mieć taką rurę, jaką mają strażacy. - I wodną zjeżdżalnię! - zawołał Brązowy Futrzak, który wyciągał z pasa Leona wszystko, co mu wpadło w rękę, rozrzucając wokoło klucze francuskie, młotki i zszywacze. - Przestań! - Leo próbował złapać go za stopę, ale nie mógł jej dosięgnąć. -Jesteś za krótki? - zakpił karzeł. -Ja za krótki? - Leo rozejrzał się za czymś, czym mógłby w niego cisnąć, ale naokoło nie było nic prócz gołębi, a wątpił, czy udałoby mu się jakiegoś złapać. - Spokojnie, spokojnie - powiedział Brązowy Futrzak. - Jeszcze się nawet sobie nie przedstawiliśmy. Jestem Akmon. A mój brat, ten tam... - .. .to ten przystojny! - Czerwony Futrzak uniósł filiżankę z kawą. Sądząc po wyłupiastych oczach i maniakalnym uśmiechu, nie powinien wprowadzać do organizmu więcej kofeiny. - Passalos! Piosenkarz! Kawiarz! Złodziej błyskotek! 80 Leo - Przestań! - krzyknął jego brat. - Ja kradnę o wiele lepiej od ciebie! Passalos prychnął. - Chyba we śnie! - Wyjął sztylet Piper i zaczął nim dłubać w zębach. - Hej! - ryknął Jason. - To nóż mojej dziewczyny! Rzucił się na Passalosa, ale ten był szybszy. Podskoczył, odbił się od głowy Jasona, wywinął w powietrzu koziołka i wylądował tuż obok Leona, obejmując go włochatymi ramionami w pasie. - Ratuj! - jęknął futrzak. - Spadaj! Leo próbował go od siebie oderwać, ale Passalos sam zrobił salto do tyłu i wylądował poza zasięgiem jego rąk. Leonowi spodnie opadły do kolan. Spojrzał na Passalosa, który szczerzył do niego zęby, trzymając w ręku krótki, błyszczący pasek metalu. W jakiś niepojęty sposób udało mu się ukraść zamek błyskawiczny ze spodni Leona. - Oddaj mi... ten głupi... zamek! - wycedził Leo, próbując jednocześnie potrząsnąć pięścią i podciągnąć sobie spodnie. - E tam, słabo się świeci. - Passalos odrzucił zamek. Jason natarł na niego z mieczem w ręku. Passalos podskoczył i nagle siedział już na piedestale posągu obok swojego brata. - Tylko mi nie mów, że nie potrafię się poruszać - powiedział z dumą. - Nie ma sprawy - odrzekł Akmon. - Nie potrafisz się poruszać. - Daj mi ten pas na narzędzia. Chcę go obejrzeć. - Nie! — Akmon odepchnął go łokciem. - Masz nóż i tę błyszczącą kulę. - Tak, ta błyszcząca kula jest fajna. - Passalos zdjął kowbojski kapelusz. Jak magik wydostający królika z kapelusza wyciągnął z niego kulę Archimedesa i zaczął się bawić jej spiżowymi tarczami. - Przestań! - krzyknął Leo. - To bardzo delikatny mechanizm. Leo 81 Jason podszedł do niego i spojrzał ze złością na karłów. - No dobra, kim jesteście? - Kerkopami! - Akmon zmrużył oczy, patrząc na niego. — Założę się, że ty jesteś synem Jupitera, co? Zawsze zgaduję. -Jak Czarny Tyłek - zgodził się Passalos. - Czarny Tyłek? - Leo z trudem powstrzymał się, by ponownie nie podskoczyć do stóp karła. Był pewny, że Passalos za chwilę zepsuje na amen kulę Archimedesa. - Znasz go? - Akmon wyszczerzył zęby. - Tak, Herkules. Nazywamy go Czarnym Tyłkiem, bo kiedyś łaził na golasa. Tak się opalił, że jego tyłek... no... - Ale przynajmniej ma poczucie humoru! - powiedział Passalos. - Chciał nas pozabijać, jak mu coś ukradliśmy, ale darował nam życie, bo spodobały mu się nasze żarty. Nie tak jak wam. Gbury, gbury! - Hej, ja mam poczucie humoru - warknął Leo. - Oddajcie mi to, co nam ukradliście, a opowiem wam dowcip z niezłą puentą. - Ale mi się trafiło! - Akmon wyciągnął z pasa na narzędzia klucz z zębatką i zakręcił nim jak kołatką. — Och, to jest wspaniałe! Zatrzymam to! Dzięki, Niebieski Tyłku! Niebieski Tyłku? Leo zerknął w dół. Spodnie znowu opadły mu do kolan, ujawniając niebieskie majtki. - Dosyć tego! - krzyknął. - Mój pas. Ale już. Albo pokażę wam, jak śmieszne są płonące karły. Z jego dłoni wystrzeliły płomienie. - Teraz sobie porozmawiamy. - Jason cisnął w górę swój miecz. Nad placykiem zaczęły się gromadzić czarne chmury. Zagrzmiało. - Ojej, boję się! - krzyknął Akmon. - Ja też - przyznał Passalos. - Gdybyśmy mieli jakieś tajne legowisko, to byśmy się schowali. - Ale, niestety, ten posąg nie jest wejściem do tajnego legowiska - powiedział Akmon. - Stoi tu w innym celu. Leo poczuł, że wnętrzności mu się skręcają. Płomienie buchające z jego dłoni zgasły. Zdał sobie sprawę, że coś im zagraża. Wrzasnął: „Pułapka!” i wyskoczył z fontanny. Niestety, Jason był zbyt pochłonięty wzywaniem burzy. Leo przetoczył się w bok, gdy pięć złotych sznurów wystrzeliło z palców Neptuna. Jeden o włos minął jego stopę. Pozostałe oplotły Jasona jak cielaka na rodeo, zwalając go z nóg. Zawisł w powietrzu głową w dół. Grom uderzył w ostrza trójzębu Neptuna. Po posągu przebiegły iskry wyładowania elektrycznego, ale kerkopi już zniknęli. - Brawo! - zawołał Akmon od stolika w pobliskiej kafejce. -Wspaniała z ciebię. piñata, synu Jupitera. - Tak! - zgodził się Passalos. - Kiedyś Herkules powiesił nas głowami w dół. Och, zemsta jest taka słodka! Leo wezwał kulę ognistą. Pomknęła w stronę Passalosa, który próbował żonglować dwoma gołębiami i kulą Archimedesa. - Aj! - Karzeł odskoczył, porzucając kulę i pozwalając odlecieć gołębiom. - W nogi! - zawołał Akmon. Uchylił melonika i czmychnął, skacząc ze stolika na stolik. Passalos zerknął na kulę Archimedesa, która przetoczyła się między nogami Leona. Leo wezwał jeszcze jedną kulę ognistą. - Tylko spróbuj - warknął. - Cześć! - Passalos wywinął koziołka do tyłu i popędził za swoim bratem. Leo porwał kulę Archimedesa i podbiegł do Jasona, który wciąż wisiał głową w dół, cały omotany złotymi sznurami, z wyjątkiem ręki trzymającej miecz. Próbował przeciąć więzy złotą klingą, ale nie zdołał. Leo 83 - Zaczekaj - powiedział Leo. - Jak odnajdę ten wyłącznik... - Leć! - ryknął Jason. - Dogonię cię, kiedy się z tego uwolnię. -Ale... - Nie zgub ich! Samotne ściganie małpich karłów wcale się Leonowi nie uśmiechało, ale kerkopi już znikali za rogiem jakiejś uliczki. Pozostawił Jasona wiszącego głową w dół z posągu i popędził za nimi. XII LEO ICarły nie starały się zniknąć mu z oczu, co wydało się podejrzane. Skakały po czerwonych dachówkach, strącały z okien skrzynki z kwiatami, pokrzykując, piejąc i pozostawiając za sobą szlak z gwoździ i śrubek wyciąganych z jego pasa na narzędzia - jakby chciały, by Leo za nimi biegł. Pędził za nimi, przeklinając opadające mu wciąż spodnie. Skręcił za róg i ujrzał dwie starożytne kamienne wieże. Stały tuż obok siebie, znacznie przewyższając okoliczne budynki. Może to jakieś średniowieczne strażnice? Wychylały się w przeciwne strony jak dźwignie zmiany biegów w bolidzie. Kerkopi wspięli się na prawą wieżę i zniknęli za jej szczytem. Wleźli do środka? Pod szczytem Leo dostrzegł kilka zakratowanych okienek, ale wątpił, by kraty mogły stanowić przeszkodę dla karłów. Przez chwilę obserwował wieżę, ale kerkopi się nie pojawili. Oznaczało to, że Leo musi jakoś dostać się na szczyt wieży. - Super - mruknął. Nie było przy nim przyjaciela, który potrafił latać. Okręt był za daleko, by wezwać pomoc. Może Leonowi udałoby się zamienić kulę Archimedesa w jakieś latające urządzenie, ale do tego musiałby mieć swój pas - którego nie miał. Rozejrzał się, próbując zebrać myśli. Pół przecznicy dalej otworzyły się szklane drzwi i wyszła jakaś starsza pani z plastikowymi torbami w rękach. Sklep spożywczy? Hm... Leo przeszukał kieszenie. Ku swojemu zdumieniu znalazł kilka banknotów euro z czasów pobytu w Rzymie. Te głupie karły zabrały mu wszystko prócz pieniędzy. Pobiegł do sklepu tak szybko, jak pozwalały mu na to opadające spodnie. Zaczął myszkować między półkami, poszukując czegoś, co mógłby wykorzystać. Nie wiedział, jak jest po włosku: „Dzień dobry, gdzie są niebezpieczne chemikalia?”, ale może lepiej, że tego nie wiedział. Nie chciał skończyć we włoskim więzieniu. Na szczęście nie musiał odczytywać nalepek. Brał do ręki tubkę pasty do zębów i wyczuwał, czy zawiera azotan potasu. Znalazł węgiel drzewny. Znalazł cukier i proszek do pieczenia. Znalazł zapałki, spray na owady i folię aluminiową. Wszystko, czego potrzebował, plus sznur do suszenia prania, który mógł mu zastąpić pasek do spodni. Włożył też do koszyka trochę włoskiego żarcia, żeby uniknąć podejrzeń co do podstawowych zakupów, po czym stanął przed kasą. Kasjerka wytrzeszczyła na niego oczy i zadała mu kilka pytań, których nie zrozumiał, ale jakoś udało mu się zapłacić. Chwycił torbę z zakupami i wybiegł ze sklepu. Schował się w najbliższej bramie, nie tracąc wież z pola widzenia. Wziął się do pracy, wzywając ogień, by wysuszyć składniki i szybko uwarzyć z nich to, czego chciał. Co chwila spoglądał na wieżę, ale po karłach nie było ani śladu. Miał nadzieję, że wciąż tam są. Sporządzenie arsenału zajęło zaledwie parę minut - Leo był w tym naprawdę dobry - ale wydawało mu się, że mijają godziny. 86 Leo Jason nie pokazał się. Może wciąż wisi w fontannie Neptuna, albo biega po ulicach, poszukując jego? Przyjaciele z okrętu też nie dawali znaku. Pewnie zajęło im wiele czasu powyciąganie różowych gumek z włosów trenera Hedgea. A to oznaczało, że miał tylko siebie, torbę z włoskim żarciem i parę bomb sporządzonych naprędce z cukru i pasty do zębów. Och, i kulę Archimedesa. To było bardzo ważne. Miał nadzieję, że się nie zepsuła, kiedy wypełnił ją chemicznym proszkiem. Pobiegł do wieży i znalazł wejście. Zaczął się wspinać krętymi schodkami, ale przy okienku kasy zatrzymał go strażnik, krzycząc coś po włosku. - Poważnie? - zapytał Leo. - Posłuchaj, człowieku, macie w tej dzwonnicy karły. Jestem tu, aby ją z nich oczyścić. - Pokazał mu pojemnik ze sprayem na owady. - Widzisz? Deratyzator. „Molto Buono”. Psik, psik, ahhhh! - Udał, że jest karłem miotającym się w agonii, czego ten Włoch jakoś nie potrafił zrozumieć. Po prostu wyciągnął rękę po pieniądze. - Wyluzuj, stary - mruknął Leo. - Właśnie wydałem całą forsę na różne składniki do produkcji bomb. - Poszperał w torbie. -A może weźmiesz... no... co ja tu mam... Wyciągnął żółto-czerwoną torebkę z czymś, co się nazywało „Fonzies”. Chyba coś w rodzaju czipsów. Ku jego zdumieniu strażnik wzruszył ramionami i wziął torebkę. - Avanti\ Leo ruszył w górę po schodkach, ale zanotował w pamięci, że warto zakupić więcej tych „Fonzies”. Najwyraźniej we Włoszech były cenione bardziej od żywej gotówki. Schodki wiły się, wiły i wiły. Wyglądało na to, że całą wieżę zbudowano tylko po to, by usprawiedliwić istnienie tych schodków. Zatrzymał się na podeście i oparł o wąskie, zabite deskami okno, starając się złapać oddech. Był spocony jak mysz, a serce obijało mu się o żebra. Głupi kerkopi. Pomyślał, że gdy tylko dotrze na Leo *7 szczyt wieży, prysną z niej, zanim zdąży użyć swojego arsenału. Ale musiał spróbować. Ruszył dalej po schodkach. W końcu, gdy nogi miał już jak rozgotowany makaron, dotarł na szczyt. Była tam komnata wielkości schowka na szczotki, z zakratowanymi oknami we wszystkich czterech ścianach. W kątach zwalono worki ze skarbami, które rozsypywały się po całej podłodze. Leo dostrzegł sztylet Piper, jakąś starą księgę oprawioną w skórę, kilka ciekawie wyglądających mechanicznych urządzeń i dość złota, by przyprawić konia Hazel o ból brzucha. Z początku pomyślał, że karły uciekły. Potem spojrzał w górę. Akmon i Passalos zwisali z krokwi na swoich małpich nogach, grając w antygrawitacyjnego pokera. Kiedy go zobaczyli, rzucili karty jak konfetti i zaklaskali. - A mówiłem ci, że da radę! - wrzasnął uradowany Akmon. Passalos wzruszył ramionami, zdjął jeden ze swoich złotych zegarków i wręczył bratu. - Wygrałeś. Nie sądziłem, że jest taki głupi. Obaj zeskoczyli na podłogę. Akmon miał na sobie pas na narzędzia - był tak blisko, że Leo musiał całą siłą woli powstrzymać się, by go nie złapać. Passalos wyprostował swój kowbojski kapelusz i kopniakiem otworzył najbliższe okno. - Na co teraz każemy mu się wspiąć, braciszku? Na katedrę Świętego Łukasza? Leo miał ochotę ich zadusić, ale zmusił się do uśmiechu. - O, to brzmi całkiem nieźle! Ale zanim stąd pryśniecie, dowiedzcie się, że zostawiliście coś błyszczącego. - Niemożliwe! - prychnął Akmon. - Byliśmy bardzo staranni. -Jesteś pewny? - Leo uniósł torbę ze sklepu. i* 88 Leo Karły zbliżyły się ostrożnie. Słusznie przewidywał, że nie oprą się ciekawości. - Popatrzcie. Leo wyjął swoją pierwszą broń - grudę wysuszonych chemikaliów owiniętą folią aluminiową - i podpalił ją dłonią. Odwrócił głowę tuż przed wybuchem, ale karły wciąż się gapiły. Pasta do zębów, cukier i spray na owady nie były tak dobre jak muzyka Apollina, ale i tak błysnęło i huknęło całkiem przyzwoicie. Kerkopi zapiszczeli, osłaniając oczy. Rzucili się ku oknu, ale Leo odpalił swoje petardy, rozrzucając je po podłodze, aby stracili równowagę. Potem obrócił tarczę na kuli Archimedesa, która wypluła z siebie strumień obrzydliwego cuchnącego dymu. Jemu ten dym nie przeszkadzał. Był nieczuły na ogień i stawał już nieraz w dymiących ogniskach, czyścił płonące paleniska i stawiał czoło zionącym ogniem smokom. Kiedy karły zaczęły kaszleć i rzęzić, zerwał swój pas z Akmona, spokojnie wezwał trochę gumowej liny do bungee i obu nią związał. - Moje oczy! — wrzeszczał Akmon, krztusząc się i prychając. -Mój pas na narzędzia! - Stopy mi płoną! - jęknął Passalos. - To nie błyskotka! To wcale nie była błyskotka! Upewniwszy się, że są bezpiecznie powiązani, Leo zaciągnął ich do kąta i zaczął szperać w ich skarbach. Wziął sztylet Piper, parę swoich prototypowych granatów i z tuzin innych drobiazgów, które karły zrabowały z „Argo II”. - Błagam! - jęknął Akmon. - Nie zabieraj naszych błyskotek! - Zawrzyjmy układ! - zaproponował Passalos. - Dziesięć procent za to, że nas puścisz! - Też mi układ - mruknął Leo. - Teraz to wszystko jest moje. - Dwadzieścia procent! Leo 89 W tym momencie w górze zagrzmiało i błysnęło. Kraty w najbliższym oknie zamieniły się w skwierczące kluchy roztopionego żelaza. Jason wleciał do środka jak Piotruś Pan spowity w iskry wyładowań elektrycznych. Z jego złotego miecza buchała para. Leo gwizdnął z uznaniem. - Stary, ale miałeś wejście! Jason zmarszczył brwi. Spostrzegł związanych kerkopów. -Jak, do...? - To moje dzieło - powiedział Leo. - Moja specjalność. Jak mnie odnalazłeś? - Uch... przez ten dym - wyjaśnił Jason. - I usłyszałem huki. Była tu jakaś strzelanina? - Coś w tym rodzaju. Leo rzucił mu sztylet Piper, po czym znowu zaczął szperać w skarbach karłów. Pamiętał, co powiedziała Hazel: że muszą znaleźć skarb, który pomoże im w ich misji, ale nie wiedział, czego szukać. Były tam monety, grudki złota, klejnoty, spinacze biurowe, foliowe opakowania, spinki do mankietów. Wciąż wracał do paru przedmiotów, które nie bardzo tu pasowały. Jednym był jakiś stary przyrząd nawigacyjny, przypominający astrolabium okrętowe. Był bardzo zniszczony i chyba brakowało mu kilku części, ale Leona zaintrygował. - Weź to! - zaproponował Passalos. - To dzieło Odyseusza! Weź to i pozwól nam odejść. - Odyseusza? - powtórzył Jason. - Tego Odyseusza? - Tak! - pisnął Passalos. - Zrobił to, jak był już stary, na Itace. Jeden z jego ostatnich wynalazków. Ukradliśmy mu to. - Jak to działa? - zapytał Leo. - Och, to nie działa - powiedział Akmon. - Jak to było? Coś o brakującym krysztale? - Zerknął wyczekująco na brata. 9o Leo - „Moje największe co-by-było-gdyby” - odrzekł Passalos. -„Trzeba było wziąć kryształ”. Wciąż to mruczał przez sen tej nocy, kiedy mu to ukradliśmy. - Wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia, co miał na myśli. Ale bierz to, bierz! Możemy już odejść? Leo nie wiedział, dlaczego chce wziąć astrolabium. Nie miał wątpliwości, że jest popsute, i nie wyglądało na skarb, o którym mówiła Hekate. Wsunął je jednak do kieszeni swojego magicznego pasa. Teraz zajął się innym dziwnym znaleziskiem - oprawioną w skórę księgą. Tytuł był złocony, w nieznanym mu języku, ale cała księga na pewno nie błyszczała. Nie sądził, by kerkopi byli namiętnymi czytelnikami. - Co to jest? - Machnął nią w stronę karłów, którym oczy wciąż łzawiły od dymu. - Nic! - odrzekł Akmon. - Po prostu księga. Na okładce jest złoto, więc mu ją ukradliśmy. - Komu? - zapytał Leo. Akmon i Passalos wymienili nerwowe spojrzenia. - Pomniejszemu bogu - wyjaśnił Passalos. - W Wenecji. Ale, naprawdę, to nic takiego. - W Wenecji. - Jason zmarszczył czoło, patrząc na Leona. -Chyba tam właśnie mamy teraz dotrzeć? - No tak. Leo obejrzał księgę. Było w niej mnóstwo ilustracji: sierpy, różne rośliny, słońce, para wołów ciągnących wóz. Nie znalazł nic interesującego, ale skoro księgę skradziono jakiemuś pomniejszemu bogu - i to w Wenecji, którą Hekate radziła im teraz odwiedzić - to musiała być tym, czego szukali. - Gdzie dokładnie możemy znaleźć tego pomniejszego boga? - zapytał. - Nie! -* krzyknął Akmon. - Nie możecie mu tego oddać! Jeśli odkryje, że mu ją ukradliśmy... - Zniszczy was - powiedział Jason. -1 my to zrobimy, jeśli nam nie powiecie, a jesteśmy o wiele bliżej. Przytknął czubek miecza do gardła Akmona. - Dobra, dobra! — wrzasnął karzeł. — La Casa Nera! Calle Frezeria! - To jakiś adres? - zapytał Leo. Oba karły gorliwie pokiwały głowami. - Błagam, nie mówcie mu, że to myją ukradliśmy - jęknął Passalos. - On nie jest miły. - Kim on jest? - zapytał Jason. - Co to za bóg? - N-nie mogę powiedzieć — wyjąkał Passalos. - Lepiej mów - ostrzegł go Leo. - Nie. To znaczy... ja naprawdę nie mogę powiedzieć. Nie potrafię tego wymówić! Tr... tri... to za trudne! - Tru - powiedział Akmon. - Tru.. .to... Za wiele spółgłosek! Obaj zalali się łzami. Leo nie wiedział, czy kerkopi mówią prawdę, ale trudno było wściekać się nadal na szlochające karły, bez względu na to, jak okropnie były poubierane. Jason opuścił miecz. - Co chcesz z nimi zrobić, Leo? Wysłać je do Tartaru? - Tylko nie to! - jęknął Akmon. — Powrót może nam zająć całe tygodnie. - Zakładając, że Gaja nas puści! - Passalos pociągnął nosem. - Teraz to ona pilnuje Wrót Śmierci. Będzie na nas bardzo zła. Leo przypatrywał się karłom. Pokonał już wiele potworowi nigdy nie czuł wyrzutów sumienia, zamieniając je w pył, ale teraz było inaczej. Musiał przyznać, że te karły wzbudzały w nim coś w rodzaju podziwu. Płatały figle i lubiły błyskotki, a to do niego przemawiało. Poza tym Percy i Annabeth byli teraz w Tartarze - miał nadzieję, że wciąż żywi - zmierzając do Wrót Śmierci. 92 Leo Wysłanie tych dwóch małpiszonów właśnie tam, żeby mieć z nimi znowu takie koszmarne problemy... nie, to chyba zły pomysł. Wyobraził sobie, że Gaja śmieje się z jego słabości - półbóg o sercu zbyt miękkim, by zabić potwory. Przypomniał sobie swój sen o Obozie Herosów w ruinach, o polach zasłanych ciałami Greków i Rzymian. I Oktawiana przemawiającego głosem Matki Ziemi: „Rzymianie ruszyli z Nowego Jorku na wschód. Zbliżają się do waszego obozu i nic ich nie powstrzyma”. - Nic ich nie powstrzyma - powiedział na głos. - Zastanawiam się... - Co? - zapytał Jason. Leo spojrzał na karły. - Proponuję wam układ. Oczy Akmona zalśniły. - Trzydzieści procent? - Zostawimy wam wszystkie wasze skarby prócz tego, co należy do nas, astrolabium i tej księgi, którą oddamy temu gościowi w Wenecji. - Ale on nas zniszczy! - jęknął Passalos. - Nie powiemy mu, skąd ją mamy - obiecał Leo. -1 nie zabijemy was. Pozwolimy wam odejść. - Ej, Leo... - odezwał się zaniepokojony Jason. Akmon pisnął z radości. - Wiedziałem, że jesteś sprytny jak Herkules! Będę cię nazywał Czarnym Tyłkiem Kontynuacją! - Nie, dziękuję - powiedział Leo. - Ale w zamian za to musicie coś dla nas zrobić. Chcę was gdzieś wysłać, żebyście tam okradli pewnych ludzi, nękali ich, utrudniali im życie na wszystkie sposoby. Powiem wam dokładnie, gdzie to jest. Musicie przysiąc na Styks, że to zrobicie. - Przysięgamy! — zawołał Passalos. — Okradanie ludzi to nasza specjalność! Leo 93 - Uwielbiam nękać! - dodał Akmon. - Dokąd mamy się udać? Leo wyszczerzył zęby. - Słyszeliście o Nowym Jorku? • « XIII PERCY w świecie śmiertelników Percy zabierał swoją dziewczynę na romantyczne spacery. Tym razem nie był to romantyczny spacer we dwoje. Wlekli się wzdłuż brzegów Flegetonu, potykając się i ślizgając na czarnym, chropowatym szkliwie, przeskakując szczeliny i ukrywając się za skałami, kiedy idące przed nimi wampirzyce zwalniały. Nie było łatwo trzymać się od nich na tyle daleko, by ich nie zobaczyły, i na tyle blisko, by nie stracić ich z oczu. Żar buchający z rzeki palił Percy’emu skórę. Każdy oddech był jak wciągnięcie do płuc włókna szklanego cuchnącego siarką. Kiedy dręczyło ich pragnienie, mogli tylko wypić łyk ożywczego płynnego ognia. Nie ma co... Romantyczny spacer we dwoje... Na szczęście Annabeth nie doskwierała już kostka. Przestała kuleć. Poznikały jej liczne blizny i zadrapania. Włosy przewiązała paskiem oderwanym z nogawki dżinsów, oczy jej migotały w blasku ognistej rzeki. Mimo że była tak poobijana, czarna od sadzy i ubrana jak bezdomny włóczęga, Percy emu wydawała się piękna jak zawsze. Percy 95 Co z tego, że są w Tartarze? Co z tego, że mają niewielkie szanse na przeżycie? Są razem. Tak go to uradowało, że poczuł chęć, by się uśmiechnąć. Sam fizycznie też czuł się lepiej, chociaż wyglądał, jakby przeszedł przez nawałnicę szklanych odprysków. Był spragniony, głodny i przerażony (choć Annabeth nie zamierzał tego zdradzić), ale otrząsnął się już z pozbawiającego nadziei zimna Kokytosu. Ognista woda Flegetonu smakowała obrzydliwie, ale zdawała się dodawać wigoru. Czas trudno tu było określić. Szli i szli brzegiem rzeki przebijającej się przez pokryte czarnym szkliwem skały. Na szczęście empuzy nie były dobrymi piechurami. Kuśtykały na swoich spiżowych i oślich nogach, posykując i kłócąc się między sobą. Najwyraźniej nie ścigały się w drodze do Wrót Śmierci. Raz przyspieszyły kroku i otoczyły coś, co wyglądało jak ścierwo wyrzucone na brzeg przez prąd rzeki. Percy nie wiedział, co to jest - może jakiś potwór albo zwierzę? Empuzy rzuciły się na to z uciechą. Kiedy się oddaliły, Percy i Annabeth doszli do tego miejsca i znaleźli tylko kilka połamanych kości i jakieś błyszczące plamy, szybko wysychające w żarze bijącym od rzeki. Percy nie miał wątpliwości, że empuzy pożarłyby każdego półboga z takim samym apetytem. - Chodź. - Łagodnie odciągnął Annabeth od tego miejsca. -Nie możemy stracić ich z oczu. Idąc, Percy myślał o swoim pierwszym spotkaniu z Kelli podczas dnia otwartego w szkole średniej Goode, kiedy on i Rachel Elizabeth Dale wpadli w pułapkę w sali gimnastycznej. Wtedy wydawało mu się to sytuacją beznadziejną. Dzisiaj oddałby wszystko, by mieć tak prosty problem. W końcu był wówczas w świecie śmiertelników. Stąd nie było dokąd uciec. 96 Percy Hej! Zaczyna już myśleć o wojnie z Kronosem jak o starych dobrych czasach! Ponura sprawa. Wciąż miał nadzieję, że będzie lepiej, ale ich życiu zagrażało coraz więcej niebezpieczeństw, jakby trzy Mojry przędły ich przyszłość nie z włóczki, ale z drutu kolczastego, żeby zobaczyć, ile jeszcze mogą znieść. Po kilku kolejnych kilometrach empuzy zniknęły za jakimś grzbietem. Kiedy Percy i Annabeth tam dotarli, zobaczyli, że znajdują się na krawędzi wysokiego stromego urwiska. Flegeton spływał po nim serią grzmiących wodospadów. Empuzy schodziły w dół, przeskakując z jednej półki skalnej na drugą jak górskie kozice. Percy’emu serce podeszło do gardła. Nawet gdyby zdołali zejść na sam dół klifu, czekała ich niechybna śmierć. Rozciągała się tam ponura, szara jak popiół równina porośnięta czarnymi drzewami jak owadzimi wąsami. Grunt był upstrzony bąblami. Co chwila jeden z nich nabrzmiewał i pękał, wypluwając potwora jak larwę z jajka. Percy emu nagle odechciało się jeść. Wszystkie świeżo wylęgłe potwory, czołgając się, wlokły się w tym samym kierunku - ku ławie czarnej mgły nabrzmiewającej na horyzoncie jak front burzy. Flegeton płynął w tę samą stronę, aż gdzieś do połowy równiny, gdzie spotykał się z inną, czarną rzeką. Może to Kokytos? Obie rzeki tworzyły dymiącą, wrzącą kataraktę i płynęły dalej ku czarnej mgle. Im dłużej się w tę mgłę wpatrywał, tym mniejszą miał ochotę ku niej pójść. Mogło się w niej kryć wszystko - ocean, bezdenna przepaść, armia potworów. Ale jeśli właśnie tam leżały Wrota Śmierci, była to jedyna szansa na powrót do domu. Wyjrzał za krawędź klifu. - Szkoda, że nie potrafimy latać - mruknął. Annabeth potarła sobie ramiona. Percy 97 - Pamiętasz te latające buty Luke’a? Ciekawe, czy wciąż gdzieś tam są. Percy przypomniał sobie te zaklęte buty. Jeśli ktoś je założył, niosły go do Tartaru. O mało co nie spotkało to ich przyjaciela Grovera. - Zadowoliłbym się lotnią. - To chyba nie najlepszy pomysł. Pokazała ręką w górę. Między krwistoczerwonymi chmurami krążyły czarne skrzydlate kształty. - Furie? - Albo jakieś inne demony. W Tartarze są ich tysiące. - W tym i takie, które pożerają lotnie. No dobra, trzeba złazić. Empuzy znikły za jednym z grzbietów poniżej. Mniejsza z nimi. Było oczywiste, dokąd on i Annabeth muszą iść. Podobnie jak te wszystkie potwory, pełznące równinami Tartaru, muszą zmierzać w stronę mrocznego horyzontu. Percy wprost tryskał entuzjazmem na samą myśl o tym, co ich tam czeka.. XIV PERCY Teraz jednak skupił się na wyzwaniu, którym było zejście po ścianie urwiska: na wyszukiwaniu oparcia dla stóp, na dbaniu o to, by nie uruchomić lawiny, mogącej zdradzić empuzom ich obecność, oraz oczywiście na tym, by Annabeth i on sam nie odpadli od ściany, roztrzaskując się u stóp klifu. Gdzieś w połowie drogi w dół Annabeth powiedziała: - Zatrzymajmy się, dobrze? Tylko na chwilę. Nogi jej dygotały i Percy sklął siebie w duchu, że wcześniej sam nie pomyślał o odpoczynku. Usiedli na skalnej półce koło grzmiącego wodospadu. Percy otoczył Annabeth ramieniem, a ona przytuliła się do niego, drżąc ze zmęczenia. On też nie czuł się o wiele lepiej. Żołądek skurczył mu się z głodu. Obawiał się, że gdyby znowu natrafili na jakieś ścierwo potwora, odepchnąłby wampirzycę i sam spróbował je pożreć. Ale wciąż byli razem, on i Annabeth. Znajdą wyjście z Tartaru. Muszą znaleźć. Fata i przepowiednie niewiele już go obchodziły, Percy 99 ale wierzył w jedno: on i Annabeth mają być razem. Nie po to przeżyli aż tyle, by teraz spotkała ich śmierć. - Mogło być gorzej - powiedziała Annabeth. - Tak? - Percy nie bardzo to sobie wyobrażał, ale próbował nadrabiać miną. Przytuliła się mocniej do niego. Jej włosy pachniały dymem, a gdyby zamknął oczy, mógłby sobie łatwo wyobrazić, że siedzą przy ognisku w Obozie Herosów. - Moglibyśmy wpaść do rzeki Lete. Stracić pamięć. Na samą myśl o tym ścierpła mu skóra. Miał już dość kłopotów z amnezją jak na jedno życie. Zaledwie w zeszłym miesiącu Hera odebrała mu pamięć, by wprowadzić go do obozu rzymskich półbogów. Znalazł się w Obozie Jupiter, nie mając pojęcia, kim jest i skąd przybywa. A parę lat wcześniej walczył z jednym z tytanów na brzegach Lete, blisko pałacu Hadesa. Prysnął na niego wodą z rzeki i całkowicie wymazał mu pamięć. - Och, ta Lete - mruknął. - Nie jest moją ulubioną rzeką. -Jak się nazywał ten tytan? - Yyy... Japet. Powiedział, że to znaczy „Nabijacz” czy jakoś tak. - Nie, chodzi mi o imię, które mu nadałeś po tym, jak utracił pamięć. Steve? -Bob. Roześmiała się cicho. - Tytan Bob. Percy miał tak popękane usta, że bał się uśmiechnąć. Zastanawiał się, co się stało z Japetem po tym, jak go zostawili w pałacu Hadesa... Czy nadal jest zadowolony z tego, że jest szczęśliwym, przyjacielskim, pozbawionym problemów Bobem. Miał taką nadzieję, ale w Podziemiu mogło się przydarzyć wszystko co najgorsze każdemu - potworom, herosom i bogom. Zapatrzył się na popielate równiny. Mogli tu być i inni tytani -może spętani łańcuchami albo błądzący bez celu, albo ukrywający *» zoo Percy się w jakichś ciemnych szczelinach. Percy i jego sprzymierzeńcy uśmiercili najgorszego tytana, Kronosa, ale jego szczątki mogą tu gdzieś spoczywać - miliard wściekłych cząsteczek tytana rozproszonych w krwistoczerwonych chmurach lub w tej mrocznej mgle. Postanowił o tym nie myśleć. Pocałował Annabeth w czoło. - Musimy iść. Chcesz się napić trochę ognia? - Uch. Raczej nie. Dźwignęli się na nogi. Pod nimi znajdowała się już tylko stroma ściana pożłobiona wąskimi półkami skalnymi, ale nie było innego wyjścia: musieli po niej zejść. Ciało Percy ego przełączyło się na autopilota. Palce mu zesztywniały. Bąble pokrywały mu kostki u nóg. Trząsł się z głodu. Zastanawiał się, czy to właśnie z głodu umrą, czy może ognista woda pozwoli im żyć. Przypomniał sobie o karze, jaka spotkała Tantala, który został zanurzony w sadzawce pełnej wody pod owocowym drzewem, ale nie mógł dosięgnąć ani wody, ani owoców. A niech to, nie myślał o Tantalu od lat... Ten głupiec dostał kiedyś przepustkę, by przez jakiś czas zarządzać Obozem Herosów. Pewnie był już z powrotem na Polach Kary. Percy nigdy przedtem go nie żałował, ale teraz zaczął mu współczuć. Potrafił sobie wyobrazić, jak to jest być coraz bardziej i bardziej głodnym, i to przez całą wieczność, i nigdy nie móc nic zjeść. „Nie myśl, tylko złaź” - powiedział sobie w duchu. Cheeseburgery — odpowiedział jego żołądek. „Zamknij się” — pomyślał. 2 frytkami - jęknął żołądek. Miliard lat później, z tuzinem nowych bąbli na stopach, dotarł na sam dół. Percy pomógł zejść Annabeth i oboje padli na ziemię. Przed nimi rozciągały się mile pustkowi pokrytych olbrzymimi bąblami i wielkimi pająkowatymi drzewami. Na prawo Flegeton rozdzielał się na odnogi, znikające w delcie dymu i ognia. Na północy, wzdłuż głównego nurtu rzeki, grunt był Percy 101 podziurawiony otworami jaskiń. Tu i tam wyrastały szpikulce skał, jak wykrzykniki. Pod ręką Percy’ego grunt był niepokojąco ciepły i gładki. Spróbował zebrać garść piasku i pod cienką warstwą pyłu i żwiru wyczuł coś w rodzaju błony... jakby skórę. O mało nie zwymiotował. Nie miał w żołądku nic prócz ognia. Nie powiedział o tym Annabeth, ale zaczął się czuć tak, jakby coś ich śledziło - coś olbrzymiego i złowrogiego. Nie mógł się na tym czymś skupić, bo otaczało go ze wszystkich stron. „Śledziło” to też było złe określenie. Zakładało istnienie jakichś oczu, a to coś było po prostu świadome ich obecności. Grzbiety skalne nad nimi wyglądały teraz bardziej jak rzędy potężnych zębów niż jak stopnie gigantycznych schodów. Szpikulce skal przypominały złamane żebra. A jeśli grunt był skórą... Odrzucił te myśli. To miejsce po prostu go przerażało. I to wszystko. Annabeth wstała i otarła twarz z sadzy. Spojrzała ku ciemnej chmurze na horyzoncie. - Idąc przez tę równinę, będziemy na widoku. Jakieś sto metrów od nich pękł jeden z bąbli. Wygramolił się z niego potwór... połyskujący telchin ze śliskim futrem i korpusem foki o zdeformowanych ludzkich odnóżach. Odpełzł zaledwie kilka metrów, gdy coś wyskoczyło z najbliższej jamy, tak szybko, że Percy zdołał dostrzec tylko ciemnozielony łeb gada. Potwór chwycił telchina zębami i powlókł go w mrok. Odrodzić się w Tartarze na zaledwie kilka sekund, tylko po to, by zostać pożartym... Percy zastanawiał się, czy ten telchin wyskoczy z bąbla w jakimś innym miejscu i jak długo będzie to trwało. Przełknął ślinę o smaku siarki. — O, tak. Będzie zabawnie. Annabeth pomogła mu wstać. Spojrzał po raz ostatni na ścianę klifu, wiedząc, że nie ma tędy powrotu. Dałby tysiąc złotych 102 Percy drachm, by mieć teraz obok siebie Franka Zhanga - dobrego, starego Franka, który zawsze zjawiał się, gdy był potrzebny, i który potrafiłby się zamienić w orła albo smoka, by ich przenieść przez te głupie pustkowia. Ruszyli w drogę, starając się nie wpaść w którąś z jam i trzymać się brzegu rzeki. Obchodzili właśnie jedną ze skalnych iglic, kiedy Percy dostrzegł jakiś ruch - coś przebiegło między skałami na prawo. Jakiś potwór ich ściga? A może inny czarny charakter, zmierzający do Wrót Śmierci? Nagle przypomniał sobie, dlaczego w ogóle idą tyni szlakiem, i stanął jak wryty. — Empuzy. - Złapał Annabeth za ramię. - Gdzie one są? Annabeth rozejrzała się, jej szare oczy zapłonęły niepokojem. Może wampirzyce porwał ten gad i zawlókł do swojej jamy? Bo gdyby empuzy były wciąż gdzieś przed nimi, na pewno by je dostrzegli. Chyba że się ukrywają... Percy dobył miecza. Za późno. Wszystkie pięć empuz wyskoczyło zza skał wokół nich, tworząc krąg. Idealna pułapka. Kelli ruszyła ku nim na swoich nogach nie do pary. Ogniste włosy płonęły na jej ramionach jak miniaturowy wodospad Fle-getonu. Poszarpany strój cheerleaderki pokrywały rdzawo-brą-zowe plamy i Percy był pewny, że to nie keczup. Utkwiła w nim rozjarzone czerwone oczy i obnażyła kły. — Percy Jackson — zagruchała. - Co za niespodzianka! Nawet nie muszę wracać do świata śmiertelników, żeby cię zniszczyć! PERCY Percy przypomniał sobie, jak groźna była Kelli, kiedy ostatnim razem walczył z nią w Labiryncie. Mimo dwóch różnych nóg potrafiła poruszać się bardzo szybko. Zręcznie unikała ciosów jego miecza i wgryzłaby mu się w twarz, gdyby Annabeth nie dźgnęła jej w plecy sztyletem. Teraz miała cztery przyjaciółki. - I twoja Annabeth też jest z tobą! - Kelli parsknęła świszczącym śmiechem. - O, tak, dobrzeją pamiętam. Dotknęła swojego mostka, którędy wyszło ostrze sztyletu, kiedy Annabeth ugodziła ją w plecy - Co z tobą, córko Ateny? Nie masz swojego noża? Co za pech. Użyłabym go, by cię teraz zabić. Percy próbował zebrać myśli. On i Annabeth stali ramię przy ramieniu, jak wiele razy przedtem, gotowi walczyć, tyle że teraz oboje byli wycieńczeni, a Annabeth nie miała żadnej broni. I było ich dwoje, a wampirzyc pięć. Nie mieli dokąd uciec. I kto miałby przyjść im z pomocą? io4 Percy Przez chwilę rozważał możliwość wezwania Pani O’Leary, swojej piekielnej suki. Nawet gdyby go usłyszała, czy zdołałaby pojawić się w Tartarze? To było. miejsce, do którego trafiały potwory, kiedy się je zabiło. Wezwanie tutaj Pani O’Leary mogłoby ją zabić albo z powrotem zamienić w dzikiego potwora. Nie... Nie mógł jej tego zrobić. A więc są zdani jedynie na siebie. Walka - tylko w ostateczności. Pozostawało użycie taktyki Annabeth: zwodzenie, rozmowa, granie na czas. - No więc... - zaczął - pewnie się zastanawiasz, co robimy w Tartarze? Kelli uśmiechnęła się drwiąco. - Raczej nie. Po prostu chcę was zabić. Na tym koncept mu się wyczerpał, ale do gry wkroczyła Annabeth. - Szkoda - powiedziała. - Bo nie macie pojęcia, co się dzieje w świecie śmiertelników. Pozostałe empuzy krążyły wokół nich, czekając, aż Kelli da hasło do ataku, ale była cheerleaderka tylko warknęła, przysiadłszy poza zasięgiem miecza Percy ego. - Wiemy, wiemy. Gaja przemówiła. - Zmierzacie do strasznej klęski. - Annabeth powiedziała to z takim przekonaniem, że nawet Percy był pod wrażeniem. Spojrzała na pozostałe empuzy, po czym wyciągnęła rękę, wskazując oskarżycielskim gestem na Kelli. - Ona twierdzi, że wiedzie was ku zwycięstwu. Kłamie. Kiedy ostatnim razem była w świecie śmiertelników, miała za zadanie dopilnować, by mój przyjaciel Luke Castellan nie sprzeniewierzył się Kronosowi. A Luke zdradził Kronosa. Oddał życie za jego śmierć. Tytani przegrali, bo Kelli zawiodła. Teraz chce was poprowadzić do kolejnej klęski. Empuzy zamruczały i poruszyły się niespokojnie. Percy - Dość tego! - Paznokcie Kelli urosły do długich szponów. Spojrzała na Annabeth takim wzrokiem, jakby sobie wyobrażała, że rozrywają na strzępy. Percy był pewny, że Kelli czuła coś do Lukea Castellana. Lukę tak działał na dziewczyny - nawet na wampirzyce o oślich nogach - więc wspominanie jego imienia nie było chyba najlepszym pomysłem. - Ta dziewczyna kłamie - powiedziała Kelli. - Tak, tytani przegrali. I o to chodziło! To była część planu, by obudzić Gaję! Teraz Matka Ziemia i jej giganci zniszczą świat śmiertelników, a my nażremy się ciał półbogów! Wampirzyce zazgrzytały zębami w szale podniecenia. Percy znalazł się kiedyś pośrodku stada rekinów, gdy woda stała się czerwona od krwi. Było to prawie tak przerażające jak żądne krwi empuzy. Przygotował się do ataku, ale ile wampirzyc zdoła unieszkodliwić, zanim go opadną? Pewnie nie dość. - Półbogowie się zjednoczyli! - zawołała Annabeth. - Lepiej pomyślcie dwa razy, zanim się na nas rzucicie. Rzymianie i Grecy będą walczyć ramię w ramię. Nie macie żadnych szans! Empuzy cofnęły się, posykując: Romani. Percy podejrzewał, że musiały się już spotkać z Legionem Dwunastym i nie skończyło się to dla nich dobrze. - Taaak, pamiętacie Romani. — Obnażył przedramię i pokazał im znamię wypalone w Obozie Jupiter: SPQR z trójzębem Neptuna. - Wiecie, co was czeka, kiedy Grecy połączą się z Rzymianami? Wielkie BUM! Tupnął nogą, a empuzy znowu się cofnęły. Jedna wpadła na głaz, na którym uprzednio przycupnęła. „Nieźle” - pomyślał Percy, ale wampirzyce szybko ochłonęły i znowu zaczęły się zbliżać. - Śmiała to mowa - powiedziała Kelli - jak na dwoje półbogów zagubionych w Tartarze. Opuść swój miecz, Percy Jacksonie, a będziesz miał szybką śmierć. Wierz mi, tutaj można umierać długo. - Zaczekaj! - znowu spróbowała Annabeth. — Czy empuzy nie są sługami Hekate? Kelli wydęła wargi. -1 co z tego? - A to, że Hekate jest teraz po naszej stronie. Ma domek w Obozie Herosów. Niektóre z jej dzieci są moimi przyjaciółmi. Jeśli nas pozabijacie, będzie bardzo zła. Percy miał ochotę ją uściskać. Była naprawdę wspaniała. Jedna z pozostałych wampirzyc warknęła. - Kelli, to prawda? Nasza pani zawarła pokój z Olimpem? - Zamknij się, Serefono! - wrzasnęła Kelli. - Na bogów, doprowadzasz mnie do szału! - Nie zrobię niczego przeciw Mrocznej Pani. Annabeth szybko wykorzystała tę różnicę zdań. - Wszystkie lepiej zrobicie, słuchając Serefony. Jest starsza i mądrzejsza. - Tak! - krzyknęła Serefona. - Mnie słuchajcie! Kelli zaatakowała tak szybko, że Percy nawet nie zdążył unieść miecza. Na szczęście nie zaatakowała jego. Rzuciła się na Sere-fonę. Na chwilę oba demony zamieniły się w kłębek błyszczących pazurów i kłów. Ale za moment było już po wszystkim. Kelli stała triumfalnie nad kupką pyłu. Z jej pazurów zwisały strzępy tuniki Serefony. - Macie jeszcze jakiś problem? - warknęła do swoich sióstr. -Hekate jest boginią Mgły! Nikt nie zna jej dróg. Kto wie, po czyjej stronie naprawdę stoi? Jest też boginią rozdroży i oczekuje od nas własnych wyborów. Ja wybieram drogę, na której czeka nas najwięcej krwi półbogów! Wybieram Gaję! Wampirzyce zasyczały z zachwytu. Percy ioy Annabeth zerknęła na Percy ego, a on dostrzegł, że zabrakło jej już pomysłów. Zrobiła, co mogła. Doprowadziła do tego, że Kelli wyeliminowała jedną ze swoich towarzyszek. Teraz pozostawała im tylko walka. - Całe dwa lata kłębiłam się w pustce - powiedziała Kelli. -Wiesz, jakie to straszne być zamienioną w parę, Annabeth Chase? Powoli odtwarzać się na nowo, z pełną świadomością, w piekącym bólu, całymi miesiącami, gdy twoje ciało się odradza, a potem rozerwać pazurami skorupę tego piekielnego miejsca i wywalczyć sobie drogę na światło dzienne? A wszystko dlatego, że jakaś dziewczynka ugodziła cię nożem w plecy! - Jej pełne złości oczy utkwione były w Annabeth. - Ciekawa jestem, co będzie, kiedy uśmierci się półboga w Tartarze. To się chyba jeszcze nie zdarzyło. Zobaczmy. Percy skoczył, zataczając łuk Orkanem. Rozciął jedną wampirzycę na- pół, ale Kelli zaatakowała Annabeth. Dwie pozostałe empuzy rzuciły się na Percy’ego. Jedna złapała go za rękę, w której trzymał miecz. Druga wskoczyła mu na grzbiet. Percy próbował je zignorować i ruszył na pomoc Annabeth, gotów umrzeć w jej obronie, ale ona radziła sobie całkiem nieźle. Przetoczyła się w bok, unikając pazurów Kelli, i wstała z trzymanym w ręku kamieniem, którym rąbnęła ją w nos. Kelli zawyła. Annabeth zebrała garść żwiru i cisnęła nim w jej oczy. Tymczasem Percy miotał się na boki, próbując zrzucić siedzącą mu na karku wampirzycę, ale ta wbiła pazury głęboko w jego ramiona. Druga wciąż trzymała go za rękę, tak że nie mógł użyć Orkana. Kątem oka dostrzegł, że Kelli rzuca się na Annabeth, szponami rozrywając jej ramię. Annabeth krzyknęła i upadła. io8 Percy Ruszył ku niej, słaniając się na nogach. Wampirzyca siedząca mu na plecach zatopiła kły w jego szyi. Przeszył go piekący ból. Kolana się pod nim ugięły. Druga wampirzyca ugryzła go w przedramię; Orkan wypadł mu z ręki. To był koniec. Szczęście go opuściło. Kelli zawisła nad Annabeth, sycąc się chwilą triumfu. Dwie pozostałe wampirzyce otoczyły Percy ego. Ślina ciekła im z ust. A potem padł na niego jakiś cień. Gdzieś w górze rozbrzmiał okrzyk wojenny, tocząc się echem po równinach Tartaru, i na pole bitwy spadł tytan. - PERCY Percy pomyślał, że ma halucynacje. Wydawało mu się niemożliwe, by wielka srebrna postać mogła spaść z nieba prosto na Kelli i rozdeptać ją, zamieniając w kupkę pyłu. Ale tak właśnie się stało. Tytan miał ponad trzy metry wzrostu, rozwichrzone srebrne włosy w stylu Einsteina, srebrne oczy i muskularne ramiona wystające z podartego niebieskiego kombinezonu woźnego. W ręku trzymał wielką miotłę. Na piersiach miał plakietkę z imieniem: BOB. Annabeth krzyknęła i starała się odpełznąć w bok, ale olbrzymi woźny nie zwracał na nią uwagi. Zwrócił się ku dwóm pozostałym empuzom stojącym nad Percym. Jedna z wampirzyc była na tyle głupia, że go zaatakowała. Skoczyła z szybkością tygrysa, ale nie miała żadnych szans. Z końca miotły Boba wysunęło się ostrze włóczni. Zamachnął się i jednym ciosem zamienił ją w pył. Druga empuza próbowała uciec. Tytan cisnął miotłą jak bumerangiem. Przeszyła wampirzycę i powróciła do jego ręki. IIO Percy - MAAACH! - Tytan wyszczerzył zęby i odtańczył taniec zwycięstwa. - Machu, machu, mach! Percy zaniemówił. Wciąż nie mógł uwierzyć, że wydarzyło się coś dobrego. Annabeth też wytrzeszczyła oczy. - S-skąd...? - wyjąkała. - Percy mnie wezwał! - odrzekł beztrosko woźny. - Tak, wezwał. Annabeth odczołgała się trochę dalej. Jej ramię mocno krwawiło. - Wezwał cię? Zaraz. Ty jesteś Bob? Ten Bob? Woźny zmarszczył czoło, kiedy dostrzegł jej rany. - Ojej- Annabeth wzdrygnęła się, kiedy przy niej uklęknął. - Nie bój się - powiedział Percy, wciąż zamroczony bólem. -To przyjaciel. Przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy spotkał Boba. Tytan jednym dotknięciem uleczył paskudną ranę na jego ramieniu. Teraz poklepał przedramię Annabeth i rana natychmiast znikła. Bob zacmokał, zadowolony z siebie, a potem podszedł do Percy ego i zrobił to samo z jego krwawiącą szyją i ręką. Dłonie tytana były zaskakująco ciepłe i łagodne. - Teraz lepiej! - zawołał, a jego srebrne oczy rozbłysły radością. -Jestem Bob, przyjaciel Percy’ego. - Yyy... no tak - wyjąkał Percy. - Dzięki za pomoc. Naprawdę bardzo się cieszę, że znowu się spotykamy. - Tak! - zgodził się woźny. - Bob. To ja. Bob, Bob, Bob. - Wymawianie własnego imienia najwyraźniej sprawiało mu radość. -Zawsze do usług. Usłyszałem swoje imię. Tam, w górze, w pałacu Hadesa, nikt nie wzywa Boba, chyba że jest jakiś bałagan. Bob, zmieć te kości. Bob, zrób porządek z tymi umęczonymi duszami. Bob, jakiś zombie eksplodował w sali jadalnej. Annabeth spojrzała pytająco na Percy’ego, ale on nie próbował jej tego wyjaśnić. mś Percy iii - No i usłyszałem wezwanie przyjaciela! - Tytan wprost tryskał radością. - Percy powiedział: Bob\ Złapał Percy’ego za rękę i pomógł mu wstać. - To niesamowite - powiedział Percy. - Naprawdę. Ale jak ci się...? - Och, pogadamy później. - Spoważniał. - Musimy stąd iść, zanim oni was znajdą. A już nadchodzą. Tak, nadchodzą. - Oni? - zapytała Annabeth. Percy przebiegł wzrokiem horyzont. Ani śladu nadchodzących potworów - nic tylko posępne szare pustkowie. - Tak - powiedział tytan. - Ale Bob zna drogę. Chodźcie, przyjaciele! Będzie zabawa! XVII FRANK Frank obudził się jako pyton, co go zdumiało. Nie zdziwiło go, że zamienił się w jakieś zwierzę. Wciąż to robił. Ale jeszcze nigdy nie zamienił się z jednego zwierzęcia w inne we śnie. Był pewny, że nie zasnął jako wąż. Zwykle zasypiał jako pies. Odkrył, że najlepiej mu się śpi, kiedy zwinie się w kłębek na koi jako buldog. Nie bardzo wiedział dlaczego, ale nie miał wtedy takich koszmarów jak zwykle. Nieustający wrzask w jego głowie prawie zanikał. Nie miał pojęcia, dlaczego stał się pytonem siatkowym, ale to by wyjaśniało jego sen, w którym połykał krowę. Szczęki go jeszcze trochę bolały. Otrząsnął się i powrócił do ludzkiej formy. Natychmiast poczuł łupiący ból głowy. I głosy. Na nich! - ryczał Mars. - Brać ten okręt! Bronić Rzymu! Odpowiedział mu głos Aresa: - Zabić Rzymian! Krew i śmierć! Ognia! Rzymskie i greckie osobowości jego ojca na przemian wrzeszczały mu w głowie na tle bitewnego zgiełku - wybuchów bomb, Frank karabinowych strzałów, ryku silników - a wszystko to dudniło jak potężny głośnik basowy. Usiadł na koi, oszołomiony bólem. Tak jak każdego ranka, wziął głęboki oddech i wpatrzył się w lampę na stoliku - wątły płomyk palący się nocą i dniem, sycony magiczną oliwą. Ogień... Ogień budził w nim największy strach. Przerażał go, ale pomagał mu się skupić. Zgiełk w głowie przycichł, pozwalając mu zebrać myśli. Bywało lepiej i gorzej, ale Frank od wielu dni czuł się jak bezużyteczna szmata. Gdy tylko w Obozie Jupiter rozgorzała walka, dwa głosy boga wojny zaczęły go nękać bez przerwy. Błąkał się po okręcie oszołomiony, niezdolny do normalnego funkcjonowania. Zachowywał się głupio i był pewny, że przyjaciele podejrzewają, iż coś jest z nim nie w porządku. Nie chciał im powiedzieć, co go dręczy. Nie mogli mu pomóc, a przysłuchując się ich rozmowom, był pewny, że nie mają takich samych problemów ze swoimi boskimi rodzicami, wrzeszczącymi im w głowach. Taki jego parszywy los, ale musi sobie jakoś z tym poradzić. Przyjaciele tęp potrzebują - zwłaszcza teraz, kiedy zabrakło Annabeth. Annabeth była dla niego miła. Nawet kiedy był tak roztargniony, że zachowywał się jak błazen, była wobec niego cierpliwa i gotowa mu pomóc. Kiedy Ares wrzeszczał, że nie można ufać dzieciom Ateny, a Mars ryczał, że powinien pozabijać wszystkich Greków, Frank wciąż darzył ją szacunkiem. Teraz, kiedy jej zabrakło, liczyli, że to on zostanie głównym strategiem. Będzie im potrzebny w tym niebezpiecznym rejsie, który ich czeka. Wstał i ubrał się. Na szczęście parę dni temu udało mu się kupić w Sienie trochę nowych ciuchów, po tym jak Leo pozwolił Bufor-dowi odlecieć z jego praniem. (To długa historia). Włożył levisy i zieloną koszulkę, a potem sięgnął po swój ulubiony pulower, ale ii4 Frank przypomniał sobie, że go nie potrzebuje. Było zdecydowanie za ciepło. A co ważniejsze, nie potrzebował już kieszeni, by chować w niej magiczne drewienko, od którego zależała długość jego życia. Zaopiekowała się nim Hazel. Właściwie powinno go to niepokoić. Gdyby drewienko się spaliło, czekała go śmierć: koniec, kropka. Ufał jednak Hazel bardziej niż samemu sobie. Czuł się lepiej, wiedząc, że ona strzeże jego najsłabszego punktu - jakby zapiął pasy przed jakąś szaleńczą jazdą. Zarzucił łuk i kołczan na plecy. Natychmiast zamieniły się w zwykły plecak. Frank to uwielbiał. Wynalazek Leona. Sam nigdy by na to nie wpadł. Leo! - ryknął Mars. — Leo musi umrzeć! Zaduś' go! — zawołał Ares. — Zaduś wszystkich! O kim to my mówimy? I znowu zaczęli na siebie wrzeszczeć w głowie Franka, ponad hukiem wybuchających bomb. Oparł się o ścianę. Od wielu dni wysłuchiwał tych głosów żądających śmierci Leona Valdeza. W końcu to Leo rozpoczął wojnę z Obozem Jupiter, strzelając z balisty prosto w ich Forum. Nie był wówczas sobą, to fakt, ale Mars domagał się zemsty. Leo sam pogarszał sytuację, nieustannie kpiąc sobie z Franka, a Ares nalegał, by Frank nie puszczał płazem żadnej obelgi. Nie ulegał tym głosom, ale nie było to łatwe. W czasie lotu nad Atlantykiem Leo powiedział coś, co Franka wciąż dręczyło. Kiedy się dowiedzieli, że Gaja, diabelska bogini ziemi, wyznaczyła nagrodę za ich głowy, Leo dopytywał się, ile da za niego. „Mogę zrozumieć, że nie jestem wart aż tyle co Percy albo Jason. .. ale czy jestem wart, powiedzmy, dwóch Franków albo trzech Franków?” Frank To był po prostu jeden z głupich dowcipów Leona, ale trochę za bliski rzeczywistości. Na pokładzie „Argo II” Frank czuł się jak NWG - Najmniej Wartościowy Gracz. To prawda, potrafił zamieniać się w zwierzęta. I co z tego? Jak dotąd jego największym sukcesem w tym zakresie była przemiana w łasicę, co pomogło im uciec z podziemnej pracowni, ale nawet to było pomysłem Leona. Frank dał się zapamiętać raczej z klapy, jaką się skończyła jego zamiana w wielką złotą rybkę w Atlancie, a zaledwie wczoraj zblamował się ponownie, zamieniając się w ważącego dwieście kilogramów goryla, którego granat błyskowo-hu-kowy natychmiast pozbawił zmysłów. Leo jeszcze nie zdążył opowiedzieć żadnego dowcipu na ten temat, ale to była kwestia czasu. Zabij go! Torturuj! A potem zabij! Dwie strony boga wojny zdawały się okładać pięściami i wymierzać sobie kopniaki w głowie Franka, kotłując się w jego zatokach jak na zapaśniczej macie. Krwi! Ognia! Rzym! Wojna! „Spokój!” - rozkazał Frank. To dziwne, ale głosy usłuchały. „Nieźle” - pomyślał Frank. Może w końcu udało mu się zapanować nad tymi wrzaskami? Może dziś nie będzie tak źle? Ta nadzieja zgasła w nim, gdy tylko wszedł na górny pokład. - Co to za jedne? - zapytała Hazel. „Argo II” był przycumowany do zatłoczonego nabrzeża. Z jednej strony ciągnął się szeroki na pół kilometra kanał żeglowny. Z drugiej rozciągała się Wenecja - czerwone dachówki domów, metalowe kopuły kościołów, spiczaste wieże i jaśniejące w słońcu Frank budynki we wszystkich barwach walentynkowych serc - czerwonej, białej, brązowej, różowej i pomarańczowej. Wszędzie było pełno posągów lwów - na piedestałach, nad drzwiami, na portykach największych budowli. Było ich tyle, że lew musiał chyba być maskotką tego miasta. Tam, gdzie powinny być ulice, biegły kanały, każdy zatłoczony motorówkami. Wzdłuż nabrzeża, w bocznych uliczkach, pełno było turystów robiących zakupy w kioskach, wylewających się ze sklepów i obsiadujących wystawione na zewnątrz stoliki licznych kawiarni, jak lwy morskie wylegujące się na skałach. • Frank myślał, że Rzym jest pełen turystów, ale to miasto było po prostu zwariowane. Hazel i reszta przyjaciół nie zwracali jednak na to wszystko uwagi. Zebrali się przy prawej burcie i wpatrywali w mnóstwo dziwacznych, włochatych potworów kręcących się w tłumie. Każdy potwór był wielkości krowy, z wygiętym w łuk grzbietem, zmierzwionym szarym futrem, chudymi nogami i czarnymi racicami. Łby ciężko zwisały im z karków; długie jak u mrów-kojadów pyski muskały bruk. Szare grzywy zasłaniały im oczy. Jeden z nich wlókł się po promenadzie, węsząc i liżąc bruk długim jęzorem. Turyści rozstępowali się przed nim, nieświadomi zagrożenia. Paru nawet go pogłaskało. Franka zdumiało, że śmiertelnicy mogą być tak spokojni. A potem potwór nagle zamigotał i na chwilę zamienił się w starego grubego beagla. Jason odchrząknął. - Śmiertelnicy myślą, że to bezdomne psy. - Albo ulubieńcy swoich właścicieli - powiedziała Piper. - Kiedyś mój tata kręcił w Wenecji film. Pamiętam, jak mówił, że wszędzie było pełno psów. Wenecjanie je uwielbiają. Frank zmarszczył czoło. Wciąż zapominał, że ojcem Piper jest Tristan McLean, sławny gwiazdor filmowy. Rzadko o nim mówiła. I wcale nie wyglądała na zepsutego dzieciaka wychowanego Frank 77 w Hollywood. To Frankowi bardzo odpowiadało. Ostatnią rzeczą, jakiej by pragnął, to paparazzi robiący zdjęcia wszystkich jego spektakularnych porażek. - Ale co to za jedne? - powtórzył pytanie Hazel. - Wyglądają jak... jak wygłodzone włochate krowy o sierści owczarków. Czekał, by ktoś mu to wyjaśnił, ale nikt nie zgłosił się na ochotnika. - Może nie są groźne - powiedział Leo. - Nie zwracają uwagi na śmiertelników. - Niegroźne! - Gleeson Hedge parsknął śmiechem. Satyr miał na sobie swój zwykły strój - spodenki gimnastyczne i sportową koszulkę - a na szyi dyndał mu gwizdek trenera. Minę miał wojowniczą jak zawsze, ale we włosach wciąż tkwiła jedna z różowych gumek, którymi przystroiły je dowcipne karły w Bolonii. Frank trochę się bał zwrócić mu na to uwagę. - Valde?, ile niegroźnych potworów spotkaliśmy do tej pory? Trzeba po prostu walnąć w nie z balisty i zobaczyć, co się stanie! - O nie - powiedział Leo. Tym razem Frank był tego samego zdania co Leo. Potworów było stanowczo za dużo. Trafienie jednego z nich oznaczałoby krwawą jatkę wśród otaczającego go tłumu turystów. A przestraszone potwory mogłyby dokończyć dzieła, tratując ludzi... - Będziemy musieli tamtędy przejść i mieć nadzieję, że są nastawione pokojowo - powiedział Frank, choć nie bardzo mu się to podobało. - Tylko w ten sposób możemy odnaleźć właściciela tej księgi. Leo wyciągnął spod pachy oprawioną w skórę księgę. Uprzednio przylepił do niej karteczkę z adresem, który dały mu karły w Bolonii. - La Casa Nera - odczytał. - Calle Frezzeria. - Czarny Dom - przetłumaczył Nico di Angelo. - Calle Frezzeria to ulica. u8 Frank Frank starał się nie wzdrygnąć, kiedy zdał sobie sprawę, że Nico stoi tuż za nim. Ten facet był tak spokojny i zamyślony, że zdawał się dematerializować, kiedy nic nie mówił. Hazel mogła sobie być tą, która wróciła z zaświatów, ale Nico był od niej o wiele bardziej widmowy. - Znasz włoski? - zapytał. Nico rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: „Uważaj, o co pytasz”. Ale przemówił spokojnie. - Frank ma rację. Musimy odnaleźć ten adres. A jedynym na to sposobem jest spacer po tym mieście. Wenecja to prawdziwy labirynt. A w nim tłumy i te... no, czymkolwiek one są. Grom huknął z jasnego nieba. W nocy nękały ich burze. Frank myślał, że mają to za sobą, ale teraz nie był już tego taki pewny. Powietrze było gęste i gorące jak para w saunie. Jason zasępił się, patrząc na horyzont. - Może powinienem zostać na pokładzie. Podczas nocnych burz venti nie brakowało. Jeśli znowu zaatakują okręt... Nie musiał kończyć. Wszyscy mieli przykre doświadczenia ze spotkań ze złośliwymi duchami wiatru, a tylko Jason miał dużo szczęścia w walce z nimi. Trener Hedge odchrząknął. - Na mnie też nie liczcie. Jeśli wy, mięczaki, zamierzacie przespacerować się po Wenecji, nie waląc tych futrzaków po łbach, zapomnijcie o mnie. Nie lubię nudnych wypraw. - W porządku, trenerze - powiedział Leo z uśmiechem. - Trzeba naprawić maszt główny. I będzie mi potrzebna twoja pomoc w maszynowni. Mam pomysł na nową instalację. Frankowi nie spodobał się błysk w oczach Leona. Od czasu, gdy znalazł tę kulę Archimedesa, wciąż eksperymentował z „nowymi instalacjami”. Zwykle kończyło się to eksplozją lub chmurą dymu, który wdzierał się do kabiny Franka. Frank 119 - No cóż... - Piper przestąpiła z nogi na nogę. - Ktokolwiek tam pójdzie, nie może mieć problemów ze zwierzętami. Bo ja... ee... trochę się boję krów. Frank domyślił się, że za jej słowami kryje się jakaś niezbyt miła historia, ale uznał, że lepiej jej o to nie pytać. -Ja pójdę - powiedział. Nie bardzo wiedział, dlaczego sam się zgłosił - może dlatego, że chciał wreszcie okazać się pożyteczny. Albo pragnął uniknąć głupich uwag na swój temat, w rodzaju: „Zwierzęta? Frank potrafi się w nie zamieniać! Niech on idzie”. Leo poklepał go po ramieniu i wręczył mu oprawioną w skórę księgę. - Super. Jeśli natrafisz na sklep z żelastwem, możesz mi kupić trochę kantówki dwa na cztery cale i galon smoły? - Leo, on nie idzie na zakupy - zbeształa go Hazel. -Ja pójdę z Frankiem - zaproponował Nico. Frankowi zadrgała powieka. W głowie ryknęły mu głosy boga wojny: Zabij go! Ubij grecką szumowinę! Nie! Uwielbiam greckie szumowiny! - Yyy... nie masz problemów ze zwierzętami? - zapytał. Nico uśmiechnął się blado. - Prawdę mówiąc, większość zwierząt mnie nie znosi. Wyczuwają śmierć. Ale w tym mieście jest coś... — Spochmurniał. — Mnóstwo śmierci. Niespokojne duchy. Jeśli pójdę, może uda mi się je poskromić. No i, jak zauważyłeś, mówię po włosku. Leo podrapał się po głowie. - Mnóstwo śmierci? Osobiście raczej tego unikam, ale wy, chłopaki, bawcie się dobrze! Frank nie był pewny, czego boi się bardziej: tych owłosionych krów, hord niespokojnych duchów, czy tego, że będzie sam na sam z Nikiem di Angelo. 120 Frank -Ja też pójdę. - Hazel wsunęła mu rękę pod ramię. - Trójka to najlepsza liczba, jeśli chodzi o wyprawy półbogów, nie? Frank starał się nie okazać ulgi. Nie chciał urazić Nica. Ale zerknął na Hazel i powiedział jej oczami: „Dziękuję, dziękuję, dziękuję”. Nico popatrzył na kanały, jakby się zastanawiał, jakie nowe i interesujące formy złych duchów mogą się tam czaić. — No dobra. Chodźmy poszukać właściciela tej księgi. XVIII i i FRANK ! i- . i j Frankowi spodobałaby się Wenecja, gdyby nie trafił do niej latem, w sezonie turystycznym, i gdyby w mieście nie grasowały tabuny wielkich włochatych potworów. Między rzędami starych domów i kanałów tłum ledwo się mieścił na wąskich chodnikach. Ludzie po prostu przepychali się między sobą i co krok przystawali, by zrobić zdjęcie. Potwory jeszcze pogarszały sytuację. Wałęsały się wszędzie z opuszczonymi głowami, wpadając na śmiertelników i obwąchując chodnik. Jeden chyba znalazł coś interesującego na krawędzi kanału. Zaczął coś skubać i lizać w szczelinie między kamiennymi płytami, aż w końcu wyciągnął z niej jakiś zielonkawy korzeń. Wessał go do pyska z widocznym zadowoleniem i powlókł się dalej. - Patrzcie, są roślinożerne — ucieszył się Frank. — To dobra wiadomość. Hazel wsunęła rękę w jego dłoń. - Chyba że uzupełniają braki w diecie, zjadając półbogów. Miejmy nadzieję, że się mylę. 122 Frank Kiedy poczuł jej dłoń w swojej, ogarnęła go taka fala szczęścia, że tłumy, upał i potwory nagle przestały go denerwować. Poczuł się komuś potrzebny. Oczywiście Hazel nie musiała liczyć na to, że w razie czego ją obroni. Każdy, kto widział, jak naciera na Arionie na wroga, z mieczem nad głową, nie miał wątpliwości, że sama potrafi o siebie zadbać. Frank lubił jednak być przy niej, wyobrażać sobie, że jest jej ochroniarzem. Gdyby któryś z tych potworów próbował zrobić jej krzywdę, Frank chętnie zamieniłby się w nosorożca i zepchnął go do kanału. Mógłby się zamienić w nosorożca? Jeszcze nigdy tego nie próbował. Nico zatrzymał się. - To tutaj. Skręcili w wąską uliczkę, oddalając się od kanału. Przed nimi był mały placyk otoczony czteropiętrowymi budynkami. Było na nim dziwnie pusto - jakby śmiertelnicy wyczuwali, że nie jest tu bezpiecznie. Z tuzin włochatych krów węszyło wokół omszałej cembrowiny starej kamiennej studni. - Sporo krów w jednym miejscu — zauważył Frank. - Tak, ale zobacz tam — odrzekł Nico. - Za tym łukiem. Nico musiał mieć lepszy wzrok. Frank zmrużył oczy. Na końcu placyku kamienny łuk ozdobiony rzeźbami lwów prowadził w wąską uliczkę. Tuż za łukiem jeden z domów pomalowany był na czarno - jedyny czarny budynek, jaki Frank do tej pory zobaczył w Wenecji. - La Casa Nera - mruknął. Hazel mocniej ścisnęła mu palce. - Nie podoba mi się ten placyk. Jest jakiś... zimny. Frank nie wiedział, co Hazel ma na myśli. Wciąż okropnie się pocił. Frank Ale Nico pokiwał głową. Przyglądał się oknom czarnego domu; większość miała pozamykane okiennice. - Masz rację, Hazel. Tu jest pełno lemurów. - Lemurów? - zapytał nerwowo Frank. - Chyba nie masz na myśli tych małych futrzaków z Madagaskaru? - To złośliwe duchy. Lemury pochodzą z czasów rzymskich. Są w wielu włoskich miastach, ale jeszcze nigdy nie wyczuwałem aż tyle w jednym miejscu. Mama mi mówiła... - Zawahał się. -Opowiadała mi różne historie o duchach Wenecji. Franka znowu zaciekawiła jego przeszłość, ale bał się zapytać. Spostrzegł spojrzenie Hazel. „Wal śmiało”, zdawało się mówić. „Nico musi się nauczyć rozmawiać z ludźmi”. W głowie Franka rozbrzmiał trzask karabinowych strzałów i huk wybuchów bomb atomowych. Mars i Ares próbowali się przekrzyczeć, wyśpiewując Dixie i Hymn bojowy Republiki. Frank z trudem zmusił ich do milczenia. - Nico, twoja mama była Włoszką? - zapytał. - Pochodziła z Wenecji? Nico niechętnie pokiwał głową. - Tu w latach trzydziestych spotkała Aresa. Kiedy zbliżała się druga wojna światowa, uciekła do Stanów ze mną i moją siostrą. To znaczy... z Biancą, moją drugą siostrą. Wiele z tych czasów nie pamiętam, ale wciąż potrafię mówić po włosku. Frank gorączkowo myślał, co na to powiedzieć. „Och, to fajnie” chyba nie pasowało. Towarzyszył teraz już niejednemu, ale dwojgu półbogów, którzy zostali wyciągnięci z czasu. Technicznie rzecz ujmując, każdy z nich był starszy od niego o jakieś siedemdziesiąt lat. - Twojej mamie musiało być bardzo ciężko - powiedział. - Ale chyba powinno się zrobić wszystko dla kogoś, kogo się kocha. 124 Frank Hazel ścisnęła mu rękę, jakby go popierała. Nico gapił się na bruk. - Tak - powiedział z goryczą. - Chyba tak. Frank nie bardzo wiedział, co Nico miał na myśli. Nie było łatwo wyobrazić sobie Nica robiącego coś z miłości do kogoś, no, może z wyjątkiem Hazel. Ale uznał, że i tak zabrnął już trochę za daleko, pytając go o sprawy osobiste. - No więc te lemury... - Przełknął ślinę. - Jak można sobie z nimi poradzić? - Już się tym zajmuję - odrzekł Nico. - Wysyłam im komunikat, że powinny trzymać się od nas z daleka. Mam nadzieję, że to wystarczy. Bo jeśli nie... może być ciężko. Hazel zacisnęła wargi. - Idziemy - powiedziała. W połowie placyku zrobiło się ciężko, ale nie miało to nic wspólnego z duchami. Ostrożnie obchodzili studnię, starając się nie zwrócić na siebie uwagi krowich potworów, gdy nagle Hazel potknęła się o luźny brukowiec. Frank ją złapał. Z siedem wielkich szarych bestii zwróciło ku nim głowy. Frank dostrzegł płonące zielenią oko pod grzywą jednego z nich i nagle poczuł mdłości, jakby zjadł za dużo sera albo lodów. Potwory zawyły głucho jak rozzłoszczone syreny mgielne. - Miłe krówki - mruknął. Wysunął się do przodu, między swoich przyjaciół a potwory. - Kochani, myślę, że powinniśmy powoli się stąd wycofać. - Straszna ze mnie fujara — wyszeptała Hazel. — Przepraszam. - To nie twoja wina — powiedział Nico. - Popatrz w dół. Frank spojrzał w dół i wstrzymał oddech. Bruk pod ich stopami poruszał się, a ze szczelin wysuwały się ostre pędy roślin. Frank Nico cofnął się. Pędy popełzły w jego stronę. Pęczniały w oczach, wydzielając z siebie zielonkawą parę o zapachu gotowanej kapusty. - Te korzonki chyba lubią półbogów - zauważył Frank. Ręka Hazel powędrowała do rękojeści miecza. - A krowie potwory chyba lubią te korzonki. Całe stado patrzyło teraz w ich stronę, porykując i tupiąc racicami. Frank znał się na zwierzętach na tyle, by odczytać komunikat: „Stoicie na naszym pokarmie. To czyni was naszymi wrogami”. Próbował zebrać myśli. Potworów było za dużo, by z nimi walczyć. I było coś w ich oczach pod tymi zwichrzonymi grzywami... Coś, co wywoływało mdłości, i to zaledwie po krótkim w nie spojrzeniu. Czuł, że jeśli potrwa to dłużej, po prostu się porzyga. - Nie patrzcie im w oczy - ostrzegł przyjaciół. - Zajmę się nimi. Wy idźcie powoli do tego czarnego domu. Potwory zamarły, gotowe do ataku. - Nie prżejmujcie się - powiedział Frank. - Lećcie! Niestety, Frank nie zdołał się zamienić w nosorożca i stracił cenny czas, próbując to zrobić. Nico i Hazel pobiegli ku bocznej uliczce. Frank stanął przed potworami, mając nadzieję skupić ich uwagę na sobie. Ryknął ile sił w płucach, wyobrażając sobie, że jest przerażającym nosorożcem, ale Ares i Mars wciąż kłócili, się w jego głowie, więc nie mógł się skoncentrować i nadal był zwykłym Frankiem. Dwa krowie potwory oddzieliły się od stada i ruszyły w pościg za Nikiem i Hazel. - Nie! - krzyknął do nich Frank. - Na mnie! Jestem nosorożcem! Otoczyła go reszta stada, porykując i zionąc z nozdrzy szmaragdowozielonym gazem. Cofnął się, ale ohydny odór prawie zwalił go z nóg. No dobra, więc nie nosorożec. Frank wiedział, że ma zaledwie kilka sekund, zanim potwory stratują go lub zatrują, ale w głowie I2Ó Frank czuł pustkę. Nie mógł skupić się na wyobrażeniu żadnego zwierzęcia na tyle długo, by się w nie zmienić. I wtedy spojrzał w górę, na jeden z balkonów kamienicy. Zobaczył kamienną rzeźbę - symbol Wenecji. W następnej chwili zamienił się w wielkiego lwa. Ryknął groźnie, wyskoczył z kręgu otaczających go potworów i wylądował osiem metrów dalej, na szczycie starej kamiennej studni. Potwory zawarczały. Trzy skoczyły na niego jednocześnie, ale był na to przygotowany. Jego lwim atutem w walce była szybkość. Chlasnął pazurami dwa pierwsze potwory, zamieniając je w pył, a potem zatopił kły w gardle trzeciego i odrzucił go w bok. Pozostało siedem plus dwa ścigające jego przyjaciół. Przewaga była duża, ale wiedział, że przede wszystkim musi ściągnąć na siebie uwagę tych siedmiu. Ryknął na nie, otwierając szeroko paszczę. Cofnęły się. Tak, miały przewagę liczebną, ale Frank był teraz potężnym drapieżnikiem. Wiedziały o tym. Dopiero co wysłał ich trzech towarzyszy do Tartaru. Zeskoczył ze studni, obnażając kły. Stado znowu się cofnęło. Gdyby zdołał je obejść, a potem odwrócić się i pomknąć za swoimi przyjaciółmi... Udało mu się obejść stado, ale kiedy zrobił pierwszy krok do tyłu, ku kamiennemu łukowi, jedna z krów, albo najodważniejsza, albo najgłupsza, wzięła to za oznakę słabości. Zaatakowała, zionąc mu w twarz zielonym gazem. Jednym ciosem łapy zamienił potwora w pył, ale jadowity gaz już palił mu sierść i oczy. Wstrzymał oddech, ale było za późno. Cofnął się chwiejnie, oślepiony i oszołomiony, gdy do jego świadomości z trudem dotarło, że Nico wykrzykuje jego imię. - Frank! Frank! Spróbował się skupić. Powrócił do ludzkiej postaci, krztusząc się i powstrzymując wymioty. Twarz go piekła, jakby zdzierano Frank 127 z niej skórę. Pomiędzy nim a stadem unosił się w powietrzu obłok zielonego gazu. Potwory obserwowały go uważnie, pewnie zastanawiając się, czy ma w zanadrzu jakieś inne sztuczki. Zerknął przez ramię. Pod kamiennym lukiem stał Nico ze swoim czarnym stygijskim mieczem w dłoni, machając do niego drugą ręką. Dwie kałuże ciemniały na bruku u jego stóp - zapewne resztki potworów, które ich ścigały. A Hazel... stała za swoim bratem, oparta o mur. Nie poruszała się. Pobiegł ku nim, zapominając o stadzie potworów. Minął Nica i złapał Hazel za ramiona. Głowa opadła jej na piersi. - Dostała tym zielonym gazem prosto w twarz - powiedział ponuro Nico. - Ja... ja nie byłem dość szybki. Frank nie wyczuł jej oddechu. Ogarnęła go rozpacz, a potem wściekłość. Syn Hadesa zawsze budził w nim lęk. Teraz zapragnął go skopać i zepchnąć do najbliższego kanału. Bez względu na wszystko. Bogowie wojny w jego głowie też się tego głośno domagali. - Trzeba ją szybko zanieść na pokład okrętu — powiedział. Stado krowich potworów krążyło ostrożnie tuż za łukiem, porykując gniewnie. Z sąsiednich ulic zaczęły im odpowiadać podobne ryki. Wkrótce półbogowie zostaną otoczeni. - Nie zdołamy dotrzeć tam pieszo - powiedział Nico. — Frank, zamień się w wielkiego orła. Nie martw się o mnie. Zanieś ją na „Argo II”. Franka wciąż piekła twarz, a. w głowie wrzeszczeli mu Ares i Mars, więc nie był pewny, czy zdoła zmienić postać, ale już miał spróbować, gdy zza pleców dobiegł go głos: - Przyjaciele wam nie pomogą. Nie znają na to leku. Obrócił się błyskawicznie. Na progu czarnego domu stał młodzieniec w dżinsach i denimowej koszuli. Miał kręcone czarne włosy i przyjazny uśmiech na twarzy, choć Frank wcale nie był 128 Frank pewny, czy ma przed sobą przyjaciela. Prawdopodobnie nie był to nawet człowiek. Ale w tej chwili Frank nie dbał o to. - Możesz ją uleczyć? - zapytał. — Oczywiście - odrzekł młodzieniec. - Ale lepiej szybko wejdźcie do środka. Rozzłościliście chyba wszystkie katoblepony w całej Wenecji. XIX FRANK L edwo zdążyli wpaść do środka. Gdy tylko ich gospodarz zaryglował drzwi, zadygotały od ciosów łbów i racic rozwścieczonych potworów. - Och, nie wejdą tutaj - zapewnił ich młodzieniec w dżinsach. -Jesteście już bezpieczni! - Bezpieczni? - powtórzył Frank. - Hazel umiera! Młodzieniec zmarszczył brwi, jakby go uraził ton Franka. - Tak, tak. Chodźcie za mną. Frank niósł Hazel na rękach, idąc za ich gospodarzem w głąb domu. Nico chciał mu pomóc, ale Frank odmówił. Hazel była lekka, a w jego ciele buzowała adrenalina. Czuł, jak dziewczyna drży, więc przynajmniej wiedział już, że wciąż żyje, ale skórę miała zimną. Jej wargi przybrały zielonkawy odcień - a może tak mu się tylko wydawało, bo sam miał trudności z widzeniem? Oczy wciąż go piekły. Płuca paliły, jakby miał w nich płonącą kapustę. Nie wiedział, dlaczego gaz nie podziałał na niego aż tak zabójczo jak na Hazel. Może wciągnęła w płuca większą dawkę? Oddałby wszystko, by było na odwrót, jeśli miałoby to ją ocalić. 7JO Frank Głosy Marsa i Aresa wrzeszczały mu w głowie, domagając się, by zabił Nica, tego gościa w dżinsowym ubranku i każdego, kogo napotka, ale nakazał im się zamknąć. Frontowy pokój przypominał cieplarnię. Ściany były obwieszone gablotkami z roślinami oświetlonymi fluorescencyjnymi lampkami. Pachniało roztworem sztucznego nawozu. Może Wenecja-nie uprawiają rośliny w domach, bo otacza ich woda, a nie ziemia? Nie był pewny, ale nie zaprzątał sobie tym umysłu. Tylny pokój wyglądał jak połączenie garażu, sypialni w akademiku i pracowni komputerowej. Pod lewą ścianą był długi stół z rzędem serwerów i laptopów; na ich ekranach migotały obrazy zaoranych pól i traktorów. Pod prawą ścianą stały łóżko, zagracone biurko i otwarta szafa pełna dżinsowych ubrań i narzędzi rolniczych, takich jak widły i grabie. Ścianę na wprost zajmowały wielkie garażowe drzwi. Obok nich stał czerwono-złoty rydwan o dwóch kołach, podobny do tych, na których Frank ścigał się w Obozie Jupiter. Z boków wystawały mu wielkie pierzaste skrzydła. Pyton plamisty oplatał jedno z kół, chrapiąc głośno. Frank nie wiedział, że pytony chrapią. Miał nadzieję, że ubiegłej nocy sam nie chrapał jako pyton. - Połóż tutaj swoją przyjaciółkę - powiedział młodzieniec w dżinsach. Frank ostrożnie położył Hazel na łóżku. Odpiął jej miecz i próbował ułożyć ją wygodnie, ale ciało miała nadal zwiotczałe i bezwładne jak strach na wróble. Teraz już nie miał wątpliwości: jej skóra nabrała zielonkawego odcienia. - Co to za potwory... te krowy? - zapytał. - Co jej zrobiły? - Katoblepony - odrzekł ich gospodarz. - Katoblepas w liczbie pojedynczej. „Patrzące w dół”. Tak je nazywają, bo... - Bo zawsze patrzą w dół. - Nico uderzył się w czoło. - Oczywiście. Czytałem o nich. Frank Frank spojrzał na niego ze złością. -1 teraz ci się przypomniało, tak? Nico zwiesił głowę prawie tak nisko jak katoblepas. - No bo... jak byłem młodszy, grałem w tę głupią grę karcianą, Magia i Mit. Na jednej z kart potworów był katoblepas. Frank zamrugał. -Ja też grałem w Magię i Mit. Takiej karty nigdy nie widziałem. - Była w talii dodatku Africanus Extreme. -Aha. Ich gospodarz odchrząknął. - Skończyliście już swoje pogaduszki? - Oczywiście, sorry - mruknął Nico. - W każdym razie kato-blepony mają trujący oddech i zioną trującym gazem. Myślałem, że żyją tylko w Afryce. Młodzieniec wzruszył ramionami. - Stamtąd pochodzą. Sprowadzono je do Wenecji zupełnie przypadkowo kilkaset lat temu. Słyszeliście o świętym Marku? Frank z trudem powstrzymał krzyk. Co to wszystko ma do rzeczy? Ale jeśli ten facet może uzdrowić Hazel, lepiej go nie denerwować. - Święci? Nie występują w mitologii greckiej. Młodzieniec zacmokał. - No nie, ale święty Marek jest patronem Wenecji. Umarł w Egipcie... och, dawno, dawno temu. Kiedy Wenecja stała się potęgą... no, w każdym razie w średniowieczu relikwie świętych były wielką atrakcją turystyczną. Wenecjanie postanowili wykraść relikwie świętego i sprowadzić je do swojego miasta, do wielkiego kościoła pod wezwaniem świętego Marka. Przeszmuglowali jego ciało w beczce zapeklowanej wieprzowiny. - To... odrażające - mruknął Frank. - Tak - zgodził się z uśmiechem młodzieniec. - Rzecz w tym, że nie można czegoś takiego zrobić bez przykrych konsekwencji. Frank Niechcący przeszmuglowali z Egiptu coś więcej. Katoblepony. Przybyły tu na pokładzie tego okrętu i odtąd mnożą się w Wenecji jak szczury. Uwielbiają magiczne trujące rośliny, które tu rosną, bagienne, cuchnące glony wypełzające z kanałów. To sprawia, że ich oddechy stają się jeszcze bardziej trujące! Zwykle ignorują śmiertelników, ale półbogowie... zwłaszcza tacy, którzy wejdą im w drogę... - Kumam - warknął Frank. - Możesz ją uleczyć? Młodzieniec wzruszył ramionami. - Chyba tak. - Chyba? - Frank całą siłą woli powstrzymał się, by nie złapać go za gardło. Podsunął dłoń pod nos Hazel. Nie wyczuł oddechu. - Nico, błagam cię, powiedz, że ona jest w tym... no, w tym śmiertelnym transie, jak ty w tej spiżowej kadzi. Nico skrzywił się. - Nie wiem, czy Hazel to potrafi. Jej ojcem jest Pluton, nie Hades, więc... - Hades! - zawołał ich gospodarz, patrząc z odrazą na Nica. -A więc to właśnie wyczuwałem! Dzieci Podziemia? Gdybym wiedział, nigdy bym was tu nie wpuścił! Frank wstał. - Hazel jest dobra. Obiecałeś, że ją uzdrowisz. - Nie obiecałem. Nico dobył miecza. - To moja siostra - warknął. - Nie wiem, kim jesteś, ale jeśli potrafisz ją uzdrowić, musisz to zrobić, albo... przysięgam na Styks... - Och, bla, bla, bla! Młodzieniec machnął ręką i nagle tam, gdzie stał Nico, wyrastała teraz z donicy mierząca z półtora metra roślina ze zwisającymi zielonymi liśćmi, jedwabistymi kłaczkami i kilkoma dojrzałymi, żółtymi kolbami kukurydzy. Frank *33 Frank cofnął się, wpadając na łóżko. - Co zrobiłeś... Dlaczego...? Młodzieniec uniósł brew. Frank krzyknął piskliwie i nie był to zbyt bojowy okrzyk. Tak był skupiony na Hazel, że zapomniał, co mu Leo mówił o facecie, którego mają odnaleźć. -Jesteś bogiem - wymamrotał. - Triptolemos. - Młodzieniec skłonił się. - Przyjaciele mówią na mnie Trip, więc tak się do mnie nie zwracaj. I jeśli ty też jesteś dzieckiem Hadesa... - Marsa! — powiedział szybko Frank. - Jestem synem Marsa! Triptolemos pociągnął nosem. - Niewiele lepiej. Ale może zasługujesz na coś lepszego od kukurydzy. Sorgo? Sorgo jest bardzo fajne. - Zaczekaj! Przybywamy w misji pokojowej. Coś ci przywieźliśmy. - Frank bardzo powoli sięgnął do plecaka i wyjął oprawioną w skórę księgę. - To twoje? - Mój almanach! - Triptolemos wyszczerzył zęby i chwycił księgę. Zaczął przerzucać kartki, kołysząc się na piętach. - Och, to niesamowite! Gdzie go znaleźliście? - Yyy... w Bolonii. Tam były te... - Frank przypomniał sobie, że nie powinien wspominać o karłach - .. .te straszne potwory. Ryzykowaliśmy życie, ale wiedzieliśmy, że ta księga jest dla ciebie ważna. Więc może teraz, no wiesz, przywrócisz Nicowi ludzką postać i uzdrowisz Hazel? -Hm? Trip spojrzał na niego znad księgi. Właśnie odczytywał coś półgłosem - coś o zasadach hodowli rzepy. Frank marzył, by była tu harpia Ella. Pobawiłaby się z tym chłoptasiem. - Och, mam ich uzdrowić? - Triptolemos zacmokał, kręcąc głową. - Oczywiście jestem bardzo wdzięczny za tę książkę i z całą pewnością puszczę cię wolno, synu Marsa. Ale mam zadawniony uraz do Hadesa. W końcu moją boskość zawdzięczam Demeter! *34 Frank Zatrucie jadem katoblepasa i wrzeszczące w głowie głosy nie pozwalały Frankowi zebrać myśli. - Aha, Demeter... bogini roślin. Ona... nie lubiła Hadesa, bo... — Nagle przypomniał sobie starą opowieść, usłyszaną w Obozie Jupiter. - Jej córka, Prozerpina... - Persefona - poprawił go Triptolemos. - Wolę grekę, jeśli łaska. Zabij go! - krzyknął Mars. Kocham tego faceta! - odkrzyknął Ares. - Ale i tak go zabij! Frank uznał, że nie warto się spierać. Nie chciał być zamieniony w sorgo. -Jasne. Hades porwał Persefonę. - Właśnie! - Więc... przyjaźniłeś się z Persefoną? Trip prychnął. - Byłem wtedy śmiertelnikiem, zwykłym księciem. Persefona nie zwróciłaby na mnie uwagi. Ale kiedy jej matka, Demeter, zaczęła szukać córki po całej ziemi, niewielu jej pomogło. Hekate przyświecała jej nocą swoimi pochodniami. A ja... no więc kiedy Demeter przybyła do mojej części Grecji, użyczyłem jej gościny, jadła i wszelkiej pomocy. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że jest boginią, ale mój dobry uczynek sowicie mi się opłacił. Później Demeter nagrodziła mnie, czyniąc bogiem rolnictwa. - O rany - powiedział Frank. - Rolnictwa. Moje gratulacje. - No pewnie! Niesamowite, prawda? W każdym razie Demeter nigdy się nie pogodziła z Hadesem. A ja, to chyba naturalne, muszę stać po jej stronie. Dzieci Hadesa... co to to nie! Nigdy! Jedno z nich... ten scytyjski król... jak on się nazywał? Ach, Lyn-kos! Kiedy próbowałem nauczyć jego ziomków rolnictwa, zabił mojego prawego pytona! - Twojego... prawego pytona? Trip podszedł do rydwanu i wskoczył do niego. Pociągnął za jakąś dźwignię, wprawiając w ruch skrzydła. Pyton plamisty na Frank lewym kole otworzył oczy i owinął się wokół osi jak sprężyna. Koło zaczęło się obracać, ale prawe wciąż było nieruchome, więc rydwan kręcił się w kółko, machając skrzydłami i podrygując jak uszkodzona karuzela. - Widzisz? Nie działa! Odkąd utraciłem prawego pytona, nie jestem w stanie krążyć po świecie, by nauczać ludzi, jak uprawiać rolę... w każdym razie nie osobiście. Poprzestaję na kursach online. - Co? - zapytał Frank i natychmiast tego pożałował. Trip zeskoczył z poruszającego się wciąż rydwanu. Pyton powoli się zatrzymał i znowu zaczął chrapać. Trip podbiegł do rzędu komputerów. Postukał w klawisze klawiatur i ekrany ożyły, ukazując stronę internetową, całą w złoto-brązowych barwach, ze zdjęciem uradowanego rolnika w todze i czapce Johna Dee-re’a, słynnego producenta traktorów. Stał z kosą na polu pszenicy. - Uniwersytet Rolniczy Triptolemosa! - oznajmił Trip z dumą. — W sześć tygodni możesz zdobyć licencjat z widokiem na ekscytującą karierę w przyszłości, uprawiając rolę! Frank poczuł, że po policzku ścieka mu kropla potu. Miał w nosie tego zwariowanego boga, jego napędzany wężami rydwan i jego internetowy uniwersytet. Hazel zieleniała w oczach. Nico zmienił się w kukurydzę. A on był sam. - Posłuchaj. Przywieźliśmy ci twój almanach. Moi przyjaciele to naprawdę przemiłe osoby. Nie są tacy, jak te inne dzieci Hadesa, które spotkałeś. Więc jeśli jest jakiś sposób... - Och! - Triptolemos strzelił palcami. — Widzę, do czego zmierzasz! - Yyy... widzisz? - Oczywiście! Jeśli uleczę twoją przyjaciółkę Hazel i przywrócę ludzką postać temu Nicolasowi... - Nicowi. - ...jeśli przywrócę mu ludzką postać... -Tak? Ij6 Frank - To w zamian za to zostaniesz ze mną i zajmiesz się uprawą roli! Syn Marsa moim uczniem? Rewelacja! Będziesz moim wspaniałym rzecznikiem. Przekujemy miecze na lemiesze! Ale będzie zabawa! - No więc... — zaczął Frank, myśląc gorączkowo, jak z tego wybrnąć. Mars i Ares w jego głowie wrzasnęli: Za miecze! Do dział! Kanonada! Jeśli odrzuci propozycję Tripa, na pewno go obrazi i skończy jako sorgo albo pszenica. Albo inne zboże. Gdyby to był jedyny sposób, by uratować Hazel, to bez wahania zgodziłby się na żądanie Tripa i został rolnikiem. Ale to nie może być jedyny sposób. Trudno uwierzyć, by fata wybrały go na uczestnika tej wyprawy tylko po to, by zaliczył internetowe kursy uprawy rzepy. Spojrzał na uszkodzony rydwan. - Mam lepszą propozycję - wypalił. - Mogę to naprawić. Uśmiech spełzł z twarzy Tripa. -Naprawić... mój rydwan? Frank chciał sam siebie kopnąć. Co mu przyszło do głowy? Przecież nie jest Leonem. Nie potrafił nawet odkryć, jak działa ta głupia chińska pułapka. Z trudem potrafił wymienić baterie w pilocie telewizyjnym. Przecież nie zdoła naprawić magicznego rydwanu! Ale coś mu mówiło, że to jego szansa. Ten rydwan był chyba jedyną rzeczą, na jakiej Triptolemosowi naprawdę zależało. - Znajdę sposób, by naprawić twój rydwan - powiedział. - A ty naprawisz Nica i Hazel. Rozstaniemy się w pokoju. I... i udzielisz nam pomocy w walce z siłami Gai. Triptolemos roześmiał się. - Skąd ci przyszło do głowy, że mogę wam w tym pomóc? - Hekate nam to powiedziała. To ona nas tu wysłała. Ona... ona uznała, że Hazel jest jedną z jej ulubienic. Trip zbladł. Frank - Hekate? Frank miał nadzieję, że nie popełnił błędu. I chyba nie naraził się Hekate... Ale jeśli ona i Triptolemos są przyjaciółmi Demeter, to może wzmianka o niej skłoni Tripa do udzielenia im pomocy. - Bogini wskazała nam miejsce, w którym był twój almanach. W Bolonii. Chciała, żebyśmy ci go zwrócili, bo... no, bo pewnie wiedziała, że wiesz coś, co może nam pomóc przejść przez Dom Hadesa w Epirze. Trip powoli pokiwał głową. - Tak. Rozumiem. Wiem, dlaczego Hekate was do mnie wysłała. Dobrze, synu Marsa. Napraw mój rydwan. Jeśli ci się uda, zrobię to, o co prosisz. Ale jeśli ci się nie uda... - Wiem - mruknął Frank. - Moi przyjaciele umrą. - Tak - przyznał wesoło Trip. - A z ciebie będzie piękna kępka sorgo! • XX FRANK Frank chwiejnym krokiem wyszedł z Czarnego Domu. Drzwi zatrzasnęły się za nim, a on oparł się o mur, czując falę wyrzutów sumienia. Na szczęście katoblepony dokądś sobie poszły, bo gdyby były, mógłby po prostu usiąść i dać im się stratować. Na nic lepszego nie zasłużył. Pozostawił w tym domu Hazel, umierającą i bezbronną, na łasce zwariowanego boga rolników. Zabij rolników! - ryknął Ares w jego głowie. Wracaj do legionu i walcz z Grekami! - zawołał Mars. - Co my tu robimy ? Zabijamy rolników! - wrzasnął w odpowiedzi Ares. - Zamknijcie się! - zawołał Frank. - Obaj! Minęła go para starszych pań z torbami pełnymi zakupów. Spojrzały na niego dziwnie, mrucząc coś pod nosem po włosku, i poszły dalej. Spojrzał smętnie na kawaleryjski miecz Hazel, leżący obok plecaka u jego stóp. Mógłby pobiec na nabrzeże i wezwać na pomoc Leona. On pewnie potrafiłby naprawić ten rydwan. Frank Czuł jednak, że to nie jest zadanie dla Leona. To było zadanie dla niego. To on musi się sprawdzić. Zresztą rydwan właściwie nie był uszkodzony. To nie był żaden mechaniczny problem. Brakowało w nim węża. Frank mógłby sam zamienić się w pytona. Może to był znak od bogów, kiedy tego ranka obudził się jako wielki wąż? Nie chciał spędzić reszty życia na obracaniu kołem jakiegoś rydwanu, ale jeśli miałoby to ocalić Hazel... Nie. Musi być jakiś inny sposób. Węże. Mars. Czy jego ojciec miał jakieś powiązania z wężami? Świętym zwierzęciem Marsa był dzik, a nie wąż. A jednak Frank mógłby przysiąc, że coś kiedyś słyszał... Ale co? Tylko jedna osoba mogła mu odpowiedzieć na to pytanie. Niechętnie otworzył umysł na głosy boga wojny. - Potrzebny mi jest wąż - powiedział im. - Jak go zdobyć? Ha, ha! - krzyknął Ares. - Wąż! Taki jak ten plugawy Kadmos - powiedział Mars. - Ukaraliśmy go za zabicie naszego smoka! Obaj zaczęli się przekrzykiwać, aż Frank pomyślał, że za chwilę mózg mu pęknie. - Dobra! Przestańcie! Głosy ucichły. - Kadmos - mruknął Frank. - Kadmos... I nagle sobie przypomniał. Półbóg Kadmos zabił smoka, który był dzieckiem Aresa. Skąd Ares wytrzasnął takiego syna, Frank nie chciał wiedzieć, ale pamiętał, że za karę zamienił Kadmo-sa w węża. - Więc potrafisz zamieniać swoich wrogów w węże - powiedział. - Tego mi właśnie trzeba. Muszę znaleźć jakiegoś wroga. A potem muszę zamienić go w węża. 140 Frank Myślisz, że zrobię to dla ciebie?! - ryknął Ares. - Nie zasługujesz na to! Tylko największy heros mógłby prosić o taką łaskę — powiedział Mars. - Taki jak Romulus! Zbyt rzymski! — odkrzyknął Ares. — Diomedes! No to Horacjusz - zaproponował Mars. Ares milczał, więc Frank wyczuł niechętną zgodę. - Horacjusz - powtórzył. - Dobra. Jeśli wam na tym zależy, udowodnię, że jestem taki dobry jak Horacjusz. Yyy... a co on zrobił? Ujrzał w wyobraźni jakąś scenę. Samotny wojownik stał na kamiennym moście, a z drugiej strony Tybru maszerowała na Rzym armia wroga. Przypomniał sobie tę legendę. Horacjusz, rzymski generał, sam jeden powstrzymał hordę najeźdźców, poświęcając swoje życie na tym moście, by Rzymianie mieli czas na zorganizowanie obrony miasta. W ten sposób ocalił republikę rzymską. Wenecjajest zagrożona - powiedział Mars. - Tak jak wtedy Rzym. Oczyśćją\ Zniszcz wszystkie! - zawołał Ares. - Pozabijaj! Frank zepchnął głosy w tył głowy. Spojrzał na swoje ręce i zdziwił się, że nie drżą. Po raz pierwszy od wielu dni myślał jasno i klarownie. Wiedział dokładnie, co ma zrobić. Nie wiedział jak. Ryzyko śmierci było bardzo duże, ale musiał spróbować. Od tego zależało życie Hazel. Przypasał sobie jej miecz, zamienił plecak w łuk i kołczan, po czym pobiegł na placyk, gdzie walczył z krowimi potworami. Plan miał trzy fazy: niebezpieczną, naprawdę niebezpieczną i szaleńczo niebezpieczną. Zatrzymał się przy starej kamiennej studni. Po katobleponach nie było ani śladu. Dobył miecza i podważył nim kilka brukowców, odkrywając plątaninę ostrych pędów. Rozwinęły się szybko, Frank 141 wydzielając cuchnącą zieloną parę, po czym zaczęły pełznąć ku jego stopom. W oddali rozbrzmiał smętny ryk katoblepasa. Z różnych stron odpowiedziały mu buczące jak syreny mgielne głosy innych krowich potworów. Frank nie wiedział, w jaki sposób poznały, że dobiera się do ich ulubionego pokarmu - może po prostu miały tak doskonały węch. Musiał działać szybko. Oderwał długi pęd i przewiesił przez jedną z pętli przy pasie, nie zważając na pieczenie i swędzenie w dłoniach. Wkrótce miał już jarzące się, cuchnące lasso z jadowitych pędów. Huraaa. Pierwszych parę katobleponów przyczłapało na placyk, porykując gniewnie. Zielone ślepia płonęły pod ich grzywami. Z długich pysków buchały obłoczki gazu jak z futrzanych maszyn parowych. Frank nałożył strzałę na cięciwę. Przez chwilę ukłuło go poczucie winy. To nie były najgorsze potwory, jakie w życiu spotkał. W zasadzie były roślinożernymi zwierzętami, tyle że jadowitymi. Tak, tylko że Hazel umiera na skutek ich jadu. Wypuścił strzałę. Najbliższy katoblepas padł, rozsypując się w pył. Frank nałożył drugą strzałę, ale reszta stada już na niego szarżowała, a inne stado wbiegało na placyk z drugiej strony. Zamienił się w lwa. Ryknął groźnie i skoczył ku kamiennemu łukowi ponad głowami drugiego stada. Obie grupy katobleponów wpadły na siebie, ale szybko się pozbierały i ruszyły za nim. Nie był pewny, czy zielone pędy będą nadal cuchnąć po jego przemianie w lwa. Zwykle ubranie i to, co miał przy sobie, jakoś wtapiały się w jego zwierzęcą postać, ale tym razem nie było wątpliwości: śmierdział jak smakowity jadowity obiad. Za każdym razem, gdy przebiegał koło jakiegoś potwora, ten ryczał wściekle i przyłączał się do ulicznego biegu pod hasłem: „Zabić Franka!”. Skręcił w jakąś większą ulicę i zaczął się przepychać przez tłum turystów. Nie miał pojęcia, co widzą śmiertelnicy - kota ściganego 142 Frank przez sforę psów? Ludzie klęli na niego w kilkunastu różnych językach. Rożki z lodami śmigały w powietrzu. Jakaś kobieta rozsypała stos karnawałowych masek. Jakiś facet wpadł do kanału. Spojrzał przez ramię. Ścigały go przynajmniej dwa tuziny potworów. To za mało. Chciał, by ścigały go wszystkie potwory Wenecji. Znalazł wolne miejsce w tłumie i zamienił się w człowieka. Dobył spathy Hazel. Nie była to jego ulubiona broń, ale ciężki kawaleryjski miecz nie sprawiał mu trudności. No i miał spory zasięg. Machnął złotą klingą i zabił pierwszego katoblepasa. Reszta zbiła się przed nim w gromadę. Starał się unikać patrzenia im w oczy, ale czuł na sobie ich spojrzenia. Pomyślał, że gdyby te wszystkie potwory zionęły na niego jednocześnie, chmura jadowitego dymu zamieniłaby go w kałużę. Teraz ruszyły na niego całą chmarą, wpadając na siebie. - Chcecie moich jadowitych korzonków? - ryknął. - To chodźcie i weźcie je sobie! Zamienił się w delfina i wskoczył do kanału. Miał nadzieję, że katoblepony nie potrafią pływać. W każdym razie nie skoczyły za nim, czemu się nie dziwił. Woda w kanale była obrzydliwa -cuchnąca, słona i ciepła jak zupa - ale płynął dzielnie, unikając gondoli i motorówek, przystając co jakiś czas, by obrzucić delfi-nimi obelgami potwory, które gnały za nim wzdłuż kanału. Kiedy dopłynął do najbliższej przystani gondoli, znowu zamienił się w człowieka, zabił mieczem parę katobleponów, żeby je jeszcze bardziej rozjuszyć, i pobiegł dalej. I tak się toczył ten zwariowany pościg. Po jakimś czasie Frank wpadł w coś w rodzaju transu. Zwabiał coraz więcej potworów, rozpraszał tłumy turystów i wiódł już całą hordę katobleponów krętymi uliczkami starego miasta. Kiedy go dopadały, zamieniał się w delfina i skakał do kanału, albo w orła, Frank 143 polatując nad ich głowami, ale nigdy nie oddalał się zbytnio od swoich prześladowców. Kiedy wyczuwał, że potwory tracą nim zainteresowanie, zatrzymywał się na jakimś dachu, wyciągał łuk i uśmiercał parę katobleponów w środku stada. Potrząsał lassem z jadowitych pędów i lżył potwory, kpiąc z ich śmierdzącego oddechu, co doprowadzało je do furii. Cofał się. Gubił w labiryncie wąskich uliczek. Raz skręcił za róg i wpadł na tył stada ścigających go potworów. Powinien już dawno opaść z sił, ale wciąż odnajdywał w sobie energię, by biec dalej - co było cenne, bo najtrudniejsze dopiero go czekało. Dostrzegł parę mostów, ale żaden mu nie odpowiadał. Jeden był wysoki i całkowicie zabudowany - nie zdołałby zmusić potworów, by na niego wbiegły. Drugi był zbyt zatłoczony. Potwory ignorowały śmiertelników, ale ich trujący gaz mógłby zaszkodzić turystom. Im większe stawało się stado potworów, tym więcej śmiertelników mogło zostać stratowanych lub strąconych do wody. W końcu zobaczył coś, co pasowało do jego planu. Przed nim, za dużym placem, drewniany most łączył brzegi jednego z najszerszych kanałów. Był to łuk ze staroświeckich drewnianych krat, o długości około pięćdziesięciu metrów. Krążąc w górze w postaci orła, Frank nie dostrzegł potworów na drugim brzegu. Wyglądało na to, że każdy wenecki katoblepas przyłączył się do ścigającego go stada, które gnało uliczkami, roztrącając ludzi wrzeszczących ze strachu. Może myśleli, że opadła ich sfora bezpańskich psów. Opadł w dół jak kamień i powrócił do swoich ludzkich kształtów. Pobiegł na środek mostu - naturalny punkt zborny - i rzucił za siebie przynętę z trujących pędów. Kiedy przód stada dotarł na początek mostu, Frank dobył złotej spathy Hazel. 144 Frank - Chodźcie tu! - ryknął. — Chcecie poznać, ile jest wart Frank Zhang?! No to chodźcie tu! Zdał sobie sprawę, że wrzeszczy nie tylko na potwory. Wyrzucał z siebie całe tygodnie strachu, wściekłości i rozżalenia. Głosy Marsa i Aresa wrzeszczały razem z nim. Potwory zaszarżowały. Frankowi zrobiło się czerwono przed oczami. Później nie mógł sobie przypomnieć szczegółów. Rąbał, siekł, dźgał potwory, aż żółty pył sięgał mu powyżej kostek. Kiedy było ich za dużo i zaczynał się dusić jadowitym gazem, zmieniał się w słonia, smoka, lwa, a każda przemiana oczyszczała mu płuca, dając nowy zastrzyk energii. Te przemiany stały się tak płynne, że mógł zamachnąć się mieczem jako człowiek i zakończyć atak ciosem lwich pazurów. Potwory atakowały kopytami. Zionęły trującym gazem i wpatrywały się w niego wściekłymi ślepiami. Powinien zginąć. Powinien zostać stratowany. A jednak wciąż stał, nawet nie był ranny. Był tornadem zniszczenia. Nie sprawiało mu to żadnej przyjemności, ale ani przez moment się nie zawahał. Ciął mieczem jednego potwora i natychmiast rąbał na odlew innego. Zamienił się w smoka i przegryzł katoblepasa na pół, potem zamienił się w słonia i rozdeptał trzy potwory naraz. Wciąż widział świat na czerwono i w końcu zdał sobie sprawę, że to nie jest jakieś zaburzenie widzenia. Naprawdę cały jaśniał, otoczony różową poświatą. Nie wiedział dlaczego. Wciąż walczył, aż został tylko jeden potwór. Frank stawił mu czoła z mieczem w dłoni. Brakowało mu oddechu, oblewał go pot, cały był oblepiony żółtym pyłem, ale nie był ranny. Katoblepas zawarczał. Chyba nie był zbyt rozgarnięty. Padło kilka setek jego braci, a on nie uciekał. Frank 145 - Marsie! - zawołał Frank. - Pokazałem, co potrafię! Teraz chcę dostać węża! Chyba nikt przed nim nie wykrzyczał takich słów. Dziwne to było życzenie. Niebo milczało. Głosy w głowie ucichły. Katoblepas stracił cierpliwość. Rzucił się na Franka, nie dając mu wyboru. Frank ciął go na odlew mieczem. Klinga ugodziła potwora, a ten zniknął w błysku krwistoczerwonego światła. Gdy Frank odzyskał jasność widzenia, u jego stóp leżał zwinięty w kłębek brązowy, plamisty pyton birmański. - Dobra robota - rozległ się znajomy głos. Przed nim stał jego ojciec, Mars, w czerwonym berecie i oliwkowym mundurze z odznaką Włoskich Sił Specjalnych. Na ramieniu nosił karabin szturmowy. Twarz miał twardą i kwadratową, na oczach ciemne okulary. - Tato - wydukał Frank. Nie mógł uwierzyć w to, czego właśnie dokonał. Poczuł, że przerażenie chwyta go za gardło. Chciało mu się płakać, ale uznał, że nie może sobie na to pozwolić, stojąc przed Marsem. - To naturalne. - Głos boga wojny był zaskakująco ciepły, pełen dumy. - Wszyscy wielcy wojownicy odczuwają strach. Nie boją się tylko głupcy i ci, którzy karmią się złudzeniami. Ale ty, mój synu, pokonałeś swój strach. Zrobiłeś to, co do ciebie należało. Jak Horacjusz. To był twój most i ty sam go obroniłeś. - Ja... - Frank nie bardzo wiedział, co powiedzieć. - Ja... tylko chciałem dostać węża. Mars uśmiechnął się lekko. - Tak. I masz tego swojego węża. Twoja dzielność zjednoczyła moje postacie, grecką i rzymską, choćby tylko na chwilę. Idź. Ocal swoich przyjaciół. Ale posłuchaj mnie, Frank. Czeka cię jeszcze większa próba. Kiedy stawicie czoło armiom Gai w Epi-rze, twoje przywództwo... 146 Frank Nagle zgiął się wpół, trzymając się za głowę. Jego postać zamigotała. Mundur zamienił się w togę, potem w kurtkę motocyklisty i dżinsy. Karabin zamienił się w miecz, a potem w granatnik. - Co za udręka! — krzyknął. - Idź! Spiesz się! Frank nie zadawał pytań. Mimo skrajnego zmęczenia zamienił się w wielkiego orła, chwycił pytona w szpony i wzbił się w powietrze. Kiedy zerknął za siebie, ze środka mostu wyrosła miniaturowa chmura w kształcie grzyba i rozbiegły się kręgi ognia. Dwa głosy - Marsa i Aresa - wrzasnęły: - Nieee! Frank nie wiedział, co się stało, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Leciał nad miastem - teraz już całkowicie wolnym od potworów - zmierzając ku domowi Triptolemosa. - A więc znalazłeś węża! - zawołał bóg rolników. Frank nie zważał na niego. Wpadł do La Casa Nera, wlokąc pytona za ogon jak bardzo dziwny worek Świętego Mikołaja, i cisnął go obok łóżka. Ukląkł przy Hazel. Wciąż żyła - była zielona, cała dygotała, ledwo oddychała, ale żyła. Nico był nadal dorodną kukurydzą. - Uzdrów ich — powiedział. - Teraz. Triptolemos skrzyżował ramiona na piersiach. - Skąd mam wiedzieć, czy ten wąż będzie działał? Frank zacisnął zęby. Od czasu eksplozji na moście nie słyszał już głosów bogów wojny, ale wciąż czuł w sobie ich połączony gniew. Fizycznie też czuł się inaczej. Czyżby Triptolemos zmalał? - Ten wąż jest darem od Marsa - warknął. - Będzie działał. Jakby na znak, pyton birmański podpełzł do rydwanu i owinął się wokół prawego koła. Drugi wąż się obudził. Obejrzały się Frank z47 nawzajem, trącając głowami, a potem razem zakręciły kołami. Rydwan drgnął, skrzydła załopotały. - Widzisz? — powiedział Frank. - A teraz uzdrów moich przyjaciół! Triptolemos poklepał się po podbródku. - Dzięki za węża, ale chyba nie podoba mi się twój ton, półbogu. Może zamienię cię w... Frank był szybszy. Rzucił się na Tripa i przycisnął go do ściany, zwierając palce na jego szyi. - Lepiej pomyśl, co teraz powiesz - wycedził - bo nie przekuję swojego miecza na lemiesz, tylko rozłupię ci nim głowę. Triptolemos z trudem przełknął ślinę. -Wiesz... chyba uzdrowię twoich przyjaciół. - Przysięgnij na Styks. - Przysięgam na Styks. Frank puścił go. Triptolemos dotknął gardła, jakby się upewniał, że wciąż tam jest. Uśmiechnął się nerwowo do Franka, obszedł go i wymknął się do frontowego pokoju. -Ja tylko... idę po zioła! Frank patrzył, jak bóg wybiera suche liście i korzonki i kruszy je w moździerzu. Ulepił kulkę jakiegoś zielonego paskudztwa i podbiegł do Hazel. Wetknął jej tę kulkę pod język. Natychmiast drgnęła i usiadła, kaszląc. Otworzyła oczy. Zielonkawe zabarwienie skóry zniknęło. Rozejrzała się, oszołomiona, i zobaczyła Franka. -Co...? Uścisnął ją mocno. -Już dobrze - powiedział z zapałem. - Wszystko gra. - Ale... - Hazel złapała go za ramiona i przypatrywała mu się ze zdumieniem. - Frank, co się z tobą stało? - Ze mną? - Nagle otrzeźwiał. - Nie bardzo... 148 Frank Spojrzał w dół i zrozumiał, o co jej chodzi. Triptolemos nie zmalał. To on, Frank, był wyższy. Brzuch mu się zapadł. Klatka piersiowa się rozrosła. Już się zdarzało, że gwałtownie urósł. Raz obudził się wyższy o dwa centymetry. Ale to, co teraz się z nim stało, było po prostu niesamowite. Jakby pozostało w nim coś ze smoka i z lwa, kiedy powrócił do ludzkich kształtów. - Yyy... no nie wiem... Może uda mi się coś z tym zrobić. Hazel parsknęła śmiechem. - Po co? Wyglądasz fantastycznie! - Fantastycznie? - No, przedtem też byłeś przystojny! Ale teraz jesteś jakby starszy, wyższy i taki... wyjątkowy... Triptolemos westchnął teatralnie. - Tak, to z pewnością jakieś błogosławieństwo Marsa. Gratulacje, bla, bla, bla. No, a teraz, skoro mamy to już za sobą... Frank zmarszczył czoło. - Nie mamy wszystkiego za sobą. Uzdrów Nica. Bóg rolnictwa przewrócił oczami. Wskazał ręką na Nica i... BAM! - Nico di Angelo pojawił się w deszczu jedwabistych kukurydzianych wąsów. Nico rozejrzał się; w oczach miał przerażenie. - Miałem... przedziwny koszmar... o popcornie. - Spojrzał na Franka i zmarszczył brwi. - Dlaczego jesteś wyższy? - Wszystko gra - zapewnił go Frank. - Triptolemos miał nam właśnie powiedzieć, jak przeżyć w Domu Hadesa. Prawda, Trip? Bóg spojrzał wymownie w sufit, jakby się skarżył: „Demeter, dlaczego ja?” - Dobrze - powiedział. - Kiedy przybędziecie do Epiru, zaoferują wam kielich, żebyście się z niego napili. - Kto nam go zaoferuje? - zapytał Nico. ■ Frank - Mniejsza z tym - warknął Trip. - Ważne, byście wiedzieli, że w kielichu jest śmiertelna trucizna. Hazel wzdrygnęła się. - Więc nie powinniśmy jej wypić, tak? - Nie! Musicie ją wypić, bo nie przejdziecie przez świątynię. Trucizna połączy was ze światem zmarłych, pozwoli przedostać się na niższe poziomy. Ale żeby przeżyć - oczy mu zamigotały -musicie mieć jęczmień. -Jęczmień - powtórzył Frank, wytrzeszczając na niego oczy. -Weźcie trochę mojego specjalnego jęczmienia. Jest we frontowym pokoju. Zróbcie z niego małe ciasteczka. Zjedzcie je przed wejściem do Domu Hadesa. Jęczmień wchłonie najgorsze jady trucizny, więc choć ją poczujecie, to was nie zabije. -1 to wszystko? - zapytał Nico. - Hekate wysłała nas tutaj przez połowę Włoch tylko po to, żebyś nam powiedział, że mamy zjeść jęczmienne ciasteczka? - Życzę powodzenia! - Triptolemos przebiegł przez pokój i wskoczył do rydwanu. — I... Franku Zhang, wybaczam ci! Masz w sobie ikrę! Jeśli kiedyś zmienisz zdanie, nie wycofuję swojej propozycji. Bardzo bym chciał, żebyś zdobył licencjat z rolnictwa! - Dobra - mruknął Frank. - Dzięki. Bóg pociągnął za dźwignię. Koła zaczęły się obracać. Skrzydła załopotały. Otworzyły się drzwi garażowe. - Och, znowu jestem w ruchu! Co za radość! - zawołał. - Tyle zacofanych krajów czeka, bym je oświecił. Nauczę je cudu uprawy roślin, cudu nawadniania i cudu nawożenia! Rydwan uniósł się i wyleciał z domu. Z wysoka dobiegł ich głos Triptolemosa: - Naprzód i wzwyż, moje węże! W drogę! - To było bardzo dziwne - powiedziała Hazel. - Cud nawożenia. - Nico strzepnął sobie z ramion kilka jedwabistych wąsów. - Może wreszcie się stąd wyniesiemy? ijo Frank Hazel położyła dłoń na ramieniu Franka. - Naprawdę nic ci nie jest? Wytargowałeś od tego boga nasze życie. Co kazał ci zrobić? Frank starał się nie rozkleić. Przeklął w duchu własną słabość. Mógł stawić czoła armii potworów, ale gdy tylko Hazel okazała mu czułość, miał ochotę się załamać i rozpłakać. - Te krowie potwory... te katoblepony, które cię zatruły... Musiałem je zniszczyć. - Nie lada wyczyn - powiedział Nico. - Musiało ich tam zostać jeszcze z sześć lub siedem. - Nie. - Frank odchrząknął. - Wszystkie. Zabiłem wszystkie potwory w całym mieście. Nico i Hazel wpatrywali się w niego w milczeniu. Franka ogarnął strach, że mu nie uwierzyli albo że parskną śmiechem. Ile potworów zabił na tym moście? Dwieście? Trzysta? Ale po ich oczach poznał, że mu uwierzyli. Byli dziećmi Podziemia. Może wyczuwali od niego odór śmierci i rzezi. Hazel pocałowała go w policzek. Musiała przy tym wspiąć się na palce. W oczach miała głęboki smutek, jakby sobie uświadomiła, że coś się w nim zmieniło - coś o wiele ważniejszego od gwałtownego wzrostu ciała. Frank też to czuł. Już nigdy nie będzie taki jak przedtem. Nie wiedział tylko, czy to dobrze, czy źle. - No dobra - powiedział Nico, rozładowując napięcie. - Czy ktoś wie, jak wygląda jęczmień? ANNABETH i ..A.nnabeth uznała, że nie zabiją jej ani potwory, ani trująca atmosfera, ani ten zdradziecki krajobraz z jego jamami, urwiskami i ostrymi skałami. Nie. Najprawdopodobniej umrze od nadmiaru dziwności, który sprawi, że pęknie jej mózg. Najpierw ona i Percy musieli napić się ognia, żeby przeżyć. Potem zostali zaatakowani przez stado wampirzyc pod wodzą cheerleaderki, którą zabiła dwa lata temu. W końcu ocalił ich tytan w stroju woźnego o imieniu Bob, który miał włosy Einsteina, srebrne oczy i zabijał miotłą. No tak. Dlaczego nie? Szli za Bobem przez pustkowie, wzdłuż biegu Flegetonu, zbliżając się do burzowego frontu ciemności. Często przystawali, by napić się ognistej wody, która utrzymywała ich przy życiu, ale Annabeth to nie uszczęśliwiało. W gardle ją paliło, jakby je sobie wciąż płukała kwasem akumulatorowym. Jej jedyną pociechą było to, że jest przy niej Percy. Co jakiś czas spoglądał na nią z uśmiechem albo mocniej ściskał jej dłoń. Annabeth Pewnie był tak samo wystraszony i przygnębiony jak ona, ale starał się dodać jej otuchy. Kochała go za to. - Bob wie, co robi - zapewnił ją. - Masz ciekawych przyjaciół - mruknęła. - Bob jest ciekawy! - Tytan odwrócił się, szczerząc zęby. - Tak, dzięki! Miał dobry słuch. Annabeth pomyślała, że warto to zapamiętać. - Więc, Bob... - Starała się, by jej głos zabrzmiał zwyczajnie i przyjaźnie, co nie było łatwe, bo gardło miała spalone ognistą wodą. - Jak się znalazłeś w Tartarze? - Skoczyłem - odrzekł, jakby to było oczywiste. - Skoczyłeś do Tartaru, bo Percy wypowiedział twoje imię? - Potrzebował mnie. - Jego srebrne oczy zalśniły w ciemności. -1 bardzo dobrze. Miałem już dosyć zamiatania pałacu. Idziemy! Miejsce odpoczynku już blisko. Miejsce odpoczynku. Annabeth nie miała pojęcia, co to słowo może oznaczać w Tartarze. Przypomniała sobie, jak ona, Lukę i Thalia zatrzymywali się w miejscach odpoczynku przy autostradach, kiedy byli bezdomnymi półbogami próbującymi przetrwać. Nie wiedziała, dokąd Bob ich prowadzi, ale marzyła, by były tam czyste toalety i automat z kanapkami. Stłumiła chichot. Tak, to się chyba już nigdy nie powtórzy. Wlekła się dalej, starając się ignorować burczenie w brzuchu. Patrzyła na plecy Boba prowadzącego ich w stronę ściany ciemności, teraz już oddalonej od nich o zaledwie kilkaset metrów. Jego niebieski kombinezon woźnego był rozpruty między łopatkami, jakby ktoś próbował go tam dźgnąć. Z kieszeni wystawały mu ścierki do podłogi. Do pasa miał przytroczony spryskiwacz, w którym hipnotycznie chlupotał niebieski płyn. Przypomniała sobie opowieść Percy’ego o pierwszym spotkaniu z tytanem. Percy, Thalia Grace i Nico di Angelo zmagali się Annabeth TS3 z Bobem nad brzegami Lete. Po pozbawieniu go pamięci nie mieli serca go zabić. Stal się tak łagodny, miły i chętny do współpracy, że pozostawili go w pałacu Hadesa, gdzie Persefona obiecała, że się nim zaopiekuje. Najwidoczniej dla króla i królowej Podziemia „zaopiekowanie się” kimś oznaczało wręczenie mu miotły i skazanie na sprzątanie ich śmieci. Annabeth mierziła taka bezduszność. Przedtem jakoś się nad tytanem nie litowała, ale teraz uznała, że przygarnięcie pozbawionej pamięci nieśmiertelnej istoty po to, by zrobić z niej niepłatnego woźnego, to wielka niesprawiedliwość. „To nie jest twój przyjaciel” — upomniała się w duchu. Bała się, że Bob nagle przypomni sobie, kim jest. Tartar to miejsce, w którym odradzają się potwory. A jeśli przywróci mu pamięć? Jeśli znowu stanie się Japetem... no, widziała już, co zrobił z tymi empuzami. Nie miała broni. Ani ona, ani Percy nie byliby w stanie pokonać tytana. Zerknęła z niepokojem na kij od miotły Boba, zastanawiając się, kiedy wysunie się z niego ostrze dzidy i skieruje w jej serce. Pójście za Bobem przez Tartar było szalonym ryzykiem. Niestety, nie potrafiła wymyślić lepszego planu. Szli przez spopielałe pustkowie, pod czerwonymi błyskawicami co chwilę rozjaśniającymi jadowite obłoki. Jeszcze jeden miły dzionek w lochu świata. Nie widziała daleko w zamglonym powietrzu, ale im dłużej szli, tym bardziej była pewna, że teren powoli się obniża. Słyszała różne opowieści o Tartarze. Miał być bezdenną przepaścią. Miał być twierdzą otoczoną mosiężnymi murami. Miał być nieskończoną pustką. Jedna z legend opisywała go jako odwrotność nieba - jako olbrzymią, pustą, odwróconą czaszę ze skały. Ten opis wydawał się najbliższy rzeczywistości, choć jeśli Tartar był skalną czaszą, to Annabeth podejrzewała, że jest jak niebo - bez dna, ale składająca *54 Annabeth się z wielu poziomów, z których każdy jest mroczniejszy i mniej gościnny od poprzedniego. A nawet to nie było pełną, straszliwą prawdą... Minęli wyrastający z ziemi bąbel - bulgocącą przezroczystą bańkę wielkości samochodu dostawczego. Wewnątrz było zwinięte w kłębek, na pół uformowane ciało smoka. Bob bez namysłu dźgnął bąbel ostrzem włóczni. Pęcherz pękł, tryskając gejzerem dymiącego żółtego szlamu, a smok rozpłynął się w nicość. Bob szedł dalej. Potwory to pryszcze na skórze Tartara, pomyślała Annabeth. Przeszedł ją dreszcz. Czasami żałowała, że ma tak bujną wyobraźnię, bo teraz była już pewna, że idą po czymś żywym. Ten cały dziwny krajobraz - ta czasza, otchłań, jakkolwiek to nazwać - był ciałem boga Tartara, najstarszego wcielenia zła. Gaja zamieszkiwała skorupę ziemi, Tartar - jej puste wnętrze. Gdyby ten bóg poczuł, że łażą po jego skórze jak pchły po ciele psa... Dość. Precz z takimi myślami. - Tutaj - powiedział Bob. Zatrzymali się na skraju urwiska. Pod nimi, w zagłębieniu przypominającym księżycowy krater, wyrastał krąg potrzaskanych marmurowych kolumn, otaczających ołtarz z czarnego kamienia. - Świątynia Hermesa - wyjaśnił Bob. Percy zmarszczył brwi. - Świątynia Hermesa w Tartarze? Bob roześmiał się beztrosko. - Tak. Spadła tu skądś dawno temu. Może ze świata śmiertelników. Może z Olimpu. W każdym razie potwory trzymają się od niej z dala. Przeważnie. - Skąd wiedziałeś, że tu jest? - zapytała Annabeth. Uśmiech spełzł z jego twarzy. W oczach miał pustkę. - Nie pamiętam. - W porządku — powiedział szybko Percy. Annabeth Annabeth poczuła się tak, jakby sama sobie dała kopniaka. Zanim Bob stał się Bobem, był tytanem Japetem. Jak wszyscy jego bracia, został uwięziony w Tartarze. Nic dziwnego, że rozpoznał to miejsce i wiedział, jak do niego dojść. A jeśli tak, to może sobie przypomnieć inne szczegóły swojego dawnego więzienia i swojego dawnego życia. A to nie byłoby dobre. Zeszli na dno krateru i wkroczyli między kolumny. Annabeth opadła na kawał marmurowej płyty, zbyt zmęczona, by zrobić jeszcze jeden krok. Percy stanął nad nią, by ją chronić. Rozejrzał się. Od czarnego frontu burzowego, który przesłaniał wszystko przed nimi, dzieliło ich teraz mniej niż trzydzieści metrów. Rozległe pustkowie znikło za krawędzią krateru. Byli dobrze ukryci, ale gdyby trafiły tu jakieś potwory, zaatakowałyby ich bez ostrzeżenia. - Powiedziałeś, że ktoś nas ściga - odezwała się Annabeth. -Kto? Bob omiatał podstawę ołtarza, co jakiś czas przykucając, by przyjrzeć się gruntowi, jakby czegoś szukał. -Tak, idą za nami. Wiedzą, że tu jesteście. Giganci i tytani. Ci pokonani.. Wiedzą. Ci pokonani. Annabeth starała się opanować strach. Ilu tytanów i gigantów pokonała razem z Percym w ciągu ostatnich lat? Każdy wydawał się nie do pokonania. Jeśli oni wszyscy są teraz tu, w Tartarze, i jeśli naprawdę na nich polują... - Więc dlaczego się zatrzymaliśmy? — zapytała. — Powinniśmy iść dalej. - Wkrótce. Śmiertelnicy muszą odpocząć. To dobre miejsce. Najlepsze. Będę was strzegł. Zerknęła znacząco na Percy ego. O, nie. Już samo włóczenie się po Tartarze z tytanem wcale nie było bezpieczne. Jak mogłaby zasnąć, wiedząc, że strzeże jej tytan? Nawet gdyby nie była córką Ateny, wiedziałaby, że to niemądre. Annabeth - Prześpij się - powiedział Percy. - Ja stanę na straży razem z Bobem. - Tak, dobrze - zgodził się Bób. - Kiedy się obudzisz, będzie coś do zjedzenia! Na samo wspomnienie „czegoś do zjedzenia” jej żołądek gwałtownie zareagował. Nie miała pojęcia, skąd Bob to coś wytrzaśnie. Może był nie tylko woźnym, ale i dostawcą pizzy? Nie chciała zasnąć, ale ciało ją zdradziło. Powieki ciążyły, jakby były z ołowiu. - Percy, obudź mnie na drugą zmianę warty. Nie bądź bohaterem. Tak kochała ten uśmieszek, którym ją teraz obdarzył... - Kto, ja? - Pocałował ją; jej wargi były spierzchnięte i gorące. - Śpij. Ogarnęła ją przemożna senność. Poczuła się tak, jakby znowu była w domku Hipnosa w Obozie Herosów. Zwinęła się w kłębek na twardym gruncie i zamknęła oczy. ANNABETH Później sobie przyrzekła: „Już nigdy nie zasnę w Tartarze”. Półbogowie zawsze mają złe sny. Nawet w obozie, śpiąc bezpiecznie na swojej pryczy, Annabeth miała okropne koszmary. W Tartarze były tysiąc razy żywsze. Najpierw była znowu małą dziewczynką wspinającą się na Wzgórze Herosów. Pomagał jej Luke Castellan, trzymając za rękę. Ich przewodnik, satyr Grover Underwood, podskakiwał nerwowo na szczycie, wołając: „Szybciej! Szybciej!” Za nimi stała Thalia Grace, powstrzymując swą magiczną tarczą, Egidą, sforę piekielnych psów. Ze szczytu Annabeth zobaczyła na dnie doliny cały obóz - ciepłe światła domków, nadzieję schronienia. Potknęła się i skręciła nogę w kostce. Luke wziął ją na ręce. Potwory były już zaledwie kilka metrów od nich, otaczając Thalię ze wszystkich stron. - Idźcie! - krzyknęła. - Powstrzymam je! Machnęła włócznią i rozwidlona błyskawica poraziła kilka piekielnych psów, ale inne natychmiast zajęły ich miejsce. — Szybko! - zawołał Grover. Annabeth Popędził w stronę obozu. Za nim Lukę z Annabeth, która krzyczała, tłukła go piąstkami w piersi, wołając, że nie mogą zostawić Thalii samej. Ale było już za późno. Scena zmieniła się. Annabeth była już starsza i znowu wspinała się na Wzgórze Herosów. Tam, gdzie zginęła Thalia, rosła teraz wysoka sosna. W górze szalała burza. Grom wstrząsnął doliną. Błyskawica rozłupała sosnę aż do korzeni, odkrywając dymiącą jamę. W głębi, w mroku, stała Rey-na, pretor Nowego Rzymu. Jej płaszcz miał kolor świeżej krwi. Złoty pancerz błyszczał. Patrzyła na Annabeth chłodno, z królewską godnością. Dobrze się spisałaś - przemówiła prosto do jej mózgu głosem Ateny. - Resztę podróży odbędę na skrzydłach Rzymu. Jej czarne oczy poszarzały jak burzowe chmury. Muszę tu stanąć. I muszą mnie tu przynieść Rzymianie. Wzgórze zadygotało. Ziemia zafalowała, gdy trawa zamieniła się w fałdy jedwabiu - w suknię olbrzymiej bogini. Powstała Gaja, jej uśpiona twarz była wielka jak góra. Wzgórza zaroiły się od piekielnych psów. Olbrzymy, sześcio-ramienni ziemiści i dzicy cyklopi natarli od plaży, rujnując pawilon jadalny, podpalając domki i Wielki Dom. Szybko - powiedział głos Ateny. - Trzeba wysłać wiadomość. Ziemia rozstąpiła się pod Annabeth. Spadła w ciemność. Otworzyła oczy. Krzyknęła, chwytając Percy’ego za ramiona. Była w Tartarze, w świątyni Hermesa. - Spokojnie - powiedział. - Miałaś złe sny? Skóra jej ścierpła ze strachu. - To... już moja kolej? - Nie, nie. Wszystko w porządku. Spij. - Percy! Annabeth - Hej, nic się nie dzieje. Zresztą jestem zbyt podniecony, żeby zasnąć. Popatrz. Tytan Bob siedział ze skrzyżowanymi nogami przy ołtarzu, zajadając pizzę. Annabeth przetarła oczy, zastanawiając się, czy jeszcze śni. - Czy to... pepperoni? - Spalone ofiary - powiedział Percy. - Ofiary złożone Hermesowi w świecie śmiertelników. Pojawiły się tu w obłoku dymu. Pół hot doga, trochę winogron, talerz pieczonej wołowiny i torebka orzechowych pastylek M8cM’s. - Orzechowe pastylki dla Boba! — zawołał radośnie Bob. - Zgoda? Annabeth nie protestowała. Percy przyniósł jej talerz z wołowiną. Pochłonęła ją z wilczym apetytem. Jeszcze nigdy nic jej tak nie smakowało. Mięso było wciąż gorące, polane takim samym słodkim, ostrym sosem jak barbecue w Obozie Herosów. - Wiem - powiedział Percy na widok jej miny. - Myślę, że jest z Obozu Herosów. Ogarnęła ją fala tęsknoty za domem. Przy każdym posiłku obo-zowicze spalali trochę jedzenia, by uczcić swoich boskich rodziców. Dym miał ucieszyć bogów, ale Annabeth nigdy się nie zastanawiała, co się dzieje ze spalonym jedzeniem. Może pojawiało się na ołtarzach bogów na Olimpie... albo nawet tu, w Tartarze. - Orzechowe pastylki M8cM's - powiedziała. - Connor Stoli zawsze spalał przy kolacji torebkę na cześć swojego taty. Wyobraziła sobie, że siedzi w pawilonie jadalnym, patrząc na zachód słońca nad zatoką Long Island. Tam się po raz pierwszy naprawdę pocałowali. Zapiekły ją oczy. Percy położył rękę na jej ramieniu. - Hej, głowa do góry. To tylko domowe żarcie. Pokiwała głową. Resztę zjedli w milczeniu. Bob przełknął ostatnią pastylkę. i6o Annabeth - Musimy iść. Będą tu za kilka minut. - Kilka minut? - Annabeth sięgnęła po swój sztylet, zanim sobie przypomniała, że go nie ma. - Tak... myślę, że chodzi o minuty... - Bob pogładził srebrną czuprynę. - W Tartarze trudno określić czas. Jest inny. Percy podczołgał się na krawędź krateru. Spojrzał tam, skąd przyszli. - Niczego nie widzę, ale to jeszcze nic nie znaczy. Bob, o jakich gigantach mówimy? O jakich tytanach? Bob odchrząknął. - Imion nie znam. Sześciu, może siedmiu. Wyczuwam ich. - Sześciu albo siedmiu? - Annabeth nie była pewna, czy nie zwymiotuje tej wspaniałej wołowiny - A one ciebie też wyczuwają? - Nie wiem. - Bob uśmiechnął się. - Bob jest inny! Ale, tak, mogą wyczuwać półbogów. Wy dwoje bardzo pachniecie. Dobry zapach. Jak... jak maślane herbatniki! - Herbatniki - powtórzyła Annabeth. - Super. Percy wspiął się z powrotem na podstawę ołtarza. - Czy w Tartarze można zabić giganta? No bo... nie ma tu żadnego boga, który by nam pomógł... Spojrzał na Annabeth, jakby oczekiwał od niej odpowiedzi. - Percy, nie wiem. Jeszcze nigdy nie byłam w Tartarze i nie walczyłam tu z potworami. Może Bob mógłby nam pomóc zabić giganta? Może tytan to coś w rodzaju boga? Po prostu nie wiem. - Aha. No dobra. Dostrzegła niepokój w jego oczach. Od lat polegał na jej odpowiedziach. Teraz, kiedy tak jej potrzebował, nie mogła mu pomóc. To okropne, ale miała pustkę w głowie. W Obozie Herosów nie przygotowano jej do wędrówki po Tartarze. Jednego tylko była pewna: muszą iść dalej. Nie mogą dać się dopędzić sześciu lub siedmiu nieśmiertelnym potworom. Annabeth 161 Wstała, wciąż trochę oszołomiona po tych koszmarnych snach. Bob zaczął sprzątać, zgarniając śmieci w małą kupkę i zmywając ołtarz za pomocą swojego spryskiwacza. - Dokąd teraz? - zapytała Annabeth. Percy wskazał na ścianę ciemności. - Bob mówi, że tam. Wrota Śmierci... - Powiedziałeś mu! Nie chciała, by zabrzmiało to tak ostro. Percy skrzywił się. - Kiedy spałaś - przyznał. — Annabeth, Bob może nam pomóc. Potrzebujemy przewodnika. - Bob pomaga! - zgodził się tytan. - Do Mrocznych Krain. Wrota Śmierci... hmmm... iść prosto do nich niedobrze. Za dużo potworów. Nawet Bob nie zdołałby tylu pozamiatać. Zabiliby Percy’ego i Annabeth w dwie sekundy - Zmarszczył czoło. -Chyba w dwie sekundy. W Tartarze trudno z czasem. - Jasne - mruknęła Annabeth. - Więc jest jakaś inna droga? - Trzeba się ukrywać. Mgła Śmierci może was ukryć. - Och... - Annabeth nagle poczuła się bardzo mała w cieniu tytana. - Mgła Śmierci? Co to takiego? - Jest niebezpieczna - przyznał Bob. - Ale jeśli pani da wam Mgłę Śmierci, może was ukryć. Tylko trzeba uniknąć Nocy. Pani jest bardzo blisko Nocy. Niedobrze. - Pani - powtórzył Percy. - Tak. - Bob wskazał na ławicę ciemności. - Musimy iść. Percy spojrzał na Annabeth, jakby czekał na jej radę. Nie była w stanie nic powiedzieć. Myślała o swoim śnie - o drzewie Thalii rozłupanym przez błyskawicę i Gai powstającej na zboczu wzgórza i wysyłającej hordy potworów na Obóz Herosów. - No dobrze - powiedział Percy. - Mam nadzieję, że spotkamy jakąś panią, która da nam jakąś Mgłę Śmierci. - Zaczekaj - powiedziała Annabeth. IÓ2 Annabeth W głowie jej buzowało. Myślała o tym śnie. Przypomniała sobie opowieści Lukę’a o jego ojcu, Hermesie, bogu podróżników, przewodniku duchów zmarłych, bogu transportu. Spojrzała na czarny ołtarz. - Annabeth? Podeszła do kupki śmieci i podniosła w miarę czystą papierową chusteczkę. Pomyślała o swojej wizji Reyny stojącej w zadymionej szczelinie pod szczątkami sosny Thalii i przemawiającej głosem Ateny. Muszę tu zostać. Rzymianie mnie stąd zabiorą. Szybko. Trzeba wysłać wiadomość. - Bob - powiedziała - ofiary spalone w świecie śmiertelników pojawiają się na tym ołtarzu, tak? Tytan zmarszczył czoło, jakby mu zadano trudne pytanie w jakimś quizie. -Tak? - A co się stanie, jeśli spalę coś na tym ołtarzu? -Yyy... - Rozumiem. Nie wiesz. Nikt nie wie, bo jeszcze nigdy tego nie zrobiono. „To jest szansa - pomyślała. - Maleńka szansa, że ofiara spalona na tym ołtarzu może się pojawić w Obozie Herosów”. Wątpliwe, ale jeśli zadziała... - Annabeth? — powtórzył Percy. - Ty coś planujesz. Masz tę swoją dobrze mi znaną minę. - Nie mam żadnej dobrze ci znanej miny. - Masz. Brwi masz ściągnięte, wargi zaciśnięte i... - Masz długopis? - Żartujesz, tak? - Wyjął Orkana. - Tak, ale czy można nim pisać? - No... nie wiem. Nigdy nie próbowałem. Annabeth Zdjął z długopisu zatyczkę. Jak zwykle w jego dłoni pojawił się miecz. Annabeth widziała to już setki razy. Kiedy miał walczyć, po prostu zdejmował tę zatyczkę. Później długopis zawsze odnajdował się w jego kieszeni. Kiedy Percy dotknął zatyczkę końca klingi, miecz z powrotem zamieniał się w długopis. - A gdybyś dotknął zatyczką drugiego końca miecza? — zapytała. - Tam, gdzie zwykle ją wsadzasz, kiedy zamierzasz pisać długopisem. - Yyy... — Percy pokręcił głową, ale dotknął zatyczką końca rękojeści miecza. Orkan zamienił się z powrotem w długopis, ale teraz z odsłoniętym końcem piszącym. - Mogę? Annabeth wyrwała mu długopis z ręki. Rozłożyła papierową chusteczkę na ołtarzu i zaczęła pisać. Tusz połyskiwał niebiańskim spiżem. - Co ty robisz? - zapytał Percy. -Wysyłam wiadomość. I mam nadzieję, że Rachel ją dostanie. - Rachel? Masz na myśli naszą Rachel? Wyrocznię delfijską? - Tak, ją. - Annabeth starała się nie uśmiechnąć. Na to imię Percy reagował nerwowo. Kiedyś Rachel miała ochotę z nim chodzić. Dawne dzieje. Teraz były przyjaciółkami. Jednak Annabeth lubiła od czasu do czasu wzbudzić w nim trochę niepokoju. Niech nie będzie taki pewny siebie. Skończyła pisać i złożyła chusteczkę. Na wierzchu napisała: 164 Annabeth Wzięła głęboki oddech. Prosiła Rachel Dare, by zrobiła coś bardzo niebezpiecznego, ale był to jedyny sposób, by porozumieć się z Rzymianami - jedyny sposób na uniknięcie rozlewu krwi. - Teraz muszę to spalić - powiedziała. - Czy ktoś ma zapałki? Z kija od miotły Boba wystrzeliło ostrze włóczni. Ugodziło w ołtarz. Trysnęły iskry, a potem buchnął srebrny ogień. - Och, dzięki. Podpaliła chusteczkę i złożyła ją na ołtarzu. Patrzyła, jak zamienia się w garstkę popiołu, i zastanawiała się, czy ma dobrze w głowie. Czy ten dym naprawdę może przenieść jej list z Tarta-ru do Obozu Herosów? - Powinniśmy już iść - powiedział Bob. - Naprawdę. Zanim nas pozabijają. Annabeth spojrzała na ścianę ciemności przed nimi. Gdzieś w niej była jakaś pani rozporządzająca Mgłą Śmierci, która mogła ukryć ich przed potworami - plan zarekomendowany im przez jednego z tytanów, ich najbardziej zażartych wrogów. Jeszcze jedna porcja dziwności, groźna dla jej umęczonego mózgu. - Dobra - powiedziała. - Jestem gotowa. ANNABETH A.nnabeth dosłownie wpadła na drugiego tytana. Po wejściu w mrok frontu burzowego wlekli się godzinami w świetle' spiżowej klingi miecza Percy’ego i samego Boba, który jarzył się mętnym blaskiem w ciemności jak jakiś zwariowany anioł w stroju woźnego. Niewiele przed sobą widziała - najwyżej na półtora metra. To dziwne, ale Mroczne Kraje przypominały jej San Francisco, gdzie mieszkał jej ojciec - San Francisco w letnie popołudnia, gdy mgła kłębiła się jak zimna, wilgotna tkanina, pochłaniając Pacific Heights. Tylko że tu, w Tartarze, mgła była z czarnego tuszu. Skały wyrastały znikąd. Pod ich stopami nagle otwierały się jamy, tak że wciąż się bała, że w którąś wpadnie. Potworne ryki toczyły się echem w mroku, ale nie wiedziała, skąd dochodzą. Jednego tylko była pewna: teren wciąż opadał. Wyglądało na to, że w Tartarze można posuwać się tylko w jednym kierunku: w dół. Była pewna, że gdyby cofnęła się choć o krok, ogarnęłoby ją takie zmęczenie i ociężałość, jakby siła grawitacji spotężniała, by ją zniechęcić. i66 Annabeth Pochłonięta tą myślą nie dostrzegła w porę krawędzi jamy Percy krzyknął i wyciągnął rękę, by ją złapać, ale było już za późno. Upadła. Na szczęście była to tylko płytka zapadlina. Prawie całą wypełniał bąbel. Annabeth wylądowała miękko na ciepłej, sprężystej powłoce i pomyślała, że ma szczęście - póki nie otworzyła oczu i stwierdziła, że przez złotą membranę patrzy na inną, o wiele większą twarz. Wrzasnęła i zamachała rękami, staczając się z wypukłości bąbla. Serce waliło jej jak młotem. Percy pomógł jej stanąć na nogach. — Nic się nie stało? Nie ufała samej sobie na tyle, by mu odpowiedzieć. Gdyby otworzyła usta, mogłaby znowu wrzasnąć, a to byłoby upokarzające. Była córką Ateny, a nie jakąś rozhisteryzowaną dziewczyną z filmu grozy. Ale, na bogów Olimpu... w tym bąblu był w pełni uformowany tytan w złotej zbroi, o skórze barwy wypolerowanej mosiężnej monety. Oczy miał zamknięte, ale minę tak nachmurzoną, jakby miał za chwilę wydać z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk bojowy. Nawet przez tę błonę czuła żar bijący z jego ciała. - Hyperion - powiedział Percy. - Nienawidzę tego faceta. Nagle Annabeth poczuła ból w starej ranie w ramieniu. Podczas bitwy o Manhattan Percy walczył z tym tytanem przy parkowym zbiorniku - woda przeciw ogniowi. Wtedy po raz pierwszy wezwał huragan, czego Annabeth nigdy nie zapomni. - Myślałam, że Grover zamienił go w klon. — Zgadza się. Może ten klon obumarł, a on tu powrócił? Przypomniała sobie potężne eksplozje, które wzywał Hyperion, i ile satyrów i nimf pozabijał, zanim Percy i Grover zdołali go pokonać. Już miała zaproponować, by przebili bąbel, zanim tytan się przebudzi. Wyglądał, jakby był gotów za chwilę to zrobić i spopielić Annabeth wszystko dookoła. Ale po chwili spojrzała na Boba. Srebrny tytan przypatrywał się Hyperionowi, marszcząc czoło, jakby go rozpoznawał. Ich twarze były tak do siebie podobne... O mało co nie zaklęła na głos. Oczywiście, że były podobne. Hyperion jest jego bratem. Był panem wschodu, a Japet, Bob, panem zachodu. Gdyby pozbawić Boba jego miotły i stroju woźnego, dać mu zbroję, obciąć włosy, zmienić barwę ze srebrnej na złotą, trudno byłoby ich odróżnić. - Bob — powiedziała — powinniśmy iść. - Złoty, nie srebrny - mruknął Bob. - Ale wygląda jak ja. - Bob - odezwał się Percy. - Hej, stary, spójrz na mnie. Tytan odwrócił się niechętnie. -Jestem twoim przyjacielem? - No tak — odrzekł niepokojąco niepewnym tonem. - Jesteśmy przyjaciółmi. - Wiesz-, że niektóre potwory są dobre, a niektóre złe. - Hmmm... Niby że... te piękne panie, które służą Persefonie, są dobre, a wybuchające zombie złe. - Słusznie. I niektórzy śmiertelnicy są dobrzy, a niektórzy źli. I tak samo jest z tytanami. - Z tytanami... Olbrzym górował nad nimi, jarząc się w mroku. Annabeth była pewna, że Percy właśnie popełnił wielki błąd. - Takimi jak ty - powiedział spokojnie Percy. - Tytan Bob. Ty jesteś dobry. Prawdę mówiąc, jesteś naprawdę wspaniały. Ale nie wszyscy tytani są tacy. Ten tutaj, Hyperion, jest do gruntu zły. Próbował mnie zabić... Próbował zabić mnóstwo ludzi. Bob zamrugał srebrnymi oczami. - Ale on wygląda... Jego twarz jest tak... - Wygląda jak ty - zgodził się Percy. - Jest tytanem jak ty. Ale nie jest dobry jak ty. i68 Annabeth - Bob jest dobry. - Zacisnął palce na kiju od miotły. - Tak. Zawsze jest przynajmniej jeden dobry. Potwór, tytan, gigant. - Ee... - Percy skrzywił się. - No, jeśli chodzi o gigantów, to nie byłbym tego tak pewny. - Och, tak. - Bob gorliwie pokiwał głową. Annabeth poczuła, że już za długo tkwią w tym miejscu. Ich prześladowcy mogą tu być lada chwila. - Powinniśmy już iść. Co zrobimy z...? - Bob - powiedział Percy - wybór należy do ciebie. Hyperion jest tytanem. Możemy go tu zostawić, ale jeśli się przebudzi... Świsnęła miotła, z której wystrzeliło ostrze włóczni. Gdyby trafiło w Annabeth lub Percy’ego, przecięłoby ich na pół. Ale Bob chlasnął nim bąbel, który zamienił się w gejzer złotego mułu. Annabeth otarła z niego oczy. Tam, gdzie przed chwilą był Hyperion, dymił teraz mały krater. - Hyperion jest złym tytanem - oznajmił z ponurą miną Bob. - Teraz już nie skrzywdzi moich przyjaciół. Będzie musiał odrodzić się gdzie indziej w Tartarze. I mam nadzieję, że zajmie to wiele czasu. Jego oczy rozbłysły, jakby miał zapłakać rtęciowymi łzami. - Dziękuję ci, Bob - powiedział Percy. Jak on to robi, że potrafi zachować tak zimną krew? Sposób, w jaki rozmawiał z tytanem, zrobił na Annabeth duże wrażenie. .. i trochę ją zaniepokoił. Jeśli aż tak ufał Bobowi, że pozostawił mu możliwość wyboru, wcale jej się to nie podobało. Ale jeśli tylko nim manipulował, żeby go skłonić do takiego wyboru... no, można tylko podziwiać zdolność Percy ego do chłodnej kalkulacji. Spojrzał jej w oczy, ale tym razem nie potrafiła nic wyczytać w tym spojrzeniu. To ją też zaniepokoiło. - Lepiej już stąd idźmy - powiedział. Ruszyli za Bobem. Plamki złotego szlamu połyskiwały w mroku na jego uniformie woźnego. XXIV ANNABETH Po chwili Annabeth sama poczuła się jak szlam po tytanie. Wlokła się za Bobem, wsłuchując się w monotonny chlupot płynu w jego spryskiwaczu. „Zachowaj czujność” - powiedziała sobie w duchu, ale nie było to łatwe. Nóg prawie nie czuła, w głowie miała chaos. Od czasu do czasu Percy brał ją za rękę albo dodawał jej otuchy słowem, ale zdawała sobie sprawę, że ta mroczna czeluść i na niego źle działa. Oczy mu przygasły, jakby powoli tracił animusz. Spadł do Tartaru, żeby być razem z tobą — powiedział głos w jej głowie. - Jeśli umrze, będzie to twoja wina. - Przestań - powiedziała na głos. Percy zmarszczył brwi. -Co? - Nie, nie ty. - Próbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wyszło. - Mówię do siebie. To miejsce... miesza mi w głowie. Mam czarne myśli. Zmarszczki zaniepokojenia pogłębiły się wokół jego zielono-niebieskich oczu. Annabeth - Hej, Bob, dokąd właściwie zmierzamy? - Do pani. Po Mgłę Śmierci. Annabeth stłumiła w sobie irytację. - Ale co to znaczy? Kim jest ta pani? - Jej imię? - Bob zerknął na nią przez ramię. - Niedobrze je wymawiać. Westchnęła. Tytan miał rację. Imiona miały swoją moc, a wymawianie ich w Tartarze mogło być bardzo niebezpieczne. - Ale chyba możesz nam powiedzieć, jak daleko jeszcze? - Nie wiem. Mogę to tylko wyczuwać. Poczekamy, aż ciemność zrobi się ciemniejsza. Potem skręcimy w bok. - W bok - mruknęła Annabeth. - Oczywiście. Kusiło ją, by poprosić o odpoczynek, ale wolała się nie zatrzymywać. Nie tutaj, w tym zimnym, mrocznym miejscu. Czarna mgła wsączała się w jej ciało, zamieniając kości w płynny styropian. Czyjej list dotarł do Rachel Dare? Gdyby Rachel zdołała przekazać jej propozycję Reynie, unikając przy tym śmierci... Śmieszna nadzieja - powiedział głos w jej głowie. - Naraziłaś' tylko Rachel na śmiertelne zagrożenie. Nawet jeśli odnajdzie Rzymian, to czy Reyna ci zaufa po tym wszystkim, co się wydarzyło? Miała ochotę wrzasnąć na ten głos, ale się powstrzymała. Może naprawdę zaczyna wariować, ale nie chciała wyglądać, jakby tak właśnie było. Rozpaczliwie zapragnęła czegoś, co podniosłoby ją na duchu. Łyku prawdziwej wody. Promienia słońca. Ciepłego łóżka. Miłego słowa matki. Nagle Bob zatrzymał się. Podniósł rękę. - Co? - szepnął Percy - Szsz - ostrzegł Bob. - Przed nami. Coś się porusza. Annabeth nastawiła uszu. Gdzieś z przodu, z czarnej mgły, dochodziło głębokie dudnienie, jakby jakaś wielka maszyna Annabeth 171 budowlana pracowała na jałowym biegu. Annabeth wyczuwała wibracje poprzez podeszwy butów. - Okrążymy to - szepnął Bob. - Wy dwoje z boków. Po raz któryś Annabeth pożałowała, że nie ma swojego sztyletu. Podniosła ostry odłamek obsydianu i ruszyła w lewo. Percy ruszył w prawo, z mieczem w dłoni. Bob szedł w środku, ostrze jego włóczni połyskiwało we mgle. Dudnienie stawało się coraz głośniejsze, żwir pod stopami Annabeth dygotał. - Gotowi? - mruknął Bob. Annabeth przykucnęła, przygotowując się do skoku. - Na trzy? - Raz - szepnął Percy. - Dwa... Przed nimi z mgły coś się wyłoniło. Bob uniósł włócznię. - Czekaj! - krzyknęła Annabeth. Bob znieruchomiał, koniec ostrza jego włóczni zawisł tuż nad głową małego cętkowanego kotka. - Mrrau? — powiedział kotek, najwyraźniej nieświadom ich agresywnych zamiarów. Trącił łebkiem w nogę Boba i głośno zamruczał. Wydawało się niemożliwe, a jednak to ten kotek wydawał z siebie ów głęboki, dudniący dźwięk. Kiedy zamruczał, grunt zadygotał, a kamyki zaczęły tańczyć. Utkwił swoje żółte, rozjarzone oczy w jednym z kamieni, tuż między stopami Annabeth, i skoczył. Ten kot mógł być demonem albo strasznym potworem w przebraniu, ale nie mogła się powstrzymać. Wzięła go na ręce i przytuliła. Był wychudzony, ale wyglądał całkiem normalnie. -Jak...? - Miała trudności ze sformułowaniem pytania. — Co robi jakiś kotek...? Kot stracił cierpliwość i wymknął się z jej ramion. Wylądował z głuchym łoskotem na ziemi, podbiegł do Boba i znowu zaczął mruczeć, ocierając się o jego buty. I?2 Annabeth Percy roześmiał się. - Ktoś cię lubi, Bob. - To musi być dobry potwór. - Bob spojrzał na nich z niepokojem. - Prawda? Annabeth poczuła ucisk w gardle. Patrząc na tego olbrzymiego tytana i na małego kociaka u jego stóp, nagle poczuła się niczym w porównaniu z całym przepastnym Tartarem. To miejsce nie miało szacunku do nikogo. Dobry czy zły, mały czy duży, mądry czy głupi - Tartarowi było wszystko jedno. Pochłaniał tytanów, półbogów i kocięta. Bob ukląkł i zgarnął kota z ziemi. Kot mieścił się idealnie w jego dłoni, ale postanowił zbadać otoczenie. Wspiął się na przedramię tytana, usadowił na jego ramieniu i zamknął oczy, mrucząc jak koparka. Nagle jego futerko zamigotało. Błysnęło i kot zamienił się w widmowy szkielet, jakby wstąpił za ekran aparatu rentgenowskiego. A po chwili znowu stał się małym kotkiem. Annabeth zamrugała. - Widziałeś?... - Tak. - Percy zmarszczył brwi. - Och... ja znam tego kotka. To jeden z tych z Instytutu Smithsona. Annabeth nie wiedziała, o co mu chodzi. Nigdy nie była z Per-cym w tym muzeum... A potem przypomniała sobie, jak kilka lat temu, kiedy porwał ją tytan Atlas, Percy i Thalia poprowadzili misję mającą ją uwolnić. Po drodze widzieli, jak Atlas wyczarował groźne szkieletony z zębów smoka w Instytucie Smithsona. Według Percy ego pierwsza próba tytana nie powiodła się. Przez pomyłkę zasiał zęby tygrysa szablozębnego i wyrosły z nich szkielety kotków. - To jeden z nich? - zapytała Annabeth. - Skąd się tutaj wziął? Percy rozłożył bezradnie ręce. - Atlas kazał swym sługom zabrać dokądś te kocięta. Może je pozabijali i odrodziły się w Tartarze? Nie wiem. Annabeth J73 - Milutki - powiedział Bob, kiedy kotek obwąchał mu ucho. - Ale czy to bezpieczne? - zapytała Annabeth. Tytan podrapał kotka po podbródku. Annabeth nie była pewna, czy to dobry pomysł nieść ze sobą kota, który wyrósł z prehistorycznego zęba, ale nie miało to żadnego znaczenia. Tytan i kot już się zaprzyjaźnili. - Nazwę go Małym Bobem - oznajmił Bob. - To dobry potwór. Koniec dyskusji. Tytan podniósł włócznię i ruszyli za nim w ciemność. Annabeth wlokła się dalej, zamroczona, starając się nie myśleć o pizzy. Aby odwrócić od niej uwagę, obserwowała Małego Boba spacerującego po ramionach dużego Boba i od czasu do czasu zamieniającego się w rozjarzony szkielet kota, a potem znowu w nakrapianego kotka. - Tutaj - oznajmił Bob. Zatrzymał się tak raptownie, że prawie na niego wpadła. Bob wpatrywał się w lewo, jakby głęboko zamyślony. - Tutaj? - zapytała Annabeth. - Tu musimy skręcić? - Tak. Ciemniej, więc w bok. Dla niej nie było tu ciemniej, ale powietrze jeszcze bardziej ochłodło i zgęstniało, jakby wkroczyli w inny mikroklimat. Znowu przypomniało się jej San Francisco, gdzie można było przejść z jednej dzielnicy do innej i poczuć, że temperatura opadła o kilka stopni. Czy tytani dlatego zbudowali swój pałac na górze Ta-malpais, bo przypominała im Tartar? Co za przygnębiająca myśl. Tylko tytani mogliby dostrzec w tak cudownym miejscu potencjalną placówkę otchłani - piekielny dom z dala od domu. Bob ruszył w lewo. Poszli za nim. Zrobiło się naprawdę zimno. Annabeth przywarła do Percy ego, żeby się ogrzać. Otoczył Annabeth ją ramieniem. Dobrze było być tak blisko niego, ale nie potrafiła się zrelaksować. Wkroczyli do czegoś w rodzaju lasu. Wysokie czarne pnie majaczyły w ciemności, idealnie okrągłe i pozbawione gałęzi, jak jakaś monstrualna szczecina. Grunt był gładki i bladawy. „Z takim pechem jak nasz” - pomyślała Annabeth - „włazimy Tartarowi pod pachę”. Nagle coś zaalarmowało jej zmysły, jakby ktoś strzelił jej gumką w kark. Oparła się o najbliższy pień. - Co jest? - Percy uniósł miecz. Bob odwrócił się i spojrzał na nich ze zdziwieniem. - Zatrzymujemy się? Annabeth podniosła rękę, nakazując mu, by był cicho. Nie wiedziała, co ją tak zaniepokoiło. Nic się wokół nich nie zmieniło. I nagle zdała sobie sprawę, że pień drży. Przez chwilę pomyślała, że może to skutek mruczenia kota, ale Mały Bob zasnął na ramieniu Dużego Boba. Parę metrów dalej zadrżał inny pień. - Coś się nad nami porusza - szepnęła. - Do mnie. Bob i Percy stanęli przy niej, zwróceni do siebie plecami. Wytężała wzrok, wpatrując się w ciemność nad nimi, ale nie dostrzegła żadnego ruchu. Już prawie uznała, że ma omamy, kiedy pierwszy potwór zeskoczył na ziemię zaledwie półtora metra od niej. Jej pierwszą myślą było: „To Furie”. Potwór właśnie tak wyglądał: pomarszczona wiedźma z nieto-perzymi skrzydłami, mosiężnymi szponami i płonącymi czerwonymi oczami. Miała na sobie łachman z czarnego jedwabiu, a jej twarz wykrzywiał grymas drapieżnika. Wyglądała jak jakaś demoniczna, żądna krwi Baba Jaga. Bob stęknął cicho, gdy drugi potwór opadł tuż przed nim, a potem jeszcze jeden przed Percym. Wkrótce otaczało ich już Annabeth z pół tuzina potworów. Więcej posykiwało gniewnie w górze, na szczytach drzew. A więc to nie Furie. Furii było tylko trzy, a w dodatku te skrzydlate wiedźmy nie trzymały w szponach biczy. To Annabeth wcale nie pocieszyło. Ich szpony wyglądały bardzo groźnie. - Kim jesteście? - zapytała. - Arai - zasyczał jakiś głos. - Klątwy! Próbowała zlokalizować ten głos, ale żaden z demonów nie poruszył wargami. Oczy miały martwe, rysy nieruchome jak u lalek. Dźwięk po prostu unosił się gdzieś ponad nimi jak głos narratora filmowego. Jakby wszystkimi demonami rządził jakiś jeden umysł. - Co... czego chcecie? — zapytała Annabeth, starając się, by ton jej głosu wzbudzał zaufanie. - Czego chcemy? Przekląć was! Zniszczyć tysiąc razy w imię Matki Nocy! - Tylko tysiąc razy? - mruknął Percy. - Co za ulga, bo już myślałem, że mamy kłopoty. Krąg demonów zacieśnił się. XXV HAZEL Wszystko cuchnęło trującym jadem. Minęły już dwa dni od opuszczenia Wenecji, a Hazel wciąż nie mogła się pozbyć z nosa odoru eau de monster krowich potworów. Męczyła ją też choroba morska. „Argo II” płynął po połyskującym srebrzyście Adriatyku, ale nie była w stanie zachwycać się pięknem morza, bo okręt wciąż się kołysał. Starała się wpatrywać w horyzont - w białe klify na wschodzie, które zawsze wydawały się oddalone zaledwie o milę. Co to za kraj? Może Chorwacja? Nie była pewna. Pragnęła tylko stanąć wreszcie na twardym gruncie. Ale najbardziej cierpiała z powodu łasicy. Ubiegłej nocy Gale, ulubione zwierzątko Hekate, pojawiła się w jej kabinie. Hazel obudziła się z nocnego koszmaru, myśląc: „Co to za zapach?”, i stwierdziła, że na jej piersiach siedzi gryzoń, wpatrując się w nią czarnymi paciorkowatymi oczkami. Nie ma to jak poranne przebudzenie z wrzaskiem, skopywanie z siebie koca i tańczenie po kabinie z łasicą przemykającą między stopami, popiskującą i puszczającą gazy. Hazel 177 Przybiegli jej przyjaciele, żeby zobaczyć, co się dzieje. Trudno jej było to wytłumaczyć. Mogłaby przysiąc, że Leo ledwo się powstrzymywał od powiedzenia jakiegoś dowcipu na temat łasicy. Później, kiedy emocje trochę opadły, postanowiła odwiedzić trenera Hedgea, który potrafił rozmawiać ze zwierzętami. Drzwi do jego kabiny były uchylone i Hazel usłyszała głos. Jakby trener rozmawiał z kimś przez telefon - tylko że na pokładzie „Argo II” nie było telefonów. Może wysyłał jakąś magiczną wiadomość przez iryfon? Słyszała, że Grecy często to robią. - Oczywiście, moje złotko - mówił Hedge. - Tak, wiem, kochanie. Nie, to wspaniała wiadomość, ale... - Głos mu się załamał z emocji. Nagle poczuła się bardzo niezręcznie: nieładnie kogoś podsłuchiwać. Pewnie by się wycofała, ale Gale zapiszczała tuż przy jej stopach. Hazel zapukała do drzwi. Hedge wysunął głowę, popatrując na nią spode łba, jak zwykle. Oczy miał zaczerwienione. - O co chodzi? — warknął. - Mm... przepraszam. Dobrze się pan czuje? Trener prychnął i otworzył szerzej drzwi. - Co to za pytanie? W kabinie nie było nikogo prócz niego. -Ja... - Hazel próbowała sobie przypomnieć, po co tu przyszła. - Pomyślałam, że może mógłby pan porozmawiać z moją łasicą. Trener zmrużył oczy. - To jakiś szyfr? - zapytał cicho. - Obcy wdarł się na pokład? -No... tak jakby. Gale wyjrzała spoza jej stóp i zaczęła popiskiwać. Trener zrobił obrażoną minę i odpowiedział coś w jej języku. Nastąpiła dłuższa wymiana zdań między nimi, sprawiająca wrażenie ostrej kłótni. Hazel — Co powiedziała? - zapytała Hazel. - Miała sporo chamskich odzywek, ale w gruncie rzeczy chciała powiedzieć, że jest tutaj, żeby zobaczyć, jak to będzie. - Co będzie? Satyr tupnął kopytem. — A skąd mam wiedzieć? To skunks! One nigdy nie udzielają jasnych odpowiedzi. A teraz, bardzo przepraszam, ale mam tu... yyy... coś... I zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Po śniadaniu Hazel stanęła przy lewej burcie, starając się uspokoić żołądek. Gale biegała po balustradzie, puszczając gazy, ale na szczęście silny wiatr od morza szybko je zwiewał. Zastanawiała się, co jest z trenerem Hedge em. Musiał z kimś rozmawiać przez iryfon, ale jeśli dostał jakąś wspaniałą wiadomość, dlaczego sprawiał wrażenie tak przygnębionego? Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Niestety, wątpiła, by satyr poprosił kogoś o pomoc, gdyby jej potrzebował. Nie był miłym i otwartym na ludzi typem. Zapatrzyła się na klify bielejące w oddali i zaczęła się zastanawiać, dlaczego Hekate wysłała jej tego skunksa. Jest tutaj, żeby zobaczyć, jak to będzie. Coś ma się wydarzyć. Zostanie wystawiona na próbę. Nie miała pojęcia, w jaki sposób ma się nauczyć posługiwania magią bez ćwiczenia. Hekate oczekiwała, że Hazel pokona jakąś potężną czarownicę, panią w złotej sukni - Leo zobaczył ją we śnie. Ale jaki Rozmyślała nad tym w każdej wolnej chwili. Wpatrywała się w swoją spathę, starając się nadać jej wygląd laski. Próbowała wezwać chmurę, która by przesłoniła księżyc. Skupiała się, aż dostawała zeza i huczało jej w uszach. Na próżno. Nie była w stanie manipulować Mgłą. Hazel z79 W ciągu ostatnich paru nocy miała coraz gorsze sny. Była na Asfodełowych Łąkach, błąkając się bez celu między duchami. Potem była w jaskini Gai na Alasce, gdzie zginęła razem z matką, kiedy zawaliło się sklepienie, a głos bogini ziemi wył z wściekłości. Była na schodach do mieszkania jej matki w Nowym Orleanie, twarzą w twarz z Plutonem, jej ojcem. Jego zimne palce ściskały ją za ramię. Tkanina jego czarnego wełnianego garnituru falowała od uwięzionych w niej dusz. Utkwił w Hazel pełne złości czarne oczy i powiedział: „Umarli widzą to, w co wierzą, że zobaczą. Tak samo jest z żywymi. To cały sekret”. Nigdy tego nie powiedział w realnym życiu. Nie miała pojęcia, co to znaczy. Najgorsze nocne koszmary wyglądały jak przebłyski tego, co ma się wydarzyć w przyszłości. Wlekła się ciemnym tunelem, słysząc wokół siebie śmiech jakiejś kobiety. Zapanuj- nad tym, jeśli potrafisz - szydziła kobieta. I wciąż śniła o tym, co zobaczyła na tym skrzyżowaniu dróg: Leo spadający z nieba, Percy i Annabeth leżący bez życia przed czarnymi metalowymi drzwiami, z mroczną postacią nad nimi -spowitym w ciemność gigantem Klytiosem. Tuż obok niej siedząca na relingu Gale zapiszczała niecierpliwie. Hazel kusiło, by tego głupiego gryzonia strącić do morza. Miała ochotę zawołać: „Nie potrafię nawet panować nad swoimi snami! Jak mam zapanować nad Mgłą?!”. Tak się nad sobą rozżaliła, że nie zauważyła Franka, póki nie stanął u jej boku. -Już lepiej? - zapytał. Wziął ją za rękę; jej palce całkowicie zniknęły pod jego palcami. Wciąż nie dowierzała własnym oczom, widząc, jak bardzo urósł i zmężniał. Zamieniał się już w tyle różnych zwierząt, więc dlaczego akurat ta zmiana budziła w niej aż takie zdumienie? Teraz już nikt nie mógł go nazwać milutkim tłuściochem. Wyglądał jak i8o Hazel zawodnik drużyny futbolowej, był twardy i silny, ramiona mu się rozrosły, szedł pewnym i dziarskim krokiem. To, czego dokonał na tym moście w Wenecji, było naprawdę niesamowite. Żadne z nich nie widziało tej walki, ale nikt w nią nie wątpił. Frank zmienił się nie do poznania. Nawet Leo przestał sobie z niego żartować. - Czuję się dobrze - odpowiedziała. - A ty? Uśmiechnął się, marszcząc kąciki oczu. - No... jestem wyższy. Poza tym tak, czuję się świetnie. No wiesz, w środku tak bardzo się nie zmieniłem... W jego głosie zabrzmiało coś z dawnej niepewności i nieśmiałości - to był głos jej Franka, który zawsze się bał, że znowu coś popsuje. Poczuła ulgę. Takim go lubiła. Z początku wstrząsnął nią jego nowy wygląd. Obawiała się, że zmieniła się również jego osobowość. Teraz przestała się już bać. Mógł sobie wyglądać jak atleta, ale pozostał tym samym słodkim chłopakiem. Wciąż można go było łatwo zranić. I nadal jej ufał, powierzywszy jej swoją największą słabość - magiczne drewienko, które nosiła w kieszeni kurtki tuż przy sercu. - Wiem i cieszę się z tego. - Ścisnęła jego rękę. - Coś... coś zupełnie innego mnie martwi. Odchrząknął. -Jak sobie radzi Nico? Myślała o sobie, nie o Nicu, ale spojrzała na szczyt przedniego masztu, gdzie Nico siedział na noku rei. Nico twierdził, że lubi pełnić tam wachtę, bo ma dobry wzrok. Hazel wiedziała, że chodzi o coś innego. Szczyt masztu był jednym z niewielu miejsc na pokładzie, gdzie Nico mógł być sam. Zaproponowali mu, by zajął kabinę Percy’ego, bo Percy był... no, nieobecny. Nico stanowczo odmówił. Większość czasu spędzał w górze, na rei, gdzie nie musiał rozmawiać z resztą załogi. Hazel Od czasu, gdy w Wenecji został zamieniony w kukurydzę, stał się jeszcze bardziej ponury i zamknięty w sobie. - Nie wiem - odpowiedziała Hazel. - Wiele przeszedł. Został pojmany w Tartarze, więziono go w tej spiżowej kadzi, widział, jak Percy i Annabeth spadają... - .. .i obiecał, że zaprowadzi nas do Epiru. — Frank pokiwał głową. - Wydaje mi się, że Nico coś przed nami ukrywa. Wyprostował się. Miał na sobie beżową koszulkę z malunkiem konia i napisem: PALIO DI SIENA. Kupił ją zaledwie parę dni temu, ale teraz była na niego za mała. Kiedy się przeciągnął, wyjrzał spod niej brzuch. Hazel zdała sobie sprawę, że gapi się na ten brzuch. Zaczerwieniła się i szybko spojrzała w bok. - Nico to mój jedyny krewny - powiedziała. — Niełatwo go lubić, ale... dziękuję ci, że jesteś dla niego miły. Uśmiechnął się. - Hej, mówisz jak moja babcia w Vancouver. Niełatwo go lubić... - Uwielbiam twoją babcię! Skunks wdrapał się na balustradę obok nich, puścił bąka i odbiegł. - Uch. - Frank pomachał ręką. - A właściwie co ten zwierzak tu robi? Hazel prawie się ucieszyła, że nie są na suchym lądzie. Ogarnął ją taki niepokój, że na lądzie na pewno powyskakiwałyby wokół niej drogie kamienie i grudki złota. - Hekate przysłała ją tu, żeby obserwowała. -Co? Starała się odzyskać spokój w obecności Franka, w jego nowej aurze pewności siebie i siły. - Nie wiem - powiedziała w końcu. — Chodzi o jakąś próbę. Nagle okręt gwałtownie skoczył do przodu. XXVI HAZEL Wpadli na siebie. Hazel niechcący nadziała się na rękojeść własnego miecza i przetoczyła się w bok, jęcząc, kaszląc i plując gęstą śliną o smaku jadu katoblepasa. Przez mgłę bólu usłyszała, jak Festus, spiżowy smok na dziobie okrętu, zaskrzypiał na alarm i zionął ogniem. Czyżby wpadli na górę lodową? Ale przecież to niemożliwe, na Adriatyku, w środku lata... Okręt przechylił się na lewą burtę z głośnym trzaskiem, jakby pioruny rozłupywały słupy telefoniczne. - Hej! - zawołał Leo gdzieś za jej plecami. - Zjada nasze wiosła! Co zjada? Spróbowała wstać, ale coś dużego i ciężkiego przywalało jej nogi. Zdała sobie sprawę, że to Frank, który stękał głośno, starając się uwolnić spod kłębowiska lin. Poupadali wszyscy i teraz gramolili się na rozkołysanym pokładzie. Jason przeskoczył nad nimi z mieczem w ręku i pobiegł ku rufie. Piper już tam była i wystrzeliwała jedzenie ze swojego rogu obfitości, krzycząc: - Hej, HEJ! Nażryj się tym, głupi żółwiu! Hazel Żółwiu? Frank pomógł Hazel wstać. - Nic ci się nie stało? - Wszystko w porządku - skłamała. - Leć! Popędził po schodach, w biegu zdejmując plecak, który natychmiast zamienił się w łuk i kołczan. Zanim dotarł na pokład rufowy, wystrzelił już jedną strzałę i nałożył drugą na cięciwę. Leo miotał się przy konsoli sterującej. - Wiosła nie dają się wciągnąć. Przepędźcie go! Szybko! Siedzący na rei Nico pobladł ze strachu. - Na Styks... jest olbrzymi! - zawołał. - Lewa burta! Na lewą burtę! Trener Hedge wpadł na pokład jako ostatni, ale za to tryskał entuzjazmem. Wbiegł po schodach, wywijając kijem bejsbolo-wym, bez wahania pognał na rufę i wychylił się za poręcz burty, wrzeszcząc: - Ha-HA! Hazel wspięła się z trudem na pokład rufowy. Okręt dygotał. Wiosła pękały z ogłuszającym trzaskiem. - Nie, nie, nie! - krzyczał Leo. — Ty parszywy, oślizły skurczyżółwiu! Hazel nie mogła uwierzyć własnym oczom. Kiedy usłyszała słowo „żółw”; pomyślała o milutkim zwierzątku wielkości kasetki na biżuterię, siedzącym na kamieniu pośrodku sadzawki. Kiedy usłyszała „olbrzymi żółw”, wzięła poprawkę i pomyślała o żółwiu z Galapagos, którego kiedyś widziała w zoo; miał skorupę tak dużą, że można było na nim jeździć. Nie wyobrażała sobie stworzenia wielkości wyspy. Kiedy zobaczyła olbrzymią kopułę pożłobioną czarno-brązowymi kwadratami, słowo „żółw” po prostu do niej nie pasowało. Ta skorupa była jak kontynent - były tam kościane wzgórza, połyskujące perłowe Hazel doliny, porośnięte wodorostami i mchem lasy, spływające wąwozami rzeki morskiej wody. Za prawą burtą wynurzała się jak łódź podwodna druga część potwora. Na lary i penaty... czyżby to była jego głowa? Jego złote oczy były wielkości sadzawek, z czarnymi szparami źrenic. Skóra błyszczała jak mokry wojskowy kamuflaż - brązowa, z zielonymi i żółtymi plamami. Czerwona bezzębna paszcza mogłaby pochłonąć Atenę Partenos. Na oczach Hazel potwór odłamał tuzin wioseł. - Przestań! - ryknął Leo. Trener Hedge przeskoczył przez burtę i zaczął piąć się po skorupie, bezskutecznie waląc w nią kijem bejsbolowym i krzycząc: - A masz! A masz! Jason wzbił się w powietrze i wylądował na głowie potwora. Ciął go złotym mieczem między oczy, ale klinga ześliznęła się, jakby żółw miał skórę z zatłuszczonej stali. Frank szył z łu-ku w jego oczy - bez skutku. Wewnętrzne powieki żółwia zamykały się błyskawicznie, odbijając każdy strzał. Piper wystrzeliwała do wody melony, wrzeszcząc: - Nażryj się, głupi żółwiu! Ale żółw wyraźnie miał ochotę tylko na „Argo II”. -Jakim sposobem podpłynął tak blisko? - zapytała Hazel. Leo rozłożył bezradnie ręce. - Chyba dzięki tej skorupie. Podejrzewam, że jest niewidoczna dla sonaru. To jakaś przebiegła, złodziejska bestia! - Możemy wzbić się w powietrze? - zapytała Piper. - Z połową wioseł? - Leo stuknął w kilka klawiszy i pokręcił pierścieniami na kuli Archimedesa. - Muszę spróbować czegoś innego. - Tam! - zawołał z góry Nico. - Możesz skierować okręt do tej cieśniny? Hazel Hazel spojrzała tam, gdzie wskazywał ręką. Około pół mili na wschód długi pas lądu biegł równolegle do urwistego wybrzeża. Z tej odległości trudno było dokładnie to ocenić, ale cieśnina mogła mierzyć najwyżej trzydzieści metrów - a więc tyle, by „Argo II” prześliznął się przez nią, ale z całą pewnością nie zmieściłaby się w niej skorupa olbrzymiego żółwia. - Tak, tak. - Leo najwyraźniej to zrozumiał. Pokręcił kulą Archimedesa. -Jason, uciekaj z tego łba! Mam pomysł! Jason wciąż walił mieczem w pysk żółwia, ale kiedy usłyszał, że Leo ma pomysł, ani chwili się nie zawahał. Natychmiast wzbił się w powietrze. - Trenerze, daj spokój! - zawołał. - Nie, już go mam! - odkrzyknął Hedge, ale Jason chwycił go wpół i uniósł w powietrze. Niestety, trener tak się wyrywał, że miecz wypadł Jasonowi z ręki i plusnął do morza. - Trenerze! - krzyknął z rozpaczą Jason. - No co?! Już go trochę zmiękczyłem! Żółw tryknął głową w kadłub. Wstrząs o mało co nie zrzucił całej załogi za lewą burtę. Hazel usłyszała głośny trzask, jakby kil pękł na dwoje. - Jeszcze minutkę - powiedział Leo, przebiegając palcami po konsoli. - Za minutkę będzie już po nas! - Frank wystrzelił ostatnią strzałę. - Spadaj! - krzyknęła Piper do żółwia. Przez chwilę wydawało się, że to podziałało. Żółw cofnął się i zanurzył głowę w wodzie. Ale wkrótce wrócił i natarł na okręt ze zdwojoną siłą. Jason i trener Hedge wylądowali na pokładzie. - Nic się nie stało? - zapytała Piper. - Mnie nic — mruknął Jason. - Tylko nie mam broni. - Ognia w skorupę! - krzyknął Leo, obracając kontrolerem Wii. i86 Hazel Hazel pomyślała, że eksplodowała cała rufa. Wystrzeliły z niej strugi ognia, pochłaniając głowę żółwia. Okręt skoczył do przodu i Hazel ponownie padła na pokład. Dźwignęła się na nogi i zobaczyła, że okręt tnie fale z niewiarygodną szybkością, napędzany smugą ognia jak rakieta. Żółw był już ze sto metrów za nimi; jego osmalona głowa dymiła. Potwór ryknął z wściekłości i puścił się za nimi w pogoń. Jego błoniaste stopy młóciły wodę z taką siłą, że już zaczynał ich do-pędzać. Od cieśniny dzieliło ich wciąż z ćwierć mili. - Trzeba go stąd jakoś odciągnąć - mruknął Leo. - Jeśli nie odwróci uwagi, będzie już po nas. - Odciągnąć go - powtórzyła Hazel. Skupiła się i pomyślała: Arion! Nie miała pojęcia, czy to poskutkuje. I natychmiast dostrzegła coś na horyzoncie - błysk i obłoczek pary. To coś pomknęło po powierzchni Adriatyku i po chwili na pokładzie rufowym stanął Arion. „Na bogów Olimpu” - pomyślała. - „Kocham tego konia”. Arion parsknął, jakby chciał powiedzieć: „Oczywiście. Przecież nie jesteś głupia”. Hazel wspięła się na jego grzbiet. - Piper, musisz użyć tej swojej czaromowy. - Kiedyś lubiłam żółwie - mruknęła Piper, chwytając jej wyciągniętą rękę i sadowiąc się za nią na grzbiecie konia. - Nigdy więcej! Hazel uderzyła piętami w boki konia. Wyskoczył za burtę, uderzając w wodę w pełnym galopie. Żółw był dobrym pływakiem, ale Arion był o wiele szybszy. Śmigał wokół głowy żółwia; Hazel waliła w niego mieczem, a Piper wykrzykiwała rozkazy: - Daj nurka! Skręć w lewo! Patrz za siebie! Miecz nie wyrządzał mu żadnej krzywdy. Każdy rozkaz działał tylko przez chwilę, ale żółw coraz bardziej się wściekał. Arion Hazel zarżał drwiąco, kiedy potwór chapnął go znienacka i opadł w wodę z paszczą pełną końskiej pary. Wkrótce żółw zupełnie zapomniał o „Argo II”. Hazel wciąż rąbała go mieczem po głowie. Piper wykrzykiwała rozkazy i strzelała mu w oczy z kornukopii kokosami i pieczonymi kurczakami. Gdy tylko „Argo II” przepłynął przez cieśninę, Arion pomknął za nim i po chwili wylądował na pokładzie. Rakietowe strugi ognia zanikły, ale z rufy wciąż buchały smugi dymu. Okręt sunął powoli pod żaglami wąskim pasem wody między długą, skalistą wyspą po lewej burcie i nagimi białymi klifami lądu po prawej. Żółw zatrzymał się przed cieśniną i patrzył na nich złowrogo, ale nie próbował dalej ich ścigać. Miał za dużą skorupę, by przepłynąć przez cieśninę. Hazel zsiadła z konia prosto w ramiona Franka. - Odwaliłyście kawał dobrej roboty! - powiedział. Zarumieniła się. - Dzięki. Piper zsunęła się z grzbietu konia obok niej. - Leo, od kiedy to mamy napęd odrzutowy? - No wiesz... — Leo chciał zrobić skromną minę, ale mu się nie udało. - Coś mi wpadło do głowy w wolnym czasie. Wolałbym, żeby te ogniste smugi płonęły trochę dłużej, ale przynajmniej zdołaliśmy się tu przedostać. -1 przypiec żółwiowi głowę - pochwalił go Jason. — Co teraz? - Ubić gada! - zawołał trener Hedge. - Jeszcze się pytasz? Odległość bezpieczna. Mamy balisty. Załadować i ognia, półbogowie! Jason zmarszczył czoło. - Trenerze, po pierwsze, przez ciebie straciłem mój miecz. - Hej, nie prosiłem o szybką ewakuację! - Po drugie, nie sądzę, by balisty wyrządziły mu jakąś krzywdę. Ta skorupa jest jak skóra lwa nemejskiego. A głowa też jest twarda. i88 Hazel - Więc wypalmy mu prosto w gardło, tak jak zrobiliście z tą olbrzymią krewetką na Atlantyku. Niech go rozerwie na kawałki. Frank podrapał się po głowie. - To może się udać, tylko że wtedy ważące pięć milionów kilo truchło zablokuje cieśninę. Mamy połamane wiosła, nie możemy latać, więc jak się stąd wydostaniemy? - To zaczekamy, aż naprawisz wiosła! Albo pożeglujemy w drugą stronę, ty wielki gamoniu. Frank uniósł brwi. - Co to jest gamoń? - Hej! - zawołał Nico z rei masztu. - Chcecie żeglować w drugą stronę? To chyba nic nie da. Sami zobaczcie. Ćwierć mili od nich długi, skalisty pas lądu zakrzywiał się i łączył z klifem. Kanał kończył się wąskim V. - To nie cieśnina - powiedział Jason. - Jesteśmy w zatoce. Hazel poczuła, że cierpną jej palce u rąk i nóg. Na poręczy lewej burty przysiadł skunks, wpatrując się w nią wyczekująco. - To pułapka. Wszyscy na nią spojrzeli. - Nie martw się — powiedział Leo. — Bywało gorzej. Naprawię te wiosła. Może mi to zająć całą noc, ale okręt znowu będzie latać. Żółw ryknął. Wciąż tkwił przed wejściem do cieśniny i najwyraźniej nie miał ochoty odpłynąć. - No cóż... - Piper wzruszyła ramionami. - Przynajmniej nas tu nie dosięgnie. Jesteśmy tu bezpieczni. Tych słów nie powinien nigdy wymawiać żaden półbóg. Zaledwie to powiedziała, gdy strzała utkwiła w maszcie głównym, z dziesięć centymetrów od jej głowy. Wszyscy się schowali, z wyjątkiem Piper, która zamarła w miejscu, gapiąc się na strzałę. Grot o mało co nie przebił jej nosa na wylot. - Piper, kryj się! - syknął Jason. Ale nie zasypały ich kolejne strzały. Hazel Frank zbadał kąt, pod którym strzała utkwiła w maszcie, i wskazał na szczyt klifu. - Tam. Jeden strzelec. Widzicie go? Słońce świeciło im w oczy, ale Hazel dostrzegła maleńką postać stojącą na szczycie urwiska. Jej spiżowy pancerz błyszczał w słońcu. - Kim jest ten gość? - zapytał Leo. - Dlaczego do nas strzela? - Hej! - zawołała cicho Piper, pokazując na strzałę. - Tam coś jest. Hazel dopiero teraz spostrzegła, że do drzewca strzały przywiązany był zwitek pergaminu. Nie wiedziała dlaczego, ale to ją rozzłościło. Podbiegła do masztu, odwiązała zwitek i rozwinęła go. - Ej, Hazel? - ostrzegł ją Leo. - Jesteś pewna, że to bezpieczne? Odczytała na głos: - Pierwszy wiersz: „Stójcie i oddawajcie”. - Co to znaczy? - odezwał się trener Hedge. - Przecież stoimy. No, może przysiedliśmy. Ale jeśli ten facet oczekuje dostawy pizzy, to się srogo zawiedzie! - To nie wszystko - powiedziała Hazel. - „To napad. Wyślijcie do mnie dwóch z waszymi wszystkimi kosztownościami. Tylko dwóch. Zostawcie magicznego konia. Żadnego latania. Żadnych sztuczek. Niech tu wejdą”. - Wejdą którędy? - zapytała Piper. Nico pokazał ręką. - Tędy. W ścianie klifu wyżłobiono wąskie schodki wiodące na szczyt. Żółw, ślepa zatoka, klif... Hazel pomyślała, że autor listu chyba nie po raz pierwszy zastawił pułapkę na okręt. Odchrząknęła i czytała dalej: - „I chodzi o wszystkie kosztowności. Bo jak nie, to mój żółw i ja zniszczymy was na miejscu. Macie pięć minut”. - Użyjmy katapult! - zawołał Hedge. Hazel - „Post scriptum” - przeczytała Hazel. - „Nawet nie myślcie o użyciu waszych katapult”. - A niech to! - zaklął Hedge. - Facet jest dobry. -Jest podpis? - zapytał Nico. Hazel pokręciła głową. Kiedyś, w Obozie Jupiter, słyszała opowieść o jakimś rabusiu, który uprawiał swój proceder razem z olbrzymim żółwiem, ale jak zwykle, gdy tylko potrzebowała jakiejś informacji, ta ginęła w pomrokach pamięci i nie można było jej stamtąd wydobyć. Łasica Gale obserwowała ją, czekając, co teraz zrobi. „Ta próba dopiero mnie czeka” - pomyślała Hazel. Odciągnięcie żółwia od okrętu nie wystarczyło. Nie udowodniła, że potrafi manipulować Mgłą... przede wszystkim dlatego, że wciąż nie potrafiła nią manipulować. Leo wpatrywał się w szczyt klifu, mrucząc pod nosem: - To nie jest dobra trajektoria. Nawet gdybym zdążył załadować katapultę, zanim ten facet przygwoździłby nas strzałami, chyba bym nie zdołał oddać celnego strzału. Cel jest oddalony o dobre sto metrów, w prawie pionowej linii. - Tak - burknął Frank. - Mój łuk też jest bezużyteczny. Facet ma nad nami dużą przewagę, jest o wiele wyżej od nas. Nie trafię go. - I... eee... - Piper szturchnęła utkwioną w maszcie strzałę -on chyba bardzo dobrze strzela. Myślę, że nie zamierzał mnie trafić. Ale gdyby zamierzał... Nie musiała kończyć. Kimkolwiek był ten rabuś, mógł trafić do celu z ponad stu metrów. Mógłby ich wszystkich wystrzelać, zanim zdążyliby zareagować. -Ja pójdę - powiedziała Hazel. Wszyscy na nią spojrzeli. Frank zacisnął palce na łuku. Hazel 191 - Nie, posłuchajcie. Ten bandzior chce kosztowności. Mogę się tam wspiąć i wezwać złoto, klejnoty, czego zapragnie. Leo uniósł brwi. -1 co, myślisz, że jak to dostanie, to pozwoli nam odpłynąć? - Nie mamy wielkiego wyboru - powiedział Nico. - Między tym gościem a żółwiem... Jason uniósł rękę. Wszyscy zamilkli. -Ja też pójdę - oświadczył. - On chce, żeby przyszły dwie osoby. Będę ubezpieczał Hazel z tyłu. Te schodki nie bardzo mi się podobają. Gdyby spadła... no, w każdej chwili mogę użyć wiatrów, żebyśmy oboje nie skręcili sobie karków. Arion zarżał, jakby chciał powiedzieć swojej pani: „Beze mnie? Chyba żartujesz!” - Muszę, Arionie - powiedziała Hazel. - Jasonie... tak. Myślę, że masz rację. To najlepszy plan. - Żałuję tylko, że nie mam swojego miecza. - Spojrzał ze złością na trenera. — Spoczywa na dnie morza, a nie ma wśród nas Percy ego, żeby go stamtąd wydobyć. Imię „Percy” zawisło nad nimi jak ciemna chmura. Nastrój zrobił się jeszcze bardziej ponury. Hazel wyciągnęła ramiona. Nie myślała o tym. Po prostu skupiła się na wodzie i wezwała cesarskie złoto. Głupi pomysł. Miecz leżał za daleko, pewnie ze sto lub więcej metrów pod wodą. Poczuła jednak krótkie szarpnięcie w palcach, jak drgnięcie linki wędkarskiej, i nagle miecz Jasona wystrzelił z wody i wpadł jej do rąk. - Proszę - powiedziała, wręczając mu miecz. Jason wybałuszył na nią oczy. —Jak... Przecież to było chyba z pół mili! - Ćwiczyłam - skłamała. Miała nadzieję, że niechcący nie obarczyła miecza klątwą, jak to robiła, gdy wzywała klejnoty i metale szlachetne. I92 Hazel Z bronią chyba jest inaczej. W końcu wezwała już kiedyś z Zatoki Lodowcowej sporo rynsztunku z cesarskiego złota i uzbroiła nim Piątą Kohortę. I nic złego się nie stało. Postanowiła nie zaprzątać sobie tym głowy. Była tak wściekła na Hekate i tak już miała dość manipulowania nią przez bogów, że nie mogła sobie pozwolić na to, by powstrzymały ją jakieś drobne problemy. - Zatem, jeśli nikt nie ma innych wątpliwości, ruszajmy na spotkanie z bandytą. XXVII HAZEL H azel lubiła wielkie otwarte przestrzenie - ale wspinaczki na sześćdziesięciometrową ścianę po schodkach bez poręczy, z niezbyt przyjazną łasicą na ramieniu... no, tego jakoś nie potrafiła polubić. Zwłaszcza że mogła przecież w ciągu kilku sekund wjechać na sam szczyt na Arionie. Jason szedł za nią, żeby ją złapać, gdyby upadła. Doceniała to, ale perspektywa runięcia w dół wciąż ją przerażała. Zerknęła w prawo, czego nie powinna robić. Pośliznęła się, spod jej stopy posypał się żwir. Gale pisnęła ostrzegawczo. - W porządku? - zapytał Jason. - Tak. - Jej serce tłukło się o żebra. - W porządku. Schodki były tak wąskie i strome, że nie mogła się nawet odwrócić, by na niego spojrzeć. Musiała mu zaufać. Potrafił latać, więc było logiczne, że to on ubezpieczają z tyłu. A jednak wolałaby, żeby szedł za nią Frank albo Nico, albo Piper czy Leo. A nawet. .. no dobra, może nie trener Hedge. Jasona Grace’a wciąż nie potrafiła rozgryźć. 194 Hazel Od czasu, gdy przybyła do Obozu Jupiter, słyszała o nim wiele opowieści. Obozowicze mówili z szacunkiem o synu Jupitera, który ze zwykłego szeregowca Piątej Kohorty stał się pretorem, powiódł ich do zwycięstwa w bitwie na górze Tam, a potem zniknął. Nawet teraz, po tych wszystkich wydarzeniach w ciągu ostatnich paru tygodni, Jason był dla niej bardziej legendą niż osobą. Te jego lodowate niebieskie oczy, ta ostrożna rezerwa, jakby namyślał się nad każdym słowem, zanim je wypowie - to wszystko ją od niego odpychało. No i nie mogła zapomnieć, jak gotów był poświęcić jej brata Nica, kiedy się dowiedzieli, że jest w niewoli w Rzymie. Jason uważał, że Nico był przynętą, która miała ich zwabić w pułapkę. Teraz, kiedy Nico był już bezpieczny, Hazel potrafiła zrozumieć powody ostrożności Jasona. Wciąż jednak nie miała do niego pełnego zaufania. Co by było, gdyby wpadli w kłopoty na szczycie klifu? Może by uznał, że powodzenie ich misji jest ważniejsze od ratowania HazeR Spojrzała w górę. Rabusia jeszcze nie było widać, ale czuła, że na nich czeka. Była przekonana, że potrafi wezwać dość klejnotów i złota, by zrobić wrażenie na najbardziej chciwym rabusiu. Ale czy wezwane przez nią skarby przyniosą mu pecha? Nie była pewna, czy po jej pierwszej śmierci klątwa nadal działa. Teraz nadarza się dobra okazja, by się o tym przekonać. Każdy, kto ograbia niewinnych półbogów przy pomocy wielkiego żółwia, zasługuje, by dosięgła go klątwa. Łasica Gale zeskoczyła z jej ramienia i pobiegła w górę. Zerknęła na Hazel i zaszczekała niecierpliwie. - Nie potrafię iść szybciej - mruknęła Hazel. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że łasica chętnie by obejrzała jej upadek. - To... yyy... twoje panowanie nad Mgłą - zaczął Jason. - Robisz postępy? Hazel 195 -Nie. Nie lubiła wspominać swoich nieudanych prób - mewy, której nie zdołała zamienić w smoka, należącego do trenera Hed-ge’a bejsbolowego kija, który uparcie nie chciał się zamienić w hot doga. Po prostu nie mogła uwierzyć, że coś takiego jest możliwe. - Opanujesz to - powiedział Jason. Zaskoczył ją ton jego głosu. To nie była zdawkowa uwaga, wypowiedziana tylko po to, by ją pocieszyć. Powiedział to tak, jakby był o tym święcie przekonany. Wspinała się dalej, ale wyobrażała sobie, że Jason obserwuje ją swoimi przenikliwymi niebieskimi oczami, z miną wyrażającą pewność siebie. - Skąd ta pewność? - zapytała. - Po prostują mam. Instynktownie wyczuwam, na co kogoś stać, zwłaszcza gdy chodzi o półbogów. Hekate nie wybrałaby ciebie, gdyby nie wierzyła, że masz w sobie moc. To chyba powinno dodać jej otuchy. Nie dodało. Ona też miała dobry instynkt. Rozumiała, co motywuje większość jej przyjaciół - nawet jej brata Nica, który był bardzo zamknięty w sobie. Ale Jason? Jego nie potrafiła rozgryźć. Wszyscy mówili, że jest urodzonym przywódcą. Wierzyła w to. Sprawił, że poczuła się wartościowym członkiem tej misji, przekonywał, że stacją na wszystko. Ale na co stać Jasona} Nie mogła się nikomu zwierzyć ze swoich wątpliwości. Frank szczerze Jasona podziwiał. Piper... no, ona była w niego wpatrzona jak w obraz. Leo był jego najlepszym przyjacielem. Nawet Nico nie kwestionował jego przywództwa. Pamiętała jednak, że Jason był pierwszym pionkiem Hery w rozgrywce z gigantami. Królowa Olimpu rzuciła go do Obozu Herosów, co zapoczątkowało ten cały łańcuch wydarzeń, których celem jest powstrzymanie Gai. Dlaczego wybrała właśnie Jasona? ięó Hazel Hazel wyczuwała, że Jason jest osią tych wydarzeń. I na samym końcu odegra decydującą rolę. Inaczej pastwą ognia lub burz świat się stanie. Tak głosiła przepowiednia. Hazel bała się ognia, ale chyba jeszcze bardziej bała się burz. Jason Grace potrafił wezwać potężne burze. Spojrzała w górę i zaledwie parę metrów wyżej zobaczyła krawędź klifu. Dotarła na szczyt, cała spocona i zadyszana. W głąb lądu biegła długa, spadzista dolina, nakrapiana postrzępionymi drzewami oliwkowymi i wapiennymi skałami. Nie było widać ani śladu cywilizacji. Nogi Hazel drżały po wspinaczce. Gale wierciła się na jej ramieniu, jakby miała ochotę zbadać najbliższą okolicę. Szczeknęła, puściła gaz i czmychnęła w najbliższe zarośla. Hen, w dole, „Argo II” wyglądał jak zabawka puszczona na wody kanału. Jak ktoś mógł oddać celny strzał z takiej wysokości, biorąc pod uwagę wiatr i odbicie słońca w wodzie? U wejścia do wąskiej zatoki masywna skorupa żółwia połyskiwała jak wypolerowana moneta. Jason stanął obok niej; wcale nie wyglądał na zmęczonego. - Gdzie...? - zaczął. - Tutaj! - rozległ się głos. Hazel drgnęła. Zaledwie trzy metry od nich pojawił się jakiś mężczyzna z lukiem i kołczanem na ramieniu i dwoma staroświeckimi pistoletami skałkowymi w dłoniach. Miał na sobie piracką koszulę, skórzane spodnie i wysokie buty. Jego kręcone czarne włosy wyglądały jak czupryna dziecka, a roziskrzone zielone oczy spoglądały na nich dość przyjaźnie, ale dolną część twarzy zakrywała czerwona bandana. - Witajcie! - zawołał, celując w nich pistoletami. - Pieniądze albo życie! Hazel Hazel była pewna, że jeszcze przed sekundą go tutaj nie było. Po prostu się zmaterializował, jakby wyszedł zza niewidzialnej kurtyny. - Kim jesteś? - zapytała. Roześmiał się. - Skiron, rzecz jasna! - Chejron? - zapytał Jason. - Jak ten centaur? Bandyta spojrzał wymownie w niebo. - Ski-ron, przyjacielu. Syn Posejdona! Superzłodziej! Nadzwyczajny gość! Ale mniejsza z tym. Nie widzę żadnych kosztowności! - zawołał, jakby to była wspaniała wiadomość. - Więc chcecie umrzeć, tak? - Zaczekaj - powiedziała Hazel. - Dostaniesz kosztowności. Ale skąd mamy mieć pewność, że pozwolisz nam odejść, jak ci je damy? - Och, zawsze o to pytają. Przysięgam na Styks, że kiedy oddacie mi to, czego chcę, nie zastrzelę was. Wrócicie tam, skąd przyszliście, do stóp tego urwiska. Hazel rzuciła Jasonowi ostrzegawcze spojrzenie. Styks Styksem, ale wcale jej się nie podobał sposób, w jaki Skiron złożył to przyrzeczenie. - A jeśli wybierzemy walkę? - zapytał Jason. - Nie możesz jednocześnie nas zaatakować i szachować naszego okrętu... BANG! BANG! To stało się tak szybko, że mózg Hazel potrzebował chwili, by sobie to uświadomić. Z boku głowy Jasona wystrzeliła smużka dymu. Przez jego włosy, tuż nad lewym uchem, przebiegł ciemny przedziałek. Jeden z pistoletów Skirona wciąż był wycelowany w jego twarz. Drugim mierzył w dół, ponad krawędzią klifu, jakby przed chwilą wypalił w „Argo II”. Hazel poczuła opóźniony ścisk w gardle. - Co zrobiłeś?! iy8 Hazel - Och, nie martw się! — Skiron roześmiał się. - Gdybyś miała lepszy wzrok... którego nie masz... zobaczyłabyś dziurę w pokładzie między stopami tego wielkiego osiłka, tego z łukiem. - Frank! Skiron wzruszył ramionami. - Skoro tak mówisz. To był tylko mały pokaz. Obawiam się, że mógłby być o wiele bardziej wiarygodny. Zakręcił pistoletami. Kurki ponownie się odwiodły i Hazel mogłaby przysiąc, że oba pistolety zostały magicznie przeładowane. Skiron spojrzał na Jasona, unosząc brwi. - No więc! Odpowiadając na twoje pytanie... tak, mogę was zaatakować i jednocześnie trzymać w szachu wasz okręt. Amunicja z niebiańskiego spiżu. Śmiertelnie groźna dla półbogów. Wy dwoje umrzecie pierwsi... bang, bang. Potem wystrzelam waszych przyjaciół na tym okręcie. Strzelanie do żywych celów, kiedy biegają i wrzeszczą, sprawia o wiele więcej radości! Jason dotknął świeżej bruzdy między włosami po kuli, która musnęła mu głowę. Nagle utracił pewność siebie. Pod Hazel ugięły się kolana. Frank był najlepszym łucznikiem, jakiego znała, ale ten bandyta był w tym nieludzko dobry. - Jesteś synem Posejdona? - zapytała. - Pomyślałabym, że raczej Apollina. Tak świetnie strzelasz. Uśmiechnął się lekko. - Och, dzięki! Dużo ćwiczę. Ten żółw... to dowód mojego pochodzenia. Nie zdołałbym oswoić tak wielkiego żółwia, gdybym nie był synem Posejdona! Oczywiście mógłbym opanować wasz okręt, wzbudzając olbrzymią falę, ale to żmudna robota. O wiele mniej zabawna niż zastawianie pułapek i strzelanie do ludzi. Hazel próbowała zebrać myśli, żeby zyskać na czasie, ale nie było to łatwe, gdy widziała przed sobą dymiące lufy tych pistoletów skałkowych. - Ee... a po co ci ta bandana? Hazel 199 - Żeby mnie nikt nie rozpoznał! - Przecież się nam przedstawiłeś - powiedział Jason. - Jesteś Skiron. Bandyta wytrzeszczył oczy. - Skąd... Och. Tak, chyba to zrobiłem. - Opuścił jeden pistolet, a drugim podrapał się po głowie. - Co za gamoń ze mnie. Chyba się zapomniałem. To przez ten powrót do życia, przez to wszystko. Spróbuję jeszcze raz. Uniósł oba pistolety. - Stójcie i oddajcie! Jestem bezimiennym bandytą. Nie musicie znać mojego imienia! Bezimienny bandyta. Coś zaskoczyło w mózgu Hazel. - Tezeusz. To on cię kiedyś zabił. Ramiona Skirona opadły. - Dlaczego o nim wspomniałaś? Tak nam dobrze szło! Jason zmarszczył brwi. - Hazel, znasz historię tego faceta? Kiwnęła głową, chociaż nie przypominała sobie wszystkich szczegółów. - Tezeusz spotkał go kiedyś na drodze do Aten. Skiron zabijał swoje ofiary przy pomocy... yyy... Coś z żółwiem. Ale co? - Tezeusz był podłym oszustem! - zawołał Skiron. - Nie chcę o nim mówić. Powróciłem ze świata umarłych. Gaja obiecała mi, że będę mógł tu zostać i obrabowywać wszystkich półbogów. I to właśnie zamierzam robić! Ale... zaraz... na czym to stanęliśmy? - Powiedziałeś, że puścisz nas wolno - wypaliła Hazel. - Hmmm... Nie, jestem pewny, że było inaczej. Ach, już wiem! Pieniądze albo życie. Gdzie są wasze kosztowności? Nie macie? Więc będę musiał... - Zaczekaj - powiedziała Hazel. - Mam kosztowności. A w każdym razie mogę je mieć. 200 Hazel Skiron wycelował pistolet w głowę Jasona. - No to, moja droga, skocz po nie, albo odstrzelę twojemu chłopakowi coś więcej niż tylko trochę włosów! Hazel nawet nie musiała się skupić. Ogarnął ją taki strach, że grunt pod nią natychmiast zadygotał i zaczął wypluwać z siebie drogie metale i kamienie, jakby chciał się ich szybko pozbyć. Wkrótce otaczał ją stos skarbów - rzymskich denarów, srebrnych drachm, starożytnych złotych ozdób, rozmigotanych diamentów, topazów i rubinów. Było tego tyle, że zapełniłoby kilkanaście worków na skoszoną trawę. Skiron zaśmiał się z uciechy. - Na bogów, jak to zrobiłaś? Hazel nie odpowiedziała. Pomyślała o tych wszystkich monetach, które pojawiły się u stóp Hekate na skrzyżowaniu dróg. Tutaj było tego jeszcze więcej - gromadzone przez wiele stuleci bogactwo wszystkich imperiów, które władały tym krajem - Grecji, Rzymu, Bizancjum i wielu innych. Te imperia dawno przeminęły, zostało tylko to nagie skaliste wybrzeże dla bandyty Skirona. Poczuła się mała i bezsilna. - Weź to wszystko - powiedziała. -1 pozwól nam odejść. Skiron zacmokał. - Och, ale powiedziałem, że macie mi oddać wszystkie wasze skarby. Wiem, że macie na pokładzie coś wyjątkowego... pewien posąg z kości słoniowej. Jeśli się nie mylę, to ma ze dwanaście metrów wysokości, tak? Pot zaczął wysychać na karku Hazel, po jej plecach przebiegł zimny dreszcz. Jason zrobił krok do przodu. Mimo wycelowanego w niego pistoletu oczy miał twarde jak szafiry. - O tym posągu nie będziemy dyskutować. - Masz rację! - zgodził się Skiron. - Muszę go mieć! Hazel 201 - Gaja ci o nim powiedziała, tak? - zgadła Hazel. - Kazała ci go nam zrabować. Skiron wzruszył ramionami. - Może. Ale powiedziała, że mogę go sobie zatrzymać. Trudno odmówić takiej propozycji! Nie zamierzam ponownie umrzeć, moi przyjaciele. Zamierzam żyć długo i pławić się w bogactwie! - Co ci przyjdzie z tego posągu - powiedziała Hazel — skoro Gaja zniszczy cały świat? Lufy obu pistoletów lekko zadrżały. - Słucham? - Gaja cię wykorzystuje. Jeśli odbierzesz nam ten posąg, nie będziemy mogli jej pokonać. Zamierza wszystkich śmiertelników i półbogów zetrzeć z powierzchni ziemi, którą zaludnią jej giganci i potwory. Gdzie i na co wydasz swoje złoto, Skironie? Oczywiście zakładając, że Gaja pozwoli ci żyć, co wcale nie jest pewne. Czekała, aż to do niego dotrze. W końcu był rabusiem, więc powinien łatwo uwierzyć, że ktoś chce go wystawić do wiatru. Milczał przez dobre dziesięć sekund. W końcu uśmiechnął się lekko. - Dobrze! Nie brak mi rozumu. Zatrzymajcie sobie ten posąg. Jason zamrugał. - Możemy odejść? -Jeszcze tylko jedna drobna sprawa. Zawsze domagam się dowodu szacunku do siebie. Zanim pozwolę odejść moim ofiarom, żądam, aby umyły mi nogi. Hazel nie wierzyła własnym uszom. Ale Skiron szybko zrzucił swoje długie skórzane buty, jeden po drugim. A jego stopy... Czegoś tak odrażającego jeszcze nigdy nie widziała - a widziała już mnóstwo bardzo odrażających rzeczy. Były gąbczaste, pomarszczone i białe jak ciasto na chleb, jakby je przez kilka stuleci moczono w formalinie. Z każdego 202 Hazel niekształtnego palca wyrastała, kępka brązowych włosów. Poszczerbione paznokcie były zielone i żółte jak skorupa żółwia. Potem uderzył ją zapach. Nie wiedziała, czy w pałacu jej ojca w Podziemiu jest kafejka dla zombie, ale jeśli była, to musiała cuchnąć jak stopy Skirona. Poruszył tymi obrzydliwymi paluchami. - No więc, kto chce lewą, a kto prawą? Twarz Jasona zbielała prawie tak jak te stopy. - No... chyba żartujesz. - Ani mi to w głowie! Umyjcie mi stopy i po sprawie. Wrócicie na dół. Przyrzekam na Styks. Powiedział to tak lekko, że w głowie Hazel zadźwięczał alarm. Stopy. Wrócicie na dół. Skorupa żółwia. I nagle sobie wszystko przypomniała, wszystkie brakujące ogniwa legendy powróciły na swoje miejsce. Przypomniała sobie, jak Skiron zabijał swoje ofiary. - Możesz dać nam chwilę? - zapytała. Skiron zmrużył oczy. - Po co? - No wiesz, to poważna decyzja. Lewa stopa, prawa stopa. Musimy to przedyskutować. Mogłaby przysiąc, że rabuś uśmiecha się pod swoją maską. - Oczywiście - powiedział. - Poznajcie moją wspaniałomyślność. Daję wam dwie minuty. Wygrzebała się ze stosu skarbów. Odprowadziła Jasona z piętnaście metrów dalej, tak daleko, jak się odważyła, skąd, jak miała nadzieję, Skiron nie mógł jej dosłyszeć. - Skiron spycha swoje ofiary z urwiska - wyszeptała. Jason zmarszczył brwi. -Co? - Kiedy klękają, żeby umyć mu stopy. Tak je zabija. Kiedy trudno im utrzymać równowagę, kiedy są otumanione smrodem jego Hazel 203 stóp, skopuje je za krawędź klifu. I wpadają prosto w paszczę jego wielkiego żółwia. Jason potrzebował chwili, żeby to przełknąć. Zerknął w dół, gdzie masywna skorupa żółwia połyskiwała tuż pod powierzchnią wody. - Więc musimy walczyć. -Jest za szybki. Zabije nas. - No to będę gotów latać. Kiedy mnie zepchnie, sfrunę do połowy klifu. A kiedy zepchnie ciebie, złapię cię w powietrzu. Hazel pokręciła głową. - Jeśli kopnie cię szybko i mocno, będziesz zbyt oszołomiony, żeby latać. A nawet gdybyś zdołał się skupić, Skiron ma oko snajpera. Jak zawiśniesz w powietrzu, łatwo cię ustrzeli. - No to... - Jason zacisnął palce na rękojeści miecza - mam nadzieję, że masz jakiś lepszy plan. Niedaleko od nich z krzaków wyskoczyła łasica Gale. Zgrzytnęła zębami i spojrzała na Hazel, jakby chciała powiedzieć: „No i co? Masz?”. Hazel starała się uspokoić, żeby wokół niej nie wyskoczyło z ziemi więcej złota. Przypomniała sobie sen, w którym głos Plutona, jej ojca, powiedział: „Umarli widzą to, w co wierzą, że zobaczą. Tak samo jest z żywymi. To cały sekret”. Zrozumiała, co ma zrobić. Ten pomysł budził w niej obrzydzenie większe niż ta śmierdząca łasica, większe niż stopy Skirona. - Niestety, mam - powiedziała. - Musimy pozwolić mu zwyciężyć. -Co?! Powiedziała mu, jaki ma plan. XXVIII HAZEL N areszcie! - zawołał Skiron. - Trwało to o wiele dłużej niż dwie minuty! - Wybacz - powiedział Jason. - To była trudna decyzja... którą stopę wybrać. Hazel spróbowała spojrzeć na tę scenę oczami Skirona — czego pragnął, czego się spodziewał. Właśnie to było kluczem do zapanowania nad Mgłą. Nie mogła kogoś zmusić, by zobaczył świat jej oczami. Nie potrafiła sprawić, by rzeczywistość widziana oczami Skirona wydała się mniej wiarygodna. Ale jeśli pokaże mu to, co pragnął zobaczyć... no, w końcu była dzieckiem Plutona. Spędziła długie lata ze zmarłymi, wysłuchując ich zawodzeń, jak tęsknią za swoim dawnym życiem, które już ledwo pamiętali, po którym wspomnienie zniekształciła nostalgia. Umarli widzieli to, co chcieli zobaczyć. Tak samo jest z żywymi. Pluton był bogiem Podziemia, bogiem bogactwa. Może te dwie sfery wpływów są ze sobą bardziej połączone, niż jej się do tej pory wydawało? Między tęsknotą a chciwością nie ma zbyt dużej różnicy. Hazel Skoro potrafi wzywać złoto i diamenty, to może by spróbować wezwać inny rodzaj skarbu - wizję świata, jaką ktoś pragnie zobaczyć? Oczywiście mogła się mylić, co by oznaczało, że ona i Jason staną się pokarmem dla żółwia. Przyłożyła rękę do piersi, tam, gdzie w kieszeni kurtki spoczywało magiczne drewienko Franka. Wydało jej się cięższe niż zwykle. Już nie chroniła tylko jego życia. Teraz w jej rękach spoczywało życie całej załogi. Jason uniósł obie ręce i podszedł do Skirona. -Ja pierwszy to zrobię, Skironie. Umyję ci lewą stopę. - Znakomity wybór! - Skiron pogmerał swoimi włochatymi trupiobladymi paluchami. - Chyba tą stopą w coś wdepnąłem. Czułem w bucie coś rozmiękłego. Ale jestem pewny, że dobrze mi ją wymyjesz. Jasonowi poczerwieniały uszy. Po napięciu mięśni na jego karku Hazel poznała, że kusi go, by skończyć tę maskaradę i zaatakować - zadać jeden szybki cios mieczem z cesarskiego złota. Ale wiedziała, że Skiron jest szybszy. - Skironie - powiedziała - masz trochę wody? I mydła? Bo jak mamy umyć ci...? - Już się robi! Obrócił swoim lewym pistoletem, który nagle zamienił się w spryskiwacz ze ścierką. Rzucił go Jasonowi. Jason zerknął na nalepkę. - Chcesz, żebym ci umył nogi płynem do mycia szyb} - Ależ skąd! - Skiron zmarszczył brwi. - Tam jest napisane, że ten płyn służy do mycia różnych powierzchni, a moje stopy z całą pewnością zaliczają się do tej kategorii. I jest antybakteryjny. Tego mi właśnie potrzeba. Wierz mi, woda nie dałaby rady tym robaczkom. Poruszył palcami u nóg, aż buchnęło odorem z kafejki zombie. 20Ó Hazel Jason zakrztusił się. - Och, bogowie, nie... Skiron wzruszył ramionami. - Możesz zawsze wybrać to, co trzymam w drugiej ręce. -1 pomachał pistoletem skałkowym. - On to zrobi - powiedziała Hazel. Jason spojrzał na nią ze złością, ale Hazel wygrała ten pojedynek na spojrzenia. - No dobra - mruknął. - Świetnie! Teraz... - Skiron podskoczył do najbliższego kawałka wapienia wielkości stołka. Postawił na nim nogę, stojąc twarzą do krawędzi urwiska, więc wyglądał jak jakiś odkrywca, który oznajmia, że zdobył nową ziemię. - Popatrzę sobie na horyzont, kiedy ty będziesz skrobał mi haluksy. Tak będzie o wiele przyjemniej. - Na pewno - mruknął Jason. Ukląkł przed bandytą na samym skraju klifu. Wystarczy jedno kopnięcie i spadnie w przepaść. Hazel skupiła się. Wyobraziła sobie, że jest Skironem, panem bandytów. Patrzyła z góry na tego żałosnego złotowłosego dzieciaka, który nie był żadnym zagrożeniem, tylko jeszcze jednym pokonanym półbogiem mającym paść jego ofiarą. W wyobraźni zobaczyła, co się stanie. Wezwała Mgłę z głębin ziemi, tak jak to czyniła, wzywając złoto, srebro czy rubiny. Jason ścisnął spryskiwacz. Trysnął płyn do mycia. Oczyjasona zaszły łzami. Otarł ścierką paluch Skirona i odwrócił głowę w bok, krztusząc się i dławiąc. Hazel nie mogła na to patrzyć. Kiedy Skiron z całej siły kopnął go w piersi, prawie tego nie zauważyła. Jason rozłożył obie ręce i z krzykiem przewalił się przez krawędź urwiska. Kiedy był tuż nad wodą, żółw uniósł się i połknął go błyskawicznie, a potem opadł z powrotem pod wodę. Hazel Na „Argo II” rozbrzmiały dzwonki alarmowe. Ich przyjaciele rozbiegli się po pokładzie, ładując katapulty. Hazel usłyszała żałosny krzyk Piper. Ledwo udało jej się ponownie skupić. Zmusiła swój umysł do rozszczepienia się na dwie części - jedna była intensywnie skupiona na jej zadaniu, druga na tym, co chciał zobaczyć Skiron. Krzyknęła z oburzenia. - Coś ty zrobiłłl - Och, moja droga... - odrzekł ze smutkiem, ale odniosła wrażenie, że uśmiecha się pod bandaną. - To był wypadek, zapewniam cię. - Teraz moi przyjaciele cię zabiją\ - Niech próbują. Ale tymczasem zajmij się moją drugą stopą! Uwierz mi, moja kochana, mój żółw już się nasycił. Nie ma ochoty na ciebie. Nic ci się nie stanie, chyba że odmówisz. Wycelował pistolet w jej głowę. Zawahała się, pozwalając mu dostrzec swój ból. Nie mogła zgodzić się zbyt łatwo, bo nie uznałby jej za pokonaną. - Nie kopnij mnie — jęknęła, powstrzymując szloch. Oczy mu zamigotały. To było dokładnie to, czego się spodziewał. Złamał ją, była całkowicie bezbronna. Skiron, syn Posejdona, znowu zwyciężył. Hazel wprost nie mogła uwierzyć, że ten zbir ma tego samego ojca co Percy Jackson, ale przypomniała sobie, że Posejdon ma zmienną osobowość, jak morze. Pewnie znalazło to odbicie w jego dzieciach. Percy jest dzieckiem tej lepszej natury Posejdona -boga potężnego, ale łagodnego i chętnego do pomocy, jak morze, które niesie okręty bezpiecznie do odległych krajów. Skiron jest dzieckiem tej drugiej strony Posejdona - morza, które tłucze bezlitośnie w wybrzeże, póki go nie zniszczy, morza, które zmywa z brzegu niewinne ofiary, aby je pochłonąć, morza, które rozbija okręty i topi całe załogi. 208 Hazel Chwyciła spryskiwacz, który wyleciał Jasonowi z ręki. - Skironie - powiedziała - twoje stopy są najmniej odrażającymi częściami twojego ciała. Jego zielone oczy stwardniały. -Myj. Uklękła, starając się ignorować smród. Przesunęła się w bok, zmuszając Skirona do zmiany pozycji, ale wyobrażała sobie, że morze wciąż jest za jej plecami. Miała tę wizję w głowie, przesuwając się ponownie w bok. - Bierz się do mycia! - warknął Skiron. Z trudem powstrzymała uśmiech. Udało się jej obrócić Skirona o sto osiemdziesiąt stopni, a on wciąż widział przed sobą morze, a nie pofalowany krajobraz za plecami. Zaczęła mu myć stopę. Nieraz już podejmowała się brudnej roboty. Czyściła stajnię jednorożców w Obozie Jupiter. Wypełniała i kopała latryny dla legionu. „To nic takiego” - powiedziała sobie w duchu. Tylko że kiedy patrzyła na paluchy Skirona, z trudem powstrzymywała wymioty. Kiedy ją kopnął, poleciała do tyłu, ale niezbyt daleko. Wylądowała na siedzeniu w trawie. Skiron wytrzeszczył na nią oczy. -Ale... Nagle świat drgnął mu przed oczami. Iluzja całkowicie go oszołomiła. Morze było za jego plecami. Przed chwilą zepchnął tę dziewczynę z krawędzi urwiska. Opuścił pistolet. -Jak...? - Stój i oddaj - powiedziała Hazel. Jason opadł z nieba, tuż nad jej głową, i całym ciałem uderzył w bandytę, który runął w przepaść. Hazel 209 Spadając, Skiron krzyczał i strzelał z pistoletu, ale tym razem nie trafiał do celu. Hazel wstała. Spojrzała za krawędź klifu i zdążyła zobaczyć, jak łeb żółwia wystrzelił z wody, a rozwarta paszcza pochłonęła Skirona w powietrzu. Jason wyszczerzył zęby. - Hazel, to było niesamowite. Naprawdę... Hazel? Hej, Hazel! Osunęła się na kolana. Nagle poczuła, że opada z sił i świat wiruje jej w oczach. Słyszała dobiegające z oddali głosy przyjaciół wiwatujących na pokładzie „Argo II”. Jason stał nad nią, ale poruszał się w zwolnionym tempie, zarys jego postaci był rozmazany, głos przytłumiony. Po skałach i trawie rozpełzał się szron. Stos klejnotów i złota zapadł się z powrotem pod ziemię. Wokół niej kłębiła się Mgła. „Co ja zrobiłam?” - pomyślała w panice. - „Coś poszło nie tak”. - Nie, Hazel - powiedział głęboki głos tuż za nią. - Dobrze się spisałaś. Wstrzymała oddech. Tylko raz słyszała przedtem ten głos, ale setki razy rozbrzmiewał w jej głowie. Odwróciła się i stwierdziła, że patrzy na swojego ojca. Ubrany był po rzymsku. Miał krótkie czarne włosy i wygoloną bladą, kanciastą twarz. Jego tunika i toga były z czarnej wełny ozdobionej złotym haftem. W tkaninie falowały twarze udręczonych dusz. Skraj togi obramowany był purpurą - oznaką senatora lub pretora - ale wyglądała jak struga krwi. Na palcu miał pierścień z wielkim opalem, jak grudą polerowanej zamarzniętej Mgły. „To jego pierścień ślubny” - pomyślała Hazel. Ale on przecież nigdy nie poślubił jej matki. Bogowie nie poślubiają śmiertelników. Ten pierścień musiał symbolizować jego małżeństwo z Persefoną. Ta myśl tak ją rozzłościła, że otrząsnęła się z oszołomienia i wstała. - Czego chcesz? - zapytała. 210 Hazel Miała nadzieję, że zrani go tonem swojego głosu - że ugodzi go boleśnie, odpłacając mu się za to wszystko, co przez niego wycierpiała. Ale wokół jego ust błąkał się lekki uśmiech. - Moja córko - powiedział. - Jestem pod wrażeniem. Wyrosłaś na silną dziewczynę. Chciała odpowiedzieć: „Ale nie dzięki tobie”. Nie chciała, by jego komplement sprawił jej przyjemność, ale zapiekło ją pod powiekami. - Myślałam, że wy, główni bogowie, jesteście pozbawieni uczuć. Wasze greckie i rzymskie osobowości wciąż ze sobą walczą. - Masz rację - odrzekł Pluton. - Ale wezwałaś mnie z taką mocą, że pozwoliłaś mi się pojawić... choćby tylko na chwilę. - Nie wzywałam cię. Ale gdy tylko to powiedziała, poczuła, że to nieprawda. Po raz pierwszy w pełni świadomie uznała swoje pochodzenie. Starała się poznać moce swojego ojca i wykorzystać je do swoich celów. - Kiedy przyjdziesz do mojego domu w Epirze, musisz być gotowa. Umarli nie powitają cię z radością. A czarownica Pazyfae... - Pacyfa? - zapytała, zanim zrozumiała, że to musi być kobiece imię. - Jej nie wyprowadzisz w pole tak łatwo jak Skirona. - Oczy Plutona błyszczały jak skała wulkaniczna. - Przeszłaś pomyślnie pierwszą próbę, ale Pazyfae zamierza odbudować swoje królestwo, a to zagraża wszystkim półbogom. Jeśli nie powstrzymacie jej w Domu Hadesa... Jego postać zamigotała. Przez chwilę miał brodę, miał na sobie greckie szaty, na głowie złoty wieniec laurowy. Wokół jego stóp z ziemi wyrosły ręce szkieletów. Zgrzytnął zębami i zmarszczył czoło. Powrócił do swojej rzymskiej postaci. Ręce szkieletów zapadły się z powrotem pod ziemię. Hazel 211 - Nie mamy wiele czasu. - Wyglądał jak człowiek, który dopiero co miał atak jakiejś ciężkiej choroby. - Wiedz, że Wrota Śmierci są na najniższym poziomie Nekromantejonu. Musisz sprawić, by Pazyfae zobaczyła to, co chce zobaczyć. Masz rację. W tym tkwi tajemnica wszelkiej magii. Ale w jej labiryncie nie będzie to łatwe. - W jakim labiryncie? - Zobaczysz. I... Hazel Levesque... pewnie mi nie uwierzysz, ale naprawdę jestem z ciebie dumny. Czasami... Czasami jedynym sposobem, by troszczyć się o moje dzieci, jest trzymanie się od nich z daleka. Ledwo się powstrzymała od rzucenia mu w twarz obiegi. Jeszcze jeden boski tatuś wymigujący się od obowiązków wobec swoich dzieci. Ale serce zabiło jej mocniej, gdy powtórzyła w myślach jego słowa: „Jestem z ciebie dumny”. - Idź do swoich przyjaciół — powiedział Pluton. — Będą się niepokoić. W podróży do Epiru czyha na was jeszcze niejedno zagrożenie. - Zaczekaj. Uniósł brwi. - Kiedy spotkałam Tanatosa... no wiesz... Śmierć... powiedział mi, że nie jestem na twojej liście ściganych duchów. Powiedział, że może dlatego trzymasz się ode mnie z daleka. Bo gdybyś mnie uznał, musiałbyś zabrać mnie z powrotem do Podziemia. Pluton milczał przez chwilę. - Ale co chcesz wiedzieć? -Jesteś tutaj. Dlaczego nie zabierzesz mnie do Podziemia? Do świata umarłych? Postać boga zaczęła zanikać. Uśmiechnął się, ale Hazel nie potrafiła powiedzieć, czy jest smutny, czy zadowolony. - Może to nie jest to, co chciałbym zobaczyć, Hazel. Może mnie tu w ogóle nie było. XXIX PERCY Percy poczuł ulgę, kiedy otoczyły ich żądne krwi demony. Oczywiście, był przerażony. Miały miażdżącą przewagę. Ale przynajmniej wiedział, co to jest walka. Wędrowanie w ciemnościach, wyczekiwanie na atak - to doprowadzało go do szału. Zresztą wiele razy walczył już ramię w ramię z Annabeth, a teraz mieli po swojej stronie tytana. - Zjeżdżaj. - Zamachnął się Orkanem na najbliższą pomarszczoną wiedźmę, ale ona tylko roześmiała się drwiąco. - Jesteśmy arai - powiedział ten dziwny głos unoszący się wokół nich, jakby przemawiał cały las. - Nie możecie nas zniszczyć. Annabeth przycisnęła się do jego ramienia. - Nie dotykaj ich - ostrzegła go. - To duchy klątw. - Bob nie lubi klątw - oświadczył tytan. Mały Bob schował się pod jego kombinezonem. Sprytny kotek. Tytan zatoczył koło swoją miotłą, zmuszając demony do cofnięcia się, ale po chwili znowu ruszyły ku nim jak mroczna fala. Percy — Służymy zgorzkniałym i pokonanym — powiedziały arai. — Służymy poległym, którzy wraz z ostatnim tchem modlą się o zemstę. Mamy dla was wiele klątw. Ognista woda w żołądku Percy’ego zaczęła mu pełznąć do gardła. Szkoda, że Tartar nie oferuje jakichś lepszych napojów orzeźwiających... Przydałoby się choć drzewo z owocami zobojętniającymi kwas. — Doceniam waszą uprzejmość - powiedział - ale mama mnie uczyła, bym nie przyjmował klątw od obcych. Najbliższy demon rzucił się na niego. Jego szpony wysunęły się jak kościane noże sprężynowe. Percy przeciął go na pół, ale gdy tylko rozwiał się w pył, poczuł straszliwy ból po bokach klatki piersiowej. Zachwiał się do tyłu, chwytając za żebra. Kiedy cofnął palce, zobaczył, że są wilgotne i czerwone. — Percy, ty krwawisz! - zawołała Annabeth, jakby to nie było już dla niego oczywiste. - Och, bogowie, z obu boków. I tak było. Lewy i prawy skraj jego poszarpanej koszulki kleiły się od krwi, jakby przebił go na wylot oszczep. Albo strzała... O mało co nie powaliły go mdłości. Zemsta. Klątwa pokonanych. Nagle sobie przypomniał, jak przed dwoma laty w Teksasie walczył z potwornym ranczerem, którego można było zabić tylko wtedy, gdy jednocześnie przecięło się każde z jego trzech ciał. — Gerion — powiedział. - Właśnie tak go zabiłem. Demony obnażyły kły Coraz więcej arai zeskakiwało z czarnych drzew, łopocąc błoniastymi skrzydłami. — Tak — zgodziły się. — Poczuj ból, jaki zadałeś Gerionowi. Tyle klątw na ciebie spadło, Percy Jacksonie. Która cię uśmierci? Wybieraj albo rozerwiemy cię na strzępy! A jednak utrzymał się na nogach. Krew przestała ciec, ale wciąż czuł się tak, jakby między żebrami tkwił mu rozgrzany do czerwoności metalowy pręt. Ramię dzierżące miecz było ciężkie i słabe. 214 Percy - Nie rozumiem - mruknął. Głos Boba docierał do niego jakby poprzez długi tunel: -Jak zabijasz potwora, rzuca na ciebie klątwę. - Ale jeśli ich nie zabijemy... - powiedziała Annabeth. - To one zabiją nas - dokończył Percy. - Wybieraj!- zawołały arai. - Chcesz zostać zmiażdżony jak Kam-pe? A może chcesz rozsypać się w pył, jak te młode telchiny, które wymordowałeś' pod Górą Świętej Heleny? Rozsiałeś wokół siebie wiele śmierci i cierpienia, Percy Jacksonie. Teraz ci za to zadpłacimy! Skrzydlate wiedźmy zbliżały się, zionąc kwaśnym oddechem, w ich oczach płonęła nienawiść. Wyglądały jak Furie, ale Percy uznał, że były od nich jeszcze gorsze. Trzy Furie były przynajmniej posłuszne Hadesowi. Te demony były dzikie i wciąż się mnożyły. Jeśli naprawdę były wcieleniami klątw rzucanych w chwili śmierci przez każdego wroga, którego zabił... no, to znalazł się w poważnych tarapatach. Stawił już czoło wielu wrogom. Jeden z demonów rzucił się na Annabeth, która instynktownie się uchyliła i natychmiast ugodziła go w głowę kamieniem, zamieniając w pył. Nie miała wyboru. Percy zrobiłby to samo. Ale nagle wypuściła kamień z ręki i krzyknęła. - Nie widzę! Dotknęła swojej twarzy, rozglądając się nieprzytomnie wokół siebie. W jej oczach widać było same białka. Percy podbiegł do niej, arai zarechotały. Polifemprzeklął cię, kiedy w Morzu Potworów wmówiłaś mu, że jesteś niewidzialna. Nazwałaś się Nikim. Nie mógł cię zobaczyć. Teraz ty nie zobaczysz tych, którzy cię zaatakują. - Jestem przy tobie - powiedział Percy. Objął ją ramieniem, ale gdy arai znowu zaczęły się zbliżać, uświadomił sobie, że trudno mu będzie bronić i siebie, i ją. Percy Z tuzin demonów skoczył na nich ze wszystkich stron, gdy rozległ się głos Boba: - MAAACH! Jego miotła świsnęła tuż nad głową Percy ego. Cała linia natarcia arai zwaliła się do tyłu jak trafione kulą kręgle. Ale natychmiast natarły na nich inne demony. Bob zdzielił jednego w głowę, przebił ostrzem dzidy drugiego. Reszta cofnęła się. Percy wstrzymał oddech, spodziewając się, że tytan zaraz padnie, powalony jakąś straszliwą klątwą, ale Bob trzymał się dzielnie - wielki srebrny ochroniarz, trzymający śmierć na uwięzi za pomocą najstraszniejszego na świecie przyrządu do zamiatania. - Bob, nic ci nie jest? - zapytał. - Nie dotknęła cię żadna klątwa? - Nie ma klątw na Boba! Arai okrążyły ich, powarkując i wpatrując się w miotłę. - Tytan już jest przeklęty. Po co mamy go dalej dręczyć? Ty, Percy Jacksonie, pozbawiłeś go pamięci. W miotle Boba schowało się ostrze dzidy. - Bob, nie słuchaj ich - powiedziała Annabeth. - One są złe. Czas spowolnił. Percy pomyślał, że może gdzieś w pobliżu czai się w ciemności duch Kronosa, napawając się tym momentem, pragnąc, by trwał wiecznie. Czuł się zupełnie tak jak wtedy, gdy jako dwunastoletni chłopak walczył z Aresem na plaży w Los Angeles, kiedy padł na niego cień pana tytanów. Bob odwrócił się do nich. Jego potargane białe włosy wyglądały jak świetlista aureola. - Moja pamięć... To byłeś ty? - Przeklnij go, tytanie! - nawoływały arai, a ich czerwone oczy płonęły. - Dołącz do nas! W Percym zamarło serce. - Bob, to długa historia. Nie chciałem, byś stał się moim wrogiem. Próbowałem się z tobą zaprzyjaźnić. - Kradnąc ci życie. Pozostawiając cię w pałacu Hadesa, byś zamiatał tam podłogi! Annabeth ścisnęła Percy’ego za rękę. - W którą stronę? - szepnęła. - Jeśli będziemy musieli uciekać? Zrozumiał. Gdyby Bob przestał ich ochraniać, ich jedyną szansą była ucieczka - tylko że trudno to nazwać szansą. - Bob, posłuchaj - spróbował znowu - arai chcą cię rozzłościć. Spłodziły je złe myśli. Nie dawaj im tego, czego chcą. To my jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Gdy tylko to powiedział, poczuł się kłamcą. Zostawił Boba w Podziemiu i odtąd nawet o nim nie pomyślał. Co czyniło ich przyjaciółmi? To, że Percy go teraz potrzebował? Zawsze się zżymał, gdy bogowie wykorzystywali go do swoich celów. Teraz próbował tak samo potraktować Boba. - Widzisz jego twarz ? - warknęły arai. - Ten chłopak nie potrafi przekonać nawet samego siebie. Odwiedził cię po tym, jak odebrał ci pamięć? - Nie - mruknął Bob. Jego dolna warga drżała. - Ten inny mnie odwiedził. Myśli Percy ego były stanowczo zbyt wolne. - Ten inny? - Nico. - Bob patrzył na niego ponuro, jego oczy były pełne bólu. - Nico odwiedził. Powiedział mi o Percym. Że Percy jest dobry. Że jest przyjacielem. Dlatego Bob pomógł. -Ale... Głos Percy ego załamał się, jakby go ktoś ugodził klingą z cesarskiego spiżu. Jeszcze nigdy nie poczuł się tak podle - bez honoru, niegodny czyjejś przyjaźni. Arai ruszyły do ataku i tym razem Bob ich nie powstrzymał. XXX PERCY W lewo! Percy pociągnął Annabeth, wyrąbując mieczem drogę przez tłum arai. Pewnie ściągnął na siebie z tuzin klątw, ale na razie nic nie poczuł, więc biegł dalej. Po każdym kroku ostry ból przeszywał mu klatkę piersiową. Kluczył między drzewami, zmuszając Annabeth do pełnego biegu mimo jej ślepoty. Zdał sobie sprawę, jak bardzo mu ufa. Nie mógł jej przecież zostawić, ale czy zdołają ocalić? A jeśli ona utraci wzrok już na zawsze...? Nie. Zdusił w sobie falę paniki. Później coś wymyśli, żeby uzdrowić Annabeth. Najpięrw muszą stąd uciec. Błoniaste skrzydła łopotały nad nimi. Wściekłe posykiwania i zgrzyt uzbrojonych w szpony stóp mówiły mu, że demony siedzą im na karku. Kiedy przebiegali koło jednego z czarnych drzew, ciął na odlew mieczem w pień. Usłyszał, jak drzewo się wali, a potem dobiegł go miły uchu chrzęst, gdy zmiażdżyło kilkanaście arai. Jeśli drzewo zmiażdży demona, to czy spadnie na nie klątwa? 218 Percy Ściął jeszcze jeden pień, potem drugi. Zyskali kilka sekund, nie więcej. Nagle ciemność przed nimi zgęstniała. W ostatniej chwili Percy zrozumiał, co to znaczy. Pociągnął Annabeth w prawo, inaczej oboje spadliby z urwiska. - Co?! - krzyknęła. - Co to jest? - Klif - wydyszał. - Wielki klif. - W którą stronę teraz? Nie widział, jak wysokie jest to urwisko. Może ma dziesięć metrów, a może kilkaset. I nie wiadomo, co jest na jego dnie. Mogli skoczyć, licząc na szczęście, ale wątpił w istnienie „szczęścia” w Tartarze. Pozostawały dwie opcje: w lewo lub w prawo, wzdłuż krawędzi klifu. Już miał zdać się na przypadkowy wybór, gdy tuż przed nim pojawił się skrzydlaty demon. - Miły był spacerek? - zapytał zbiorowy głos, tocząc się echem wokół nich. Percy odwrócił się. Arai wyroiły się spomiędzy drzew, otaczając ich półkolem. Jeden demon złapał Annabeth za rękę. Krzyknęła, przerzuciła go sobie przez ramię chwytem dżudo, padła mu na piersi i wkładając w to cały ciężar ciała, zadała łokciem cios, z którego byłby dumny niejeden zawodowy zapaśnik. Demon rozsypał się w pył, ale kiedy Annabeth wstała, rozejrzała się nieprzytomnie, nadal nic nie widząc. Grymas strachu wykrzywił jej twarz. - Percy?! - zawołała w panice. -Jestem przy tobie. Chciał położyć rękę na jej ramieniu, ale dłoń natrafiła na pustkę. Spróbował ponownie i stwierdził, że Annabeth stoi o wiele dalej. Jakby próbował złapać coś w zbiorniku wody, gdy światło przesuwa obraz. - Percy! Dlaczego mnie zostawiłeś? - Nie zostawiłem cię! - Odwrócił się do arai, ramiona dygotały mu z wściekłości. - Co jej zrobiłyście?! - Nic nie zrobiłyśmy - odpowiedziały demony. - Twoja ukochana wyzwoliła specjalną klątwę, wypowiedzianą w goryczy przez kogoś, kogo kiedyś porzuciłeś. Ukarałeś niewinną duszę, zostawiając ją samą. Teraz spełniło sięjej złowrogie życzenie: Annabeth odczuwa jej rozpacz. Ona też zginie samotna i porzucona. - Percy? Rozłożyła ramiona, próbując go odnaleźć. Arai cofnęły się, pozwalając jej przejść przez ich szeregi. - Kogo porzuciłem? - zapytał Percy. - Ja nigdy... Nagle przewróciło mu się w żołądku. W jego głowie zadźwięczały słowa: Niewinna dusza. Samotna i porzucona. Przypomniał sobie pewną wyspę, jaskinię oświetloną łagodnym blaskiem kryształów, zastawiony stół na plaży, obsługiwany przez duchy powietrza. - Ona by tego nie zrobiła - wymamrotał. — Nie rzuciłaby na mnie klątwy. Oczy demonów zlewały się razem, jak ich głosy. Boki Percy-’ego przeszywał ból, jakby ktoś powoli obracał w nich sztyletami. Annabeth błąkała się pomiędzy demonami, wykrzykując jego imię. Chciał do niej pobiec, ale wiedział, że arai na to nie pozwolą. Nie zabijały jej tylko dlatego, że syciły się jej rozpaczą. Zacisnął zęby. Nie dbał już o to, ile klątw ściągnie. Teraz musi zwrócić na siebie uwagę tych skórzastych starych wiedźm i chronić Annabeth tak długo, jak się da. Ryknął z wściekłości i rzucił się na demony. XXXI PERCY Przez jedną fascynującą minutę Percy czuł uniesienie zwycięzcy. Siekł Orkanem arai, jakby były z cukru pudru. Jedna z nich, uciekając w panice, wpadła twarzą na drzewo. Inna zaskrzeczała i próbowała odlecieć, ale Percy odciął jej skrzydła i demon spadł lotem spiralnym w przepaść. Za każdym razem, gdy jakiś demon rozsypywał się w pył, Percy’ego ogarniał coraz większy strach, bo spadała na niego kolejna klątwa. Jedne były ciężkie i bolesne: wywoływały ostre ukłucie w brzuchu, palący ból przenikający całe ciało, jakby go ktoś przypiekał lutownicą. Inne były subtelniejsze: powodowały mrożący krew dreszcz, niekontrolowany tik w prawym oku. Kto może cię przekląć w chwili śmierci, mówiąc: „Oby ci drgało prawe oko!”? Percy zabił już w życiu mnóstwo potworów, ale nigdy nie pomyślał o tym z ich punktu widzenia. Teraz zwalił się na niego cały ich ból, gniew i gorycz, odbierając siły. Demonów wciąż były całe chmary. Kiedy zabijał jednego, pojawiało się sześć nowych. Percy 221 Ręka, w której trzymał miecz, słabła. Bolało go całe ciało, w oczach mu się ćmiło. Wciąż bezskutecznie próbował dotrzeć do Annabeth, błądzącej pośród demonów i wołającej jego imię. Kiedy rzucił się ku niej po raz kolejny, jeden z demonów skoczył na niego i zatopił mu zęby w udzie. Percy ryknął. Ciął mieczem demona, zamieniając go w pył, ale natychmiast sam osunął się na kolana. W gardle zapiekło go jeszcze bardziej niż po przełknięciu ognistej wody z Flegetonu. Zgiął się wpół, cały dygocąc, miotany odruchami wymiotnymi, jakby tuzin ognistych wężów przepychał mu się przełykiem do żołądka. Wybrałeś klątwę Fineasza..powiedział głos. - Wspaniale bolesną śmierć. Chciał coś powiedzieć. Język miał tak spieczony, jakby go przypiekano w kuchence mikrofalowej. Przypomniał sobie starego ślepego króla, który z kosą spalinową w ręku ścigał harpie przez Portland. Percy wyzwał go na pojedynek; przegrywający musiał wypić fiolkę krwi gorgony. Nie pamiętał, czy stary ślepiec w chwili śmierci wypowiedział jakieś przekleństwo, ale gdy rozsypał się w pył i powrócił do Podziemia, chyba nie życzył Percy’emu długiego i szczęśliwego życia. Gaja go wtedy ostrzegła: „Nie kuś losu. Obiecuję ci, że kiedy nadejdzie twoja śmierć, będzie o wiele bardziej bolesna”. Teraz umierał w Tartarze, spalany od wewnątrz krwią gorgony i udręczony wieloma innymi śmiertelnymi klątwami, a jego dziewczyna błąkała się wśród złowrogich demonów bezradna, ślepa i przekonana, że ją porzucił. Zacisnął palce na rękojeści miecza. Knykcie zaczęły mu parować. Biały dym buchnął z przedramion. „Nie umrę w ten sposób” - przyrzekł sobie w duchu. I nie tylko dlatego, że byłaby to bolesna i poniżająca śmierć, ale przede wszystkim dlatego, że Annabeth go potrzebowała. Gdyby 222 Percy umarł, demony natychmiast zwróciłyby uwagę na nią. Nie może jej porzucić. Arai otoczyły go ze wszystkich stron, posykując i kpiąc. -Najpierw rozpęknie mu się głowa - powiedział głos. -Nie - odrzekł ten sam głos, ale z innej strony. - Cały się spali. Demony zakładały się o to, jak umrze... jaki ślad pozostawi po sobie na ziemi. - Bob - wychrypiał. - Potrzebuję cię. Beznadziejne błagalne wezwanie. Sam ledwo się słyszał. I niby dlaczego Bob miałby przyjść mu z pomocą po raz wtóry? Znał już prawdę. Percy nie był jego przyjacielem. Po raz ostatni podniósł oczy. Otoczenie zamigotało. Niebo zawrzało, grunt zaczął się łuszczyć. Zdał sobie sprawę, że to, co widzi w Tartarze, jest tylko rozmytą wersją prawdziwej grozy Tartaru - tylko tym, co mógł znieść jego mózg półboga. Najgorsze było ukryte, w ten sam sposób, w jaki Mgła ukrywa potwory przed oczami śmiertelników. Teraz, kiedy umierał, zaczął dostrzegać prawdę. To powietrze było oddechem Tartara. Wszystkie potwory były krwinkami krążącymi w jego ciele. Wszystko, co Percy tu zobaczył, było snem mrocznego boga otchłani. Pewnie w ten właśnie sposób ujrzał Tartar Nico i to prawie doprowadziło go do szaleństwa. Nico... Jeden z wielu, których Percy nie najlepiej traktował. On i Annabeth zdołali dotrzeć aż tak daleko tylko dlatego, że Nico di Angelo zachował się jak prawdziwy przyjaciel Boba. - Widzisz już cale okropieństwo otchłani? - rozległ się uspokajający głos arai. — Poddaj się, Percy Jacksonie. Nie lepiej umrzeć, niż doznawać takich mąk? - Przepraszam - mruknął Percy. - On przeprasza! - zawołały z uciechą arai. - Żałuje swojego przegranego życia, swoich zbrodni przeciw dzieciom Tartara! Percy 223 - Nie. Przepraszam, Bob. Nie byłem z tobą uczciwy. Błagam... przebacz mi. Chroń Annabeth. Nie oczekiwał, że Bob go usłyszy, ale czuł, że powinien oczyścić swoje sumienie. Nie mógł winić nikogo za to, że wpadł w takie tarapaty. Nie bogów. Nie Boba. Nawet nie Kalipso, którą pozostawił samą na tej wyspie. Może zgorzkniała z żalu po nim i w rozpaczy przeklęła jego dziewczynę. A jednak... nie powinien Kalipso tak porzucać, powinien się najpierw upewnić, że bogowie pozwolą jej powrócić z wygnania na Ogygii, tak jak obiecali. Potraktował ją nie lepiej niż Boba. I o niej też nawet nie pomyślał, choć jej kwiat nocy wciąż kwitnie w oknie jego matki. Ostatnim wysiłkiem woli dźwignął się na nogi. Z jego ciała buchała para. Nogi mu dygotały. Wnętrzności wrzały jak lawa w wulkanie. Umrze, walcząc. Uniósł Orkana. Ale zanim zdążył zadać pierwszy cios, wszystkie arai przed nim rozsypały się w pył. XXXII PERCY B ob naprawdę wiedział, jak posługiwać się miotłą. Kosił nią demony jednego po drugim. Mały Bob siedział na jego ramieniu, z grzbietem wygiętym w łuk, sycząc gniewnie. Pozbył się arai w kilkanaście sekund. Większość wyparowała. Mądrzejsze odleciały w ciemność, wrzeszcząc ze strachu. Percy chciał mu podziękować, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nogi mu zwiotczały. W uszach dzwoniło. Przez czerwoną poświatę bólu zobaczył Annabeth, zmierzającą prosto ku krawędzi klifu. - Uch! — wydyszał. Bob spojrzał w tamtą stronę. Podskoczył do niej i zgarnął ją sprzed samej krawędzi. Krzyczała i wierzgała, tłukła go pięściami w brzuch, ale tytan nie zwracał na to uwagi. Przyniósł ją do Percyego i łagodnie złożył na ziemi. Dotknął jej czoła. - Kuku. Uspokoiła się. Odzyskała wzrok. - Gdzie...? Co...? Percy 225 Zobaczyła Percy’ego i przez jej twarz przemknęła seria emocji - ulgi, radości, szoku, przerażenia. - Co mu jest?! — zawołała. — Co się stało? Przytuliła go i załkała w jego włosy. Percy chciał jej powiedzieć, że nic mu nie jest, ale nie mógł. W ogóle nie czuł już ciała. Jego świadomość była jak wypełniony helem balonik, luźno przyczepiony do szczytu czaszki. Nie miała wagi, nie miała siły. Pęczniała, robiła się coraz lżejsza. Wiedział, że wkrótce albo wybuchnie, albo całkowicie się oderwie i życie z niego uleci. Annabeth ujęła jego twarz w obie ręce. Pocałowała go i próbowała otrzeć mu z oczu pył i pot. Bob stał nad nimi, miotłę wparł w ziemię jak drzewce flagi. Trudno było coś wyczytać z jego twarzy, świetlistej i bladej w ciemności. - Dużo klątw - powiedział. - Percy robił złe rzeczy z potworami. - Możesz go uleczyć? - zapytała błagalnym tonem Annabeth. -Tak jak uleczyłeś mnie ze ślepoty? Och, ulecz Percy ego! Bob zmarszczył czoło. Poskrobał palcem po swojej plakietce, jakby go tam swędziało. - Bob... - spróbowała znowu Annabeth. - Japet - burknął. - Przed Bobem był Japet. Powietrze zamarło. Percy czuł się całkowicie bezradny i bezsilny, ledwo połączony ze światem. - Bob bardziej mi się podoba. - Głos Annabeth był zaskakująco spokojny. - A tobie? Tytan spojrzał na nią swoimi czystymi, srebrnymi oczami. -Już nie wiem. Kucnął przy niej i przyjrzał się Percy emu. Twarz tytana była jakaś mizerna, znękana, jakby nagle poczuł ciężar swoich wszystkich stuleci. 22Ó Percy - Przyrzekłem - mruknął. - Nico prosił, żebym pomógł. Myślę, że ani Bob, ani Japet nie lubią łamać przyrzeczeń. Dotknął czoła Percy’ego. - Kuku - mruknął. - Bardzo duże kuku. Percy powrócił do swojego ciała. Dzwonienie w uszach ucichło. W oczach mu się rozjaśniło. Wciąż czuł się tak, jakby przełknął rozgrzany olej, w kiszkach mu bulgotało. Wyczuwał, że działanie jadu spowolniło, choć nadal go zatruwał. Ale żył. Chciał spojrzeć Bobowi w oczy, by wyrazić mu wdzięczność. Głowa opadła mu na piersi. - Bob nie może go wyleczyć - oświadczył tytan. - Za dużo trucizny. Za dużo klątw. Annabeth przytuliła Percy’ego. Chciała powiedzieć: „Teraz to czuję. Au. Za mocno”. - Bob, co można zrobić? - zapytała. - Jest tu gdzieś woda? Woda mogłaby go uzdrowić. - Nie ma wody. Tartar jest zły. „Zauważyłem”, chciał powiedzieć Percy. Ale tytan przynajmniej sam nazwał się Bobem. Nawet jeśli obwiniał Percy’ego o odebranie mu pamięci, może pomóc Annabeth. - Nie - upierała się Annabeth. - Musi być jakiś sposób. Cos', co go uzdrowi. Bob przyłożył rękę do piersi Percy ego. Przeniknęło go zimno, jakby na mostku rozlano mu olejek eukaliptusowy, ale gdy tylko Bob cofnął rękę, poczucie ulgi minęło. Znowu zapiekło go w płucach. - Tartar zabija półbogów - powiedział Bob. - Uzdrawia potwory, ale wy nimi nie jesteście. Tartar nie uleczy Percy ego. Otchłań was nienawidzi. - Mam to w nosie - odrzekła Annabeth. - Nawet tu musi być jakieś miejsce, gdzie mógłby wypocząć, jakiś lek, który mógłby zażyć. Może tam, przy ołtarzu Hermesa, albo... Percy 22J W oddali zagrzmiał głos - głos, który Percy, niestety, natychmiast rozpoznał. - CZUJĘ GO! - ryknął gigant. - STRZEŻ SIĘ, SYNU POSEJDONA! IDĘ PO CIEBIE! — Polybotes - powiedział Bob. - Nienawidzi Posejdona i jego dzieci. Jest już bardzo blisko. Annabeth z trudem dźwignęła Percy’ego na nogi. Zrobiła to dość brutalnie, bo był bezwładny jak worek kul bilardowych. Podtrzymywała cały ciężar jego ciała, ale i tak ledwo stał na nogach. - Bob, ja idę, z tobą lub bez ciebie. Pomożesz mi? Mały Bob miauknął i zaczął mruczeć, ocierając się o podbródek tytana. Bob spojrzał na Percy ego. Z jego twarzy nie można było nic wyczytać. Był zły czy tylko zamyślony? Planował zemstę czy po prostu czuł się zraniony, bo Percy skłamał, mówiąc, że jest jego przyjacielem? -Jest jedno miejsce - powiedział w końcu Bob. - Jest olbrzym, który może wiedzieć, co zrobić. Annabeth o mało co nie puściła Percy’ego. — Olbrzym. Yyy... Bob, olbrzymy są złe. -Jeden jest dobry. Zaufaj mi, a ja was zaprowadzę... chyba że wpierw dopędzi nas Polybotes i ci inni. XXXIII ♦ JASON Jason zasnął na swojej wachcie. Co gorsza, zasnął w powietrzu, kilkaset metrów nad powierzchnią morza. Mógł o to winić tylko samego siebie. Przed południem, po ich spotkaniu z bandytą Skironem, trzymał wartę i musiał walczyć z dzikimi venti atakującymi okręt. Kiedy chlasnął mieczem ostatniego ducha, zapomniał wstrzymać oddech. Głupi błąd. Kiedy duch wiatru rozsypuje się w pył, tworzy próżnię. Jeśli nie wstrzyma się oddechu, powietrze zostaje gwałtownie wessane do płuc. Ciśnienie w uszach opada tak szybko, że człowiek mdleje. I to właśnie mu się przydarzyło. Co jeszcze gorsze, natychmiast coś mu się przyśniło. W głębi podświadomości pomyślał: „No nie! Teraz?!”. Wiedział, że musi się obudzić, bo umrze, ale nie mógł się skupić na tej myśli. We śnie znalazł się na dachu wysokiego budynku, była noc, wokół niego roztaczały się światła wieżowców Manhattanu. Zimny wiatr przenikał mu ubranie. Parę przecznic dalej chmury zebrały się nad Empire State Bu-ilding - wejściem na sam Olimp. Błysnęło. Powietrze pachniało metalem i nadchodzącym deszczem. Szczyt wieżowca był jak zawsze oświetlony, ale światła chyba źle funkcjonowały. Zmieniały się z purpurowych w pomarańczowe i na odwrót, jakby kolory walczyły o dominację. Na dachu budynku stali jego starzy towarzysze z Obozu Jupiter, półbogowie w bojowych pancerzach, z połyskującymi w mroku mieczami i tarczami z cesarskiego złota. Byli tam Dakota i Natan, Leila i Marcus. Oktawian stał z boku, chudy i blady, z czerwonymi obwódkami wokół oczu z niewyspania albo złości. Wokół pasa wisiały mu pluszowe zwierzaki. Na fioletową koszulkę i bojówki narzucił białą togę augura. Pośrodku stała Reyna ze swoimi metalowymi psami, Aurum i Argentum, po bokach. Na jej widok Jason poczuł bolesne ukłucie wyrzutów sumienia. Pozwolił jej uwierzyć, że czeka ich wspólna przyszłość. Nie zakochał się w niej, nie zwodził... ale też jej od siebie nie odepchnął. Zniknął, pozostawiając ją, by sama zarządzała obozem. (No dobrze, to może nie był jego pomysł, ale jednak...) Potem powrócił do Obozu Jupiter ze swoją nową dziewczyną Piper i całą gromadą greckich przyjaciół na pokładzie okrętu wojennego. Wystrzelili pocisk w Forum i uciekli, a Reyna została, mając na głowie problem czekającej ich wojny. W jego śnie wyglądała na zmęczoną. Inni mogli tego nie zauważyć, ale on dostatecznie długo z nią współpracował, by dostrzec słabość w jej oczach, napięcie ramion pod pasami pancerza. Jej ciemne włosy były mokre, jakby dopiero co wzięła prysznic. Rzymianie wpatrywali się w drzwi wiodące na dach, jakby kogoś oczekiwali. Kiedy drzwi się otworzyły, pojawiły się w nich dwie postacie. Jedną był faun - nie, pomyślał Jason - satyr. Nauczył się ich Jason rozróżniać w Obozie Herosów, a trener Hedge zawsze go poprawiał, kiedy się pomylił. Satyrowie byli bardziej chętni do pomocy, bardziej angażowali się w sprawy półbogów. Tego satyra Jason zobaczył chyba po raz pierwszy, ale był pewny, że jest od Greków. Żaden faun nie podszedłby takim stanowczym krokiem w środku nocy do grupy uzbrojonych Rzymian. Ubrany był w zieloną koszulkę ekologa z obrazkami wielorybów, tygrysów i innych zagrożonych zwierząt. Nic nie osłaniało jego kosmatych nóg i kopyt. Miał kozią bródkę, kręcone brązowe włosy wepchnięte pod rastafariańską czapkę i naszyjnik z trzcinowych piszczałek. Skubał skraj koszulki, ale po sposobie, w jaki patrzył na Rzymian, notując ich pozycje i broń, Jason poznał, że temu satyrowi walka nie była obca. U jego boku stała ruda dziewczyna, którą Jason znał z Obozu Herosów - ich wyrocznia, Rachel Elizabeth Dare. Miała długie kędzierzawe włosy, prostą białą bluzkę i dżinsy ozdobione ręcznymi malunkami tuszem. Trzymała niebieską plastikową szczotkę do włosów, którą uderzała się nerwowo w udo jak talizmanem przynoszącym szczęście. Przypomniał sobie, jak recytowała przy ognisku wersy przepowiedni, która sprawiła, że on, Piper i Leo wyruszyli na swoją pierwszą wspólną misję. Była śmiertelną nastolatką - nie półbo-ginią - ale z jakichś powodów, których nigdy nie pojął, duch Delf wybrał ją na swoją rzeczniczkę. Pytanie, co ona robi wśród Rzymian. Wystąpiła naprzód, utkwiwszy wzrok w Reynie. - Dostałaś wiadomość ode mnie. Oktawian prychnął. -To jedyny powód, dla którego jeszcze żyjesz, Greczynko. Mam nadzieję, że przybyłaś tu, aby omówić warunki waszej kapitulacji. - Oktawianie... - ostrzegła go Reyna. - Przynajmniej ich przeszukajmy! Jason - Nie ma takiej potrzeby - powiedziała Reyna, przypatrując się Rachel. - Macie broń? Rachel wzruszyła ramionami. - Kiedyś tą szczotką zdzieliłam Kronosa w oko. Nie, nie mam innej broni. Rzymianie nie bardzo wiedzieli, jak na to zareagować. Nie wydawało się, że dziewczyna żartuje. - A twój przyjaciel? - Reyna wskazała głową satyra. - Myślałam, że przyjdziesz sama. - To jest Grover Underwood. Przewodniczący Rady. -Jakiej rady? - zapytał Oktawian. - Starszych Kopytnych, człowieku - powiedział Grover piskliwym głosem, jakby się wystraszył, ale Jason podejrzewał, że satyr ma w sobie więcej ikry, niż to okazuje. - Doprawdy, czy wy, Rzymianie, nie macie pojęcia o przyrodzie, drzewach i ptaszkach? Mam dla was pewne wiadomości, które powinniście poznać. No i jestem licencjonowanym ochroniarzem. Chronię Rachel, jeśli chcecie wiedzieć. Reyna wyglądała, jakby starała się nie uśmiechnąć. - Ale nie masz broni? - Tylko te piszczałki. - Nagle posmutniał. - Percy zawsze mówił, że mój cover Born to be wild powinno się uznać za niebezpieczną broń, ale chyba nie jest aż tak zły. Oktawian uśmiechnął się drwiąco. - Jeszcze jeden koleś Percyego Jacksona. Mnie to wystarczy. Reyna uniosła rękę, by go uci.szyć. Psy zaczęły węszyć, ale pozostały przy niej, spokojne i uważne. -Jak dotąd nasi goście mówią prawdę. Ale ostrzegam, Rachel i Groverze, jeśli zaczniecie kłamać, ta rozmowa źle się dla was skończy. Mówcie, co macie powiedzieć. Rachel wyciągnęła z kieszeni dżinsów kawałek zmiętego papieru. - Mam wiadomość. Od Annabeth. 232 Jason Jason pomyślał, że chyba się przesłyszał. Annabeth była w Tar-tarze. Nie mogła wysłać nikomu żadnej wiadomości na papierowej serwetce. „Może uderzyłem w wodę i umarłem” - powiedziała jego podświadomość. - „To nie jest realna wizja. To jakaś pośmiertna halucynacja”. Ale sen zdawał się realny. Jason czuł wiatr hulający po dachu. Czuł zapach burzy. Nad Empire State Building migotały błyskawice, rozświetlając pancerze Rzymian. Reyna wzięła serwetkę. Kiedy zaczęła czytać, uniosła brwi. Rozchyliła usta. W końcu spojrzała na Rachel. - To jakiś żart? - Chciałabym. Oni naprawdę są w Tartarze. - Ale jak...? - Nie wiem. Ten list pojawił się w ogniu ofiarnym w naszym pawilonie jadalnym. To jest pismo Annabeth. I wymienia twoje pełne nazwisko. Oktawian drgnął. - W Tartarze? Co masz na myśli? Reyna wręczyła mu list. - Rzym, Arachne, Atena... Atena Partenos? - mruczał Oktawian, czytając list. Rozejrzał się, oburzony, jakby czekając, że ktoś sprzeciwi się temu, co przeczytał. - Grecka sztuczka! Grecy słyną z chytrych sztuczek! Reyna wzięła od niego serwetkę. - Dlaczego zwraca się z tym do mnie? Rachel uśmiechnęła się. - Bo jest mądra. Wierzy, że możesz tego dokonać, Reyno Avilo Ramirez-Arellano. Jason poczuł się tak, jakby mu ktoś wymierzył policzek. Nikt nigdy nie używał pełnych imion i nazwiska Reyny. Nikomu nie pozwalała ich wypowiadać. Sam tylko raz to zrobił, żeby sprawdzić, Jason *33 czy wymawia je poprawnie, a wtedy Reyna obrzuciła go morderczym spojrzeniem i powiedziała: „Tak się nazywała pewna mała dziewczynka w San Juan. Te imiona i nazwisko pozostawiłam w Puerto Rico, kiedy stamtąd wyjechałam”. Reyna zmarszczyła brwi. -Jak śmiesz... - Och... - wtrącił się Grover Underwood. - Chodzi ci o to, że twoje inicjały to RA-RA? Ręka Reyny powędrowała do rękojeści sztyletu. - Przecież to nieważne! - powiedział szybko satyr. - Zrozum, nie podjęlibyśmy ryzyka przybycia tutaj, gdybyśmy nie ufali instynktowi Annabeth. Rzymski wódz sprowadzający najważniejszy grecki posąg z powrotem do Obozu Herosów... Ona wie, że to by mogło zapobiec wojnie. - To nie jest żadna sztuczka - dodała Rachel. - Nie kłamiemy. Zapytaj swoich psów. Metalowe psy nie zareagowały. Reyna w zamyśleniu pogładziła głowę Auruma. - Atena Partenos... A więc ta legenda jest prawdziwa. - Reyno! - zawołał Oktawian. - Nie możesz tego traktować poważnie! Nawet gdyby ten posąg nadal istniał, to chyba widzisz, co oni knują. Mamy ich zaatakować, zniszczyć tych głupich Greków raz na zawsze, więc wymyślili bajeczkę, żeby ci pomieszać w głowie. Chcą cię wysłać na pewną śmierć! Inni Rzymianie mruczeli pod nosem, łypiąc groźnie na przybyszów. Jason dobrze pamiętał, jak przekonujący potrafi być Oktawian. Tych oficerów już przeciągał na swoją stronę. Rachel Dare stanęła przed augurem. - Oktawianie, synu Apollina, powinieneś to potraktować poważniej. Nawet Rzymianie odnoszą się z szacunkiem do wyroczni twojego ojca w Delfach. 234 Jason - Aha! I ty jesteś delfijską wyrocznią, tak? A ja jestem cesarzem Neronem! - Neron przynajmniej potrafił grać na cytrze i flecie - mruknął Grover. Oktawian zacisnął pięści. Nagle wiatr się zmienił. Zakręcił się wokół Rzymian z sykiem gniazda wężów. Rachel otoczyła zielona aura, jakby ją oświetlił szmaragdowy reflektor. A potem wiatr ucichł i aura zniknęła. Drwiący uśmiech spełzł z twarzy Oktawiana. Rzymianie poruszyli się niespokojnie. - To twoja decyzja - powiedziała Rachel, jakby nic się nie stało. - Nie mam dla ciebie jakiejś szczególnej przepowiedni, ale widzę przebłyski przyszłości. Widzę Atenę Partenos na Wzgórzu Herosów. I widzę, jak ona ją tam przywozi. - Wskazała na Reynę. -A Ella recytuje zdania z waszych Ksiąg Sybilli... - Co? - przerwała jej Reyna. - Księgi Sybilli zostały zniszczone wiele wieków temu. - Wiedziałem! - Oktawian uderzył pięścią w dłoń. - Ella... harpia, którą przywieźli ze swojej wyprawy. Wiedziałem, że recytuje przepowiednie! Teraz już zrozumiałem. Ona... ona w jakiś sposób zapamiętała treść Ksiąg Sybilli. Reyna pokręciła głową z niedowierzaniem. -Jak to możliwe? - Nie wiemy - odpowiedziała Rachel. - Ale... tak, chyba tak było. Ella ma doskonałą pamięć. Uwielbia książki. Musiała kiedyś gdzieś przeczytać waszą rzymską księgę z przepowiedniami. Teraz jest ich jedynym źródłem. - Twoi przyjaciele kłamali - powiedział Oktawian. - Mówili nam, że harpia tylko coś bełkoce. Oni ją wykradli! Grover tupnął kopytem. - Ella nie jest waszą własnością! To wolne stworzenie. I chce być w Obozie Herosów. Chodzi z moim przyjacielem, Tysonem. Jason - Cyklopem - przypomniała sobie Reyna. - Harpia chodząca z cyklopem... - Nieważne! - zaperzył się Oktawian. - Ta harpia zna cenne rzymskie przepowiednie. Jeśli Grecy nam jej nie oddadzą, weźmiemy ich wyrocznię na zakładniczkę! Straż! Podeszło dwóch centurionów z opuszczonymi poziomo włóczniami. Grover przytknął swoją fletnię do ust, zagrał krótką, skoczną melodię i włócznie zamieniły się w bożonarodzeniowe choinki. Legioniści odrzucili je, zaskoczeni. - Dość! - krzyknęła Reyna. Rzadko podnosiła głos. Kiedy to robiła, wszyscy milkli. - Zboczyliśmy z tematu. Rachel Dare, mówisz, że Annabeth jest w Tartarze, ale znalazła sposób, by przysłać ci tę wiadomość. Chce, żebym to ja przywiozła ten posąg ze starożytnych krain do waszego obozu. Rachel kiwnęła głową. - Tylko Rzymianie mogą to zrobić i przywrócić pokój. - A dlaczego Rzymianie mieliby pragnąć pokoju po tym, jak wasz okręt zaatakował nasze miasto? - Wiesz dlaczego. Żeby uniknąć wojny. Żeby pogodzić greckie i rzymskie osobowości bogów. Musimy razem stawić czoło Gai. Oktawian wystąpił do przodu, chcąc przemówić, ale Reyna powstrzymała go miażdżącym spojrzeniem. - Według Percy ego Jacksona - powiedziała - do bitwy z siłami Gai dojdzie w starożytnych krainach. W Grecji. - Tam gromadzą się giganci - potwierdziła Rachel. - Nie wiemy, jakiej magii, jakich rytuałów chcą użyć, by obudzić Matkę Ziemię, ale czuję, że ma się to stać w Grecji. Tylko że... nasze problemy nie ograniczają się do starożytnych krain. Właśnie dlatego przyprowadziłam tu Grovera, żeby z wami pomówił. Satyr pociągnął za swoją kozią bródkę. 2JÓ Jason - Taaak... no więc... w ciągu ostatnich paru miesięcy rozmawiałem z satyrami i duchami przyrody na całym kontynencie. Wszyscy mówią to samo. Gaja porusza się... to znaczy... jest bliska odzyskania pełnej świadomości. Szepcze w umysłach najad, próbując je przekabacić. Wzbudza trzęsienia ziemi, wyrywając z korzeniami drzewa driad. Tylko w ostatnim tygodniu pojawiła się w ludzkiej postaci w kilkunastu różnych miejscach, pozbawiając rogów wielu moich przyjaciół. W Kolorado z jednej góry wyrosła olbrzymia kamienna pięść i zmiażdżyła stado Imprezowych Kucyków jak muchy. Reyna zmarszczyła brwi. - Kucyków? - To długa historia - powiedziała Rachel. - Rzecz w tym, że Gaja powstanie wszędzie. Już się burzy. Żadne miejsce nie będzie spokojne i bezpieczne. Wszędzie rozgorzeje wojna. I wiemy, że jej pierwszymi celami mają być obozy półbogów. Ona chce nas zniszczyć. - Spekulacje - odezwał się Oktawian. - Sabotaż. Grecy obawiają się naszego ataku i próbują mącić nam w głowach. To nowy koń trojański! Reyna obróciła na palcu srebrny pierścień, który zawsze nosiła, z mieczem i pochodnią, symbolami jej matki, Bellony. - Marcusie - powiedziała - przyprowadź ze stajni Scypiona. - Reyna, nie! - zawołał Oktawian. Zwróciła się do Greków. - Zrobię to dla Annabeth, w nadziei na pokój między naszymi obozami, ale to nie znaczy, że zapomniałam o zniewadze, jakiej doznał od was Obóz Jupiter. Wasz okręt podpalił nasze miasto. To wy wypowiedzieliście wojnę, nie my. A teraz możecie odejść. Grover tupnął kopytem. - Percy nigdy by... - Grover - powiedziała Rachel - musimy iść. Jej ton dopowiadał: „Zanim będzie za późno”. Kiedy odeszli, Oktawian zwrócił się do Reyny. - Oszalałaś?! -Jestem pretorem legionu. Uznałam, że moja decyzja leży w najlepszym interesie Rzymu. - Idąc na pewną śmierć? Łamiąc nasze najstarsze prawa i udając się do starożytnych krain? I w jaki sposób odnajdziesz ich okręt, zakładając, że w ogóle przeżyjesz tę podróż? - Odnajdę ich. Jeśli płyną do Grecji, wiem, gdzie Jason się zatrzyma. Aby stawić czoło duchom w Domu Hadesa, będzie potrzebował sprzymierzeńców. To jedyne miejsce, gdzie może ich znaleźć. Jasonowi wydało się, że budynek przechyla się pod jego stopami. Przypomniał sobie rozmowę z Reyną wiele lat temu, obietnicę, jaką sobie nawzajem złożyli. Wiedział, o czym Reyna mówi. - To jest chore - mruknął Oktawian. - Już nas zaatakowano. Musimy przejąć inicjatywę! Te włochate karły rozkradają nam zapasy, nękają naszych zwiadowców. Przecież wiesz, że to Grecy ich nasłali. - Być może - powiedziała Reyna. - Ale nie zaatakujesz bez mojego rozkazu. Niech zwiadowcy nadal obserwują obóz wroga. Zabezpieczcie swoje pozycje. Zbierzcie wszystkich sprzymierzeńców, jakich zdołacie znaleźć, a jeśli złapiecie te karły, poślijcie je do Tartaru z moim błogosławieństwem. Ale nie atakujcie Obozu Herosów, póki ja nie wrócę. Oktawian zmrużył oczy. - Podczas twojej nieobecności najstarszym rangą oficerem jest augur. Ja będę dowodził. - Wiem - odrzekła Reyna tonem niewyrażającym radości z tego powodu. — Ale usłyszałeś moje rozkazy. Wszyscy je usłyszeliście. Przebiegła wzrokiem po twarzach centurionów, jakby sprawdzając, czy któryś ośmieli się wyrazić sprzeciw, po czym pobiegła 238 Jason do schodów, powiewając połami purpurowego płaszcza. Oba psy pomknęły za nią. Oktawian zwrócił się do centurionów. — Zbierzcie wszystkich starszych oficerów. Gdy tylko Reyna wyruszy na tę swoją głupią wyprawę, zwołuję naradę. Nastąpi kilka zmian w naszych planach. Jeden z centurionów otworzył usta, by mu odpowiedzieć, ale z jakiegoś powodu przemówił głosem Piper: - OBUDŹ SIĘ! Jason otworzył oczy i zobaczył, że mknie ku niemu powierzchnia oceanu. ST- i M XXXIV JASON Jason żył - a mało brakowało, by zginął. Później jego przyjaciele wyjaśnili mu, że dopiero w ostatniej sekundzie zobaczyli, jak spada z nieba. Frank nie zdążyłby się zamienić w orła, by go pochwycić; nie było czasu, by obmyślić jakiś plan ocalenia. Zycie uratowała mu Piper — jej zdolność szybkiego myślenia i jej czaromowa. Krzyknęła „OBUDŹ SIĘ!” z taką mocą, że Jason poczuł się, jakby go poraził prąd. W ułamku sekundy wezwał wiatry i tylko dzięki temu nie stał się tłustą plamą na powierzchni Adriatyku. Gdy już wylądował bezpiecznie na pokładzie, odciągnął Leona na bok i polecił mu zmienić kurs. Na szczęście Leo tak mu ufał, że nie zapytał o powód. - Dziwne miejsce na wakacje — powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu. - Ale OK, ty tu jesteś szefem! Teraz, siedząc z przyjaciółmi w mesie, Jason czuł się tak rozbudzony, że wątpił, by mógł zasnąć przez tydzień. Ręce mu się 240 Jason trzęsły. Nieustannie postukiwał stopami w podłogę. Podejrzewał, że tak musi wciąż czuć się Leo, tyle że Leo miał poczucie humoru. Po tym, co Jason zobaczył w swoim śnie, nie miał ochoty na żarty. Podczas obiadu opowiedział im o tym. Przyjaciele siedzieli cicho tak długo, że trener Hedge zdążył w tym czasie spożyć kanapkę z masłem orzechowym i bananem razem z fajansowym talerzykiem. Żeglowali przez Adriatyk, kadłub okrętu skrzypiał, pozostałe po ataku wielkiego żółwia wiosła wciąż pracowały nierówno. Co jakiś czas rozbrzmiewały z głośników skrzeki i piski Festusa, raportującego aktualny status autopilota w dziwacznym języku maszyny, który rozumiał tylko Leo. -Wiadomość od Annabeth... - Piper pokręciła głową ze zdumieniem. - Nie rozumiem, jak to możliwe, ale jeśli... - Ona wciąż żyje - powiedział Leo. - Bogom niech będą dzięki... i podaj mi ten ostry sos. Frank zmarszczył brwi. - Niby co to miało znaczyć? Leo otarł podbródek z okruszków. -To znaczy: podaj mi ostry sos, Zhang. Wciąż jestem głodny. Frank podsunął mu dzbanek z salsą. - Nie mogę uwierzyć, że Reyna zamierza nas odnaleźć. Przybycie do starożytnych krain to dla nich tabu. Pozbawią ją godności pretora. -Jeśli przeżyje - dodała Hazel. - Sami z trudem tu dotarliśmy, a jest nas siedmioro i mamy okręt wojenny. -1 mnie. - Trener Hedge beknął. - Nie zapominajcie, misiaczki, że macie mnie, satyra. To znacząca przewaga. Jason nie mógł powstrzymać uśmiechu. Trener Hedge był dość śmieszną postacią, ale dobrze było mieć go przy sobie. Pomyślał o satyrze, którego zobaczył w swoim śnie - o Groverze Underwoodzie. Trudno mu było wyobrazić sobie satyra bardziej Jason 241 różniącego się od trenera Hedgea, ale obaj byli wyjątkowo dzielni, każdy na swój sposób. A te fauny w Obozie Jupiter... Czy też takie się okażą, jeśli rzymscy półbogowie zażądają od nich większego zaangażowania? Jeszcze jeden punkt do jego listy... Jego listy. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, że taką ma, a przecież od czasu opuszczenia Obozu Herosów wciąż rozmyślał nad sposobami uczynienia Obozu Jupiter bardziej... greckim. Wyrósł w Obozie Jupiter. Dobrze się tam czuł, choć trochę różnił się od reszty obozowiczów. Nie mógł przywyknąć do rzymskiej dyscypliny. Przyłączył się do Piątej Kohorty, ponieważ wszyscy mu mówili, żeby tego nie robił. Ostrzegali go, że to najgorszy pododdział. A on pomyślał: „Świetnie, zrobię z niego najlepszy”. Kiedy został pretorem, zaproponował, by Legion Dwunasty przemianować na Legion Pierwszy, aby stało się to symbolem nowego etapu w dziejach Rzymu. Jego pomysł o mało co nie wywołał buntu. W Nowym Rzymie nadal ceniono przede wszystkim tradycję i dziedzictwo przeszłości; praw i zasad łatwo się tu nie zmieniało. Jason nauczył się z tym żyć i nawet wspiął się na sam szczyt obozowej kariery. Teraz jednak, kiedy już poznał oba obozy, nie mógł pozbyć się poczucia, że w Obozie Herosów dowiedział się więcej o sobie. Jeśli przeżyje wojnę z Gają i wróci do Obozu Jupiter jako pretor, czy zdoła dokonać tam zmian na lepsze? To jego obowiązek. Więc czemu ta myśl wciąż napełnia go strachem? Czuł wyrzuty sumienia z powodu pozostawienia Reyny samej, ale... coś w nim pragnęło powrócić do Obozu Herosów, razem z Piper i Leonem. Podejrzewał, że to czyni go bardzo złym przywódcą. -Jason? - odezwał się Leo. - „Argo II” do Jasona. Zaloguj się. 242 Jason Zdał sobie sprawę, że wszyscy patrzą na niego wyczekująco. Spodziewają się, że doda im otuchy. Bez względu na to, czy po wojnie powróci do Nowego Rzymu, czy nie, musi teraz wziąć się w garść i działać jak pretor. - Tak, przepraszam. - Dotknął przedziałka we włosach, pamiątki po bandycie Skironie. - Przepłynięcie Atlantyku to bez wątpienia trudne zadanie. Ale nigdy bym się nie założył o nic przeciw Reynie. Jeśli ktokolwiek potrafi tego dokonać, to tylko ona. Piper zamieszała łyżką zupę. Jason wciąż nieco się obawiał jej zazdrości o Reynę, ale kiedy na niego spojrzała, obdarzyła go cierpkim uśmiechem, w którym było więcej przekory niż niepewności. - No cóż, bardzo bym chciała znowu zobaczyć Reynę - powiedziała - ale niby jak ona zdoła nas odnaleźć? Frank podniósł rękę. - A nie można jej wysłać Iris-wiadomości? - Iryfon nie działa tu najlepiej - wtrącił się do rozmowy trener Hedge. - Kłopoty z odbiorem. Przysięgam, co noc mam ochotę kopnąć tę boginię tęczy... Urwał, twarz mu poczerwieniała. - Trenerze? - zagadnął go Leo z kpiącym uśmiechem. - Komu co noc próbujesz wysłać wiadomość, ty stary capie? - Nikomu! - warknął Hedge. - Ja tylko... - Jemu chodzi o to, że już próbowaliśmy - powiedziała szybko Hazel, a satyr spojrzał na nią z wdzięcznością. - Działa tu jakaś magia... Może to sprawka Gai. Skontaktowanie się z Rzymianami jest jeszcze trudniejsze. Myślę, że zablokowali łączność. Jason przeniósł wzrok z Hazel na trenera, zastanawiając się, o co tu chodzi i skąd Hazel o tym wie. Teraz, gdy o tym pomyślał, zdał sobie sprawę, że satyr od dłuższego czasu nie wspomniał o swojej ukochanej nimfie Mellie... Frank zabębnił palcami w stół. Jason 243 - Reyna chyba nie ma komórki, co? Nie. Zresztą nieważne. Lecąc na pegazie przez Atlantyk, pewnie by miała słaby zasięg. Jason pomyślał o ich podróży przez Atlantyk, o wielu spotkaniach, które o mało co ich nie zabiły. Reyna podejmująca się tego samotnie... Nie mógł się zdecydować, czy bardziej go to przeraża, czy napełnia podziwem. - Odnajdzie nas - powiedział w końcu. - W tym śnie o czymś wspomniała... Że mamy się spotkać w jakimś miejscu na drodze do Domu Hadesa. Ja... ja o tym zapomniałem, ale... tak, Reyna ma rację. Jest pewne miejsce, które chciałbym odwiedzić. Piper przechyliła się ku niemu, płowy warkocz opadł jej przez ramię. Jej wielobarwne oczy sprawiały, że trudno mu było zachować jasność myśli. - A gdzie jest to miejsce? - zapytała. - No... to takie miasteczko, nazywa się Split. - Split. Pachniała cudownie, jak kwitnące kapryfolium. - No tak. Czyżby rzucała na niego jakiś czar Afrodyty? Za każdym razem, gdy wymawiał imię Reyny, Piper działała na niego tak, że nie potrafił myśleć o niczym prócz niej. Przypuszczał, że to nie jest najgorszy rodzaj zemsty. -1 chyba już się do niego zbliżamy - dodał. - Tak, Leo? Leo wcisnął guzik interkomu. -Jak tam, koleś? Festus zatrzeszczał i wypuścił strugę pary. - Mówi, że do przystani dobijemy za jakieś dziesięć minut. Tylko że wciąż nie wiem, po co się pchasz do Chorwacji, a zwłaszcza do miejsca, które nazywa się Split. Pewnie nie grasz w pokera, ale to tak, jakbyś nazwał miasto „Dziel”. - Zaraz — odezwała się Hazel. — Dlaczego płyniemy do Chorwacji? 244 Jason Jason zauważył, że wszyscy niechętnie patrzą jej w oczy. Od czasu tej sztuczki z Mgłą, kiedy omamiła bandytę Skirona, nawet on czuł się przy niej trochę niepewnie. Wiedział, że to nie fair wobec niej. W końcu była dzieckiem Plutona, co z pewnością już samo w sobie nie było łatwe, ale na tym klifie pokazała kawał naprawdę wielkiej magii. A później podobno pojawił się przed nią sam Pluton. Dla Rzymian byłby to zły omen. Leo odsunął na bok talerz z frytkami i ostry sos. - No cóż, przynajmniej od wczoraj znajdujemy się już na terytorium Chorwacji. Obejmuje ona całe to wybrzeże, wzdłuż którego płyniemy, ale chyba za czasów rzymskich nazywało się jakoś inaczej... Jason, może ty pamiętasz? Bodacja? - Dalmacja - powiedział nagle Nico, a Jason aż podskoczył. Na Romulusa... Nico di Angelo powinien nosić dzwonek na szyi, bo zapomina się, że istnieje. Zawsze siedzi cicho gdzieś w kącie, mieszając się z cieniem. Nico wyszedł z kąta, oczy miał utkwione w Jasonie. Od czasu, gdy go uwolnili ze spiżowej kadzi w Rzymie, prawie nie spał i prawie nic nie jadł, jakby wciąż sycił się tymi ziarenkami granatu z Podziemia. Trochę za bardzo przypominał Jasonowi pewnego mięsożernego ghula, z którym kiedyś walczył w San Bernardino. - Chorwacja była dawniej Dalmacją - powiedział Nico. - Jedną z ważniejszych rzymskich prowincji. Chcesz odwiedzić pałac Dioklecjana, tak? Trener Hedge beknął zdrowo. - Czyj pałac? I czy to ta Dalmacja, z której pochodzą dalma-tyńczyki? Ten film... 101 dalmatyńczyków... Do tej pory mam nocne koszmary. Frank podrapał się po głowie. - Dlaczego to cię tak dręczy? Jason 245 Trener Hedge wyglądał, jakby miał zamiar wygłosić mowę oskarżycielską na temat Disneya i jego filmu, ale Jason uznał, że nie chce tego słuchać. - Nico ma rację. Tak, chcę odwiedzić pałac Dioklecjana. Właśnie tam najpierw uda się Reyna, bo wie, że ja tam przybędę. Piper uniosła brwi. - A dlaczego Reyna tak sądzi? Bo zawsze fascynowała cię kultura chorwacka? Jason zagapił się na swoją nieruszoną kanapkę. Trudno mu było rozmawiać o swoim życiu sprzed czasu, gdy Junona pozbawiła go pamięci. Lata spędzone w Obozie Jupiter wspominał jak film, w którym grał dziesiątki łat temu. - Reyna i ja często rozmawialiśmy o Dioklecjanie. Był dla nas idolem jako przywódca. Mówiliśmy, że bardzo byśmy chcieli zobaczyć jego pałac w Splicie. Oczywiście wiedzieliśmy, że to niemożliwe. Wtedy nikt nie mógł nawet pomyśleć o podróży do starożytnych krain. Ale przyrzekliśmy sobie, że gdyby kiedyś okazało się to możliwe, tam właśnie się udamy. - Dioklecjan... - Leo zastanawiał się chwilę nad tym imieniem, po czym pokręcił głową. — Nic mi to nie mówi. Dlaczego jest taki ważny? Frank zrobił oburzoną minę. - To był ostatni wielki cesarz pogan! Leo spojrzał wymownie w sufit. - A dlaczego nie jest dla mnie zaskoczeniem, że ty to wiesz, Zhang? - A niby dlaczego miałbym nie wiedzieć? On był ostatnim cesarzem, który czcił olimpijskich bogów, zanim nastał Konstantyn i przyjął chrześcijaństwo. Hazel pokiwała głową. - Coś mi się przypomniało. Siostry w Akademii Świętej Agnieszki uczyły nas, że Dioklecjan był strasznym łotrem, takim jak Jason Neron i Kaligula. - Spojrzała pytająco na Jasona. - Dlaczego dla was był idolem? - Nie był taki zły. To prawda, prześladował chrześcijan, ale poza tym był dobrym władcą. W młodości był zwykłym legionistą, jego rodzice byli wyzwoleńcami... no, w każdym razie jego matka była kiedyś niewolnicą. Półbogowie wiedzą, że był synem Jupitera, ostatnim półbogiem rządzącym Rzymem. Był też pierwszym cesarzem, który sam zrzekł się władzy. Pokojowo. Pochodził z Dalmacji, więc powrócił tu i zbudował sobie pałac. Wokół pałacu wyrosło miasto Split... Urwał, kiedy spojrzał na Leona, który robił notatki w powietrzu. - Niech pan mówi dalej, profesorze Grace! Chcę dostać szóstkę z testu. - Zamknij się, Leo. Piper przełknęła łyżkę zupy. - Więc dlaczego pałac Dioklecjana jest taki ważny? Nico pochylił się i urwał jedno winogrono. Pewnie wystarczy mu na cały dzień. - Mówią, że nawiedza go duch Dioklecjana. - Który był synem Jupitera, jak ja - powiedział Jason. - Jego grób został zniszczony wiele stuleci temu, ale Reyna i ja marzyliśmy, by odnaleźć ducha Dioklecjana i zapytać go, gdzie jest jego grób... Według legendy pochowano go razem z jego berłem. Nico uśmiechnął się lekko. - Ach... ta legenda. -Jaka legenda? - zapytała Hazel. Nico zwrócił się do siostry. - A taka, że kto ma berło Dioklecjana, może wezwać duchy rzymskich legionistów, tych, którzy czcili dawnych bogów. Leo gwizdnął. Jason 247 - No, teraz zaczyna mnie to interesować. Byłoby fajnie mieć armię pogańskich zombie po naszej stronie, kiedy wejdziemy do Domu Hadesa. - Nie jestem pewny, czy tak bym to ujął - mruknął Jason - ale zgadza się. - Nie mamy wiele czasu - przypomniał im Frank. - Jest już dziewiąty lipca. Musimy dotrzeć do Epiru, do Wrót Śmierci... - One są dobrze strzeżone - mruknęła Hazel - przez dymiącego olbrzyma i czarownicę, która chce... - Urwała. - No, nie jestem pewna. Ale według Plutona ona zamierza „odbudować swoje królestwo”. Cokolwiek to znaczy, warto pamiętać, że mój tata zdobył się na to, by ostrzec mnie osobiście. Frank odchrząknął. -1 jeśli to wszystko przeżyjemy, nadal będziemy musieli odkryć, gdzie giganci chcą obudzić Gaję, i dotrzeć tam przed pierwszym sierpnia. A poza tym im dłużej Percy i Annabeth są w Tartarze... - Wiem - przerwał mu Jason. - Nie zabawimy długo w Splicie. Warto jednak poszukać tego berła. Kiedy będziemy w pałacu, mogę zostawić Reynie wiadomość, żeby wiedziała, którędy pożeglujemy do Epiru. Nico pokiwał głową. - Berło Dioklecjana może wiele zmienić. Będziesz potrzebował mojej pomocy. Jason starał się nie okazać zakłopotania, ale skóra mu ścierpła na myśl o towarzystwie Nica di Angelo. To, co Percy opowiedział mu o Nicu, trochę go niepokoiło. Nie zawsze było wiadomo, komu Nico właściwie służy. Spędził więcej czasu z umarłymi niż z żywymi. Kiedyś zwabił Percy’ego w pułapkę w pałacu Hadesa. Może i zrobił to, chcąc wspomóc Greków w walce z tytanami, ale jednak... Piper ścisnęła mu rękę. - Hej, to brzmi całkiem nieźle. Ja też pójdę. 248 Jason Jason chciał zawołać: „Dzięki bogom!” Ale Nico potrząsnął głową. - Nie możesz, Piper. Tylko Jason i ja. Duch Dioklecjana może się pokazać synowi Jupitera, ale inni półbogowie mogą go... no, wystraszyć. I tylko ja potrafię rozmawiać z jego duchem. Nawet Hazel nie byłaby do tego zdolna. W jego oczach zabłysło wyzwanie. Zdawał się wyczekiwać, czy Jason zaprotestuje. Rozbrzmiał dzwon okrętowy. Festus zaskrzeczał i zahuczał przez głośnik. - Jesteśmy na miejscu - oznajmił Leo. - Czas na Split. Rozdzielamy się. Frank jęknął. - Nie możemy zostawić Valdeza w Chorwacji? Jason wstał. - Frank, tobie powierzam obronę okrętu. Leo, masz sporo do naprawienia. Reszta niech pomaga, gdzie może. Nico i ja... -spojrzał na syna Hadesa - mamy do odnalezienia pewnego ducha. - XXXV JASON Jason pierwszy spostrzegł anioła przy wózku z lodami. „Argo II” zakotwiczył w zatoczce, w której było już z sześć czy siedem statków wycieczkowych. Jak zwykle śmiertelnicy nie zwrócili uwagi na grecką triremę, ale na wszelki wypadek Jason i Nico wskoczyli na jedną z szalup przewożących turystów, tak żeby wmieszać się w tłum, gdy dopłyną do brzegu. Na pierwszy rzut oka Split wydał im się całkiem przyjemnym miejscem. Wokół przystani biegła długa esplanada ocieniona palmami. W ulicznych kafejkach pełno było europejskich nastolatków mówiących różnymi językami i cieszących się słonecznym popołudniem. W powietrzu unosił się zapach grillowanego mięsa i świeżo ściętych kwiatów. Za głównym bulwarem miasto było mieszaniną średniowiecznych wież, rzymskich murów, białych domków z czerwonymi dachówkami i nowoczesnych biurowców. W oddali szarozielone wzgórza pięły się ku pasmu wysokich gór, co Jasona trochę zaniepokoiło. Wciąż popatrywał na skalne granie, w obawie, że w ich cieniach pojawi się twarz Gai. Jason Szli esplanadą, kiedy Jason zauważył faceta ze skrzydłami, kupującego lody przy ulicznym wózku. Sprzedawczyni ze znudzoną miną liczyła drobne, które jej wręczył. Turyści omijali olbrzymie skrzydła anioła, nie oglądając się na niego. Jason trącił Nica w bok. - Widzisz to? - Widzę. Może powinniśmy kupić sobie lody. Ruszyli ku wózkowi. Jason niepokoił się, czy ten skrzydlaty młodzian nie jest przypadkiem synem Boreasza, Północnego Wiatru. Miał przy boku taki sam rodzaj falistego spiżowego miecza, jaki nosił Boreasz, a ostatnie z nim spotkanie nie skończyło się dla Jasona przyjemnie. Młodzieniec nie wyglądał jednak zbyt groźnie, przeciwnie, sprawiał wrażenie luzaka. Ubrany był w czerwoną koszulkę bez rękawów, bermudy i indiańskie sandały. Jego skrzydła miały rdza-wobrunatne barwy, jak kogut rasy bantamka albo zachód słońca, a kędzierzawe włosy były mieszaniną ciemnego brązu i czerni. - To nie jest duch, który powrócił na ziemię - mruknął Nico -ani żadna istota z Podziemia. - Chyba nie. Wątpię, by któraś z nich jadła lody polewane czekoladą. -To kim on jest? Kiedy byli jakieś dziesięć metrów od wózka, skrzydlaty młodzieniec spojrzał prosto na nich. Uśmiechnął się, skinął ręką z lodem i rozpłynął się w powietrzu. Jason przestał go widzieć, ale miał spore doświadczenie w panowaniu nad wiatrami, więc zdołał wyśledzić trasę anioła - ciepłą smugę czerwieni i złota przelatującą przez ulicę, śmigającą zygzakami wzdłuż chodnika i zdmuchującą pocztówki ze stojaków przed sklepami dla turystów. Wiatr zdążał ku końcowi promenady, gdzie wznosiła się jakaś wielka budowla podobna do twierdzy. - Założę się, że to ten pałac - powiedział Jason. - Idziemy. * Jason Nawet po dwóch tysiącleciach pałac Dioklecjana wciąż robił wielkie wrażenie. Z murów zewnętrznych pozostała tylko skorupa z różowego granitu, z połamanymi kolumnami i łukowatymi oknami, przez które przezierało niebo, ale sama budowla była w większości dobrze zachowana, długa na jakieś czterysta metrów i wysoka na dwadzieścia. Pod nią gnieździły się współczesne domki i sklepy. Jason wyobrażał sobie, jak mógł wyglądać ten pałac, kiedy go zbudowano, z cesarską strażą spacerującą po mu-rach i rzymskimi złotymi orłami połyskującymi nad portykami. Skrzydlaty anioł - lub kimkolwiek ta istota była - śmigał tam i z powrotem przez otwory okienne w różowych ścianach, aż w końcu zniknął gdzieś wewnątrz. Jason przebiegł wzrokiem fasadę, szukając wejścia. Jedyne, jakie dostrzegł, było dość daleko; widniał tam długi ogonek turystów chcących kupić bilety. Na to nie mieli czasu. - Musimy go dogonić - powiedział. — Trzymaj się. -Ale...' Jason chwycił go w pasie i wzbił się w powietrze. Nico wydał stłumiony jęk protestu, kiedy przemknęli nad mu-rami i wlecieli na dziedziniec zatłoczony pstrykającymi zdjęcia turystami. Jakiś dzieciak miał spóźniony refleks, kiedy wylądowali. Zamrugał oczami i pokręcił głową, jakby otrząsał się z halucynacji wywołanych nadmiarem soku z- kartonu, który trzymał w ręku. Nikt inny nie zwrócił na nich uwagi. Po lewej stronie dziedzińca ciągnął się rząd kolumn podtrzymujących złuszczone wiatrem szare łuki. Po prawej był budynek z białego marmuru z rzędami wysokich okien. - Perystyl - powiedział Nico. - To było wejście do prywatnej rezydencji Dioklecjana. - Spojrzał na Jasona spode łba. - I bardzo proszę, pamiętaj, że nie lubię, jak mnie ktoś dotyka. Nie rób tego więcej. Jason Jason poczuł, jak tężeją mu mięśnie na karku. Zdawało mu się, że usłyszał ton groźby, jakby Nico chciał dodać: „.. .bo poczujesz pod nosem stygijski miecz”. - Och, nie ma sprawy. Przepraszam. Skąd wiesz, jak to miejsce się nazywa? Nico rozglądał się po atrium. Zatrzymał wzrok na jakichś schodkach w dalekim rogu, prowadzących w dół. - Byłem tu już kiedyś. - Oczy Nica były ciemne jak jego miecz. - Z moją matką i Biancą. Weekendowy wypad z Wenecji. Miałem może... sześć lat? - Kiedy to było...? W latach trzydziestych? - Chyba w trzydziestym ósmym — odrzekł w zamyśleniu Nico. - Po co pytasz? Widzisz gdzieś tego skrzydlatego faceta? - Nie... - Jason wciąż próbował dowiedzieć się czegoś o przeszłości Nica. Zawsze starał się zbudować dobre relacje między członkami swojej drużyny. Nauczył się, że jeśli ktoś ma liczyć na drugiego w walce, lepiej wcześniej znaleźć jakiś wspólny grunt porozumienia i wzajemnie sobie zaufać. Ale z Nikiem nie było to łatwe. - Ja tylko... no wiesz, po prostu nie mogę sobie wyobrazić, jakie to dziwne, kiedy się pochodzi z innej epoki. - Nie możesz. - Nico przyglądał się kamiennej posadzce. Wziął głęboki oddech. - Zrozum... Ja nie lubię o tym mówić. Choć prawdę mówiąc, uważam, że Hazel ma gorzej ode mnie. Pamięta więcej z czasów swojej młodości. Musiała powrócić ze świata umarłych i przystosować się do współczesnego świata. Ja... ja i Bianca... tkwiliśmy w hotelu Lotos. Czas szybko mijał. W jakiś dziwaczny sposób ułatwiło nam to przejście. - Percy mówił mi o tym miejscu. Siedemdziesiąt lat minęło szybko jak miesiąc? Nico mocno zacisnął pięść, aż pobielały mu palce. - Tak. Nie wątpię, że Percy mówił ci o mnie. Jason 253 W jego głosie zabrzmiała taka gorycz, że Jason nie mógł tego zrozumieć. Wiedział, że Nico obwiniał Percyego o śmierć Bianki, ale to chyba już mieli za sobą, w każdym razie według Percyego. Piper powtórzyła mu też plotkę, że Nico zadurzył się w Annabeth. Może chodziło również o to. A jednak... Jason nie mógł pojąć, dlaczego Nico odpycha od siebie ludzi, dlaczego nie spędza wiele czasu w żadnym z obozów, dlaczego woli umarłych od żywych. A już naprawdę nie mógł zrozumieć, dlaczego Nico obiecał poprowadzić „Argo II” do Epiru, skoro tak bardzo nienawidził Percy ego Jacksona. Nico przebiegł wzrokiem okna nad nimi. - Pełno tu rzymskich umarłych... Lary. Lemury. Obserwują. Są rozeźlone. - Na nas? - Ręka Jasona powędrowała do rękojeści miecza. - Na wszystko. - Nico wskazał mały kamienny budynek w zachodnim końcu dziedzińca. - To była kiedyś świątynia Jupitera. Chrześcijanie zamienili ją na baptysterium. Rzymskim duchom nie bardzo się to podoba. Jason spojrzał na ciemne wejście do budynku. Nigdy nie spotkał Jupitera. Myślał o nim jako o żywej osobie -jak o facecie, który zakochał się w jego matce. Oczywiście wiedział, że ojciec jest nieśmiertelny, ale uświadomił to sobie w pełni dopiero teraz, kiedy patrzył na to wejście, przez które tysiące lat temu przechodzili Rzymianie, by czcić jego ojca. Kiedy o tym pomyślał, rozbolała go głowa. • - A tam... - Nico wskazał na sześcioboczny budynek otoczony wolno stojącymi kolumnami - było mauzoleum cesarza. - Ale jego grobu już tutaj nie ma. - Od wielu stuleci. Kiedy cesarstwo upadło, mauzoleum zamieniono w chrześcijańską katedrę. Jason przełknął ślinę. - Więc jeśli duch Dioklecjana wciąż się tutaj błąka... 254 Jason - To pewnie nie jest szczęśliwy. Powiew wiatru poderwał zeschłe liście i opakowania pojedzeniu. Kątem oka Jason dostrzegł jakiś ruch - smugę czerwieni i złota. Kiedy tam spojrzał, na wiodące w dół schody opadło rdzawe pióro. - Tam - pokazał. - Ten skrzydlaty gość. Jak myślisz, dokąd prowadzą te schody? Nico dobył miecza. Jego uśmiech był jeszcze bardziej niepokojący niż jego ponura mina. - Do podziemi - powiedział. - Do mojego ulubionego miejsca. Podziemia nie były ulubionym miejscem Jasona. Od czasu wędrówki po podziemiach Rzymu, kiedy razem z Piper i Percym walczył z bliźniaczymi olbrzymami w hypogeum pod Koloseum, wciąż miewał nocne koszmary o piwnicach, zapadniach i wielkich kołach ze szczeblami. Obecność Nica też nie dodawała mu otuchy. Lśnienie jego sty-gijskiego miecza sprawiało, że cienie wydawały się jeszcze bardziej mroczne, jakby ten piekielny metal wysysał z powietrza światło i ciepło. Skradali się przez olbrzymią piwnicę z grubymi kolumnami podtrzymującymi sklepienie. Wapienne bloki były tak stare, że przez wieki wilgoć stopiła je ze sobą, więc całe to miejsce wyglądało prawie jak naturalna jaskinia. Nie zeszli tu żadni turyści. Najwyraźniej byli mądrzejsi od półbogów. Jason dobył swojego gladiusa. Szli pod niskimi łukami, ich kroki toczyły się echem po kamiennej posadzce. U szczytu jednej ze ścian biegł rząd okratowanych okien na poziomie ulicy, ale przez to piwnica wywoływała jeszcze większą klaustrofobię. Promienie słońca wyglądały jak pochyłe kraty więzienne oprószone starożytnym kurzem. Jason 25S Jason minął jedną z kolumn, spojrzał w lewo i serce w nim zamarło. Patrzyło na niego marmurowe popiersie Dioklecjana. Na jego twarzy malowała się niechęć. Uspokoił oddech. To chyba dobre miejsce na pozostawienie Reynie informacji o ich trasie do Epiru. Położone było z dala od tłumu, ale wierzył, że Reyna je znajdzie. Miała instynkt łowcy. Wsunął kartkę między popiersie a piedestał i cofnął się. Marmurowe oczy Dioklecjana wzbudziły w nim niepokój. Przypominały mu Terminusa, mówiący posąg boga w Nowym Rzymie. Miał nadzieję, że cesarz nie warknie na niego albo nagle nie zacznie śpiewać. -Hej! Zanim zdążył spostrzec, skąd pochodzi głos, ściął cesarzowi głowę. Popiersie zwaliło się i roztrzaskało na posadzce. - Oj, nieładnie - powiedział głos za jego plecami. Odwrócił się. O najbliższą kolumnę opierał się skrzydlaty młodzieniec, co jakiś czas podrzucając mały pierścień z brązu. U jego stóp stał wiklinowy kosz pełen owoców. - Co ci zrobił Dioklecjan? - zapytał. Powietrze wokół stóp Jasona zawirowało. Miniaturowe tornado porwało szczątki marmuru i przeniosło z powrotem na piedestał w postaci kompletnego popiersia. Kartka nadal pod nim tkwiła. - Yyy... - Jason opuścił miecz. - To był wypadek. Przestraszyłeś mnie. Młodzieniec zachichotał. - Jasonie Grace, Zachodni Wiatr zwano już różnie... ciepłym, łagodnym, życiodajnym i diabelnie przystojnym, ale jeszcze nikt nie powiedział o mnie, że budzę strach. Ten przymiot przysługuje raczej moim porywistym braciom z północy. Nico cofnął się o krok. - Zachodni Wiatr? To znaczy, że jesteś... Jason - To Fawoniusz - zdał sobie sprawę Jason. - Bóg zachodniego wiatru. Fawoniusz uśmiechnął się i skłonił, najwyraźniej uradowany tym, że został rozpoznany. - Możecie nazywać mnie moim rzymskim imieniem albo Zefirem, jeśli jesteście Grekami. Dla mnie to bez różnicy. Nica wyraźnie to zainteresowało. - Więc twoja grecka i rzymska natura nie są ze sobą w konflikcie, jak u innych bogów? - Och, czasami cierpię na ból głowy. - Fawoniusz wzruszył ramionami. - Czasami budzę się rano w greckim chitonie, chociaż jestem pewny, że położyłem się do łóżka w rzymskiej piżamie. Ale ta wojna nie bardzo mnie obchodzi. Jestem pomniejszym bogiem, zwykle trzymam się na uboczu. Te ustawiczne potyczki i spory między wami, półbogami, nie mają na mnie większego wpływu. - Więc - Jason nie był pewny, czy schować miecz do pochwy. -co tutaj robisz? - Wiele rzeczy! Włóczę się z koszem pełnym owoców. Zawsze mam go przy sobie. Chcesz gruszkę? - Nie, dzięki. - Co tam jeszcze... aha, wcześniej jadłem lody. Teraz podrzucam ten pierścień od quoitu. Zakręcił pierścieniem z brązu wokół palca wskazującego. Jason nie wiedział, co to jest quoit, ale teraz miał ważniejsze sprawy na głowie. - Chodzi mi o to, dlaczego nam się pokazałeś? Dlaczego zaprowadziłeś nas do tej piwnicy? - Aha! - Fawoniusz pokiwał głową. - Sarkofag Dioklecjana. Tak. To było miejsce jego ostatniego spoczynku. Chrześcijanie wynieśli go z mauzoleum. Potem jacyś barbarzyńcy zniszczyli trumnę. Chciałem wam tylko pokazać - rozłożył ręce - że nie ma tutaj tego, czego szukacie. Mój pan zabrał to stąd. Jason 257 - Twój pan? - Jasonowi mignął w pamięci napowietrzny pałac nad Pike’s Peak w Kolorado, w którym kiedyś odwiedził (ledwo uchodząc z życiem) gabinet pewnego szaleńca, dowodzącego, że jest bogiem wszystkich wiatrów. - Błagam, tylko nie mów, że to Eol! - Ten głupek? Nie, oczywiście to nie on. - On ma na myśli Erosa - powiedział Nico swoim zwykłym, poirytowanym głosem. - Kupidyna po łacinie. Fawoniusz uśmiechnął się. - Znakomicie, Nico di Angelo. A w ogóle to rad jestem, że znowu cię spotykam. Po tylu latach. Nico zmarszczył brwi. - Nigdy cię nie spotkałem. - Nigdy mnie nie widziałeś- poprawił go bóg. - Ale ja ciebie obserwowałem. Kiedy przybyłeś tu jako mały chłopiec i kilka razy później. Wiedziałem, że w końcu powrócisz, aby spojrzeć w oczy mojemu panu. Nico pobladł jeszcze bardziej niż zwykle. Rozejrzał się nerwowo po piwnicy, jakby nagle znalazł się w pułapce. - Nico? - odezwał się Jason. - O czym on mówi? - Nie wiem. O niczym. - O niczym?! - zawołał Fawoniusz. - Ktoś, na kim ci najbardziej zależy, spadł do Tartaru, a ty wciąż nie chcesz uznać prawdy? Jason nagle poczuł się tak, jakby podsłuchiwał. „Ktoś, na kim ci najbardziej zależy”. Przypomniał sobie, co mu Piper mówiła o Nicu, o tym, że zadurzył się w Annabeth. Musiało to być coś o wiele poważniejszego od zwykłego zadurzenia. - Przybyliśmy tu tylko po berło Dioklecjana - powiedział Nico, wyraźnie chcąc zmienić temat. - Gdzie ono jest? - Ach... - Fawoniusz pokiwał głową ze smutkiem. - Myślałeś, że będzie to tak łatwe jak spotkanie z duchem Dioklecjana? Jason Nie, Nico. Czekają was o wiele trudniejsze próby. Wiedz, że na długo przed tym, zanim wyrósł ten pałac, było tu wejście na dwór mojego pana. Przebywałem tu przez eony, prowadząc tych, którzy szukali miłości, przed oblicze Kupidyna. Jasonowi nie spodobała się uwaga o trudnych próbach. Nie ufał temu dziwacznemu bogu z pierścieniem, skrzydłami i koszem owoców. Coś mu się jednak przypomniało - jakaś stara legenda, którą słyszał w Obozie Jupiter. -Jak Psyche, żona Kupidyna. Przeniosłeś ją do jego pałacu. Oczy Fawoniusza zalśniły. - Brawo, Jasonie Grace. Tak, z tego miejsca poniosłem Psyche na skrzydłach wiatru do komnat mojego pana. Warto wiedzieć, że właśnie dlatego Dioklecjan zbudował tu swój pałac. To miejsce zawsze było owiewane łagodnym Wiatrem Zachodnim. - Rozłożył ramiona. - To przystań spokoju i miłości w świecie targanym konfliktami. Kiedy pałac Dioklecjana splądrowano... - Zabrałeś berło - wtrącił Jason. - Żeby je chronić. To jeden z wielu skarbów Kupidyna, pamiątka po lepszych czasach. Jeśli chcecie je mieć... - Zwrócił się do Nica. - Musisz stanąć przed bogiem miłości. Nico spojrzał na okna, przez które sączyło się światło słońca, jakby rozważał możliwość ucieczki przez jeden z tych wąskich otworów. Jason nie bardzo wiedział, czego chce Fawoniusz, ale jeśli „stanięcie przed bogiem miłości” oznaczało zmuszenie Nica do jakiegoś wyznania, nawet do ujawnienia imienia dziewczyny, w której się zakochał, nie brzmiało to zbyt groźnie. - Nico, mógłbyś to zrobić. To może być dla ciebie kłopotliwe, ale przecież chodzi o berło. Nico nie wyglądał na przekonanego. Prawdę mówiąc, wyglądał, jakby go zemdliło. Wyprostował jednak ramiona i kiwnął głową. - Masz rację. Ja... ja nie boję się boga miłości. Jason 259 Fawoniusz ucieszył się. — Wspaniale! Może najpierw coś przekąsisz? - Wyjął z kosza zielone jabłko, obejrzał je i zmarszczył brwi. - Och, wciąż zapominam, że moim symbolem jest kosz niedojrzałych owoców. Czemu wiosenny wiatr nie zasługuje na większe zaufanie? Letni wiatr, ten to ma dobrze! - Nie przejmuj się - powiedział szybko Nico. - Prowadź nas do Kupidyna. Fawoniusz obrócił pierścień na palcu i ciało Jasona rozpłynęło się w powietrzu. XXXVI JASON Jason już wiele razy ujeżdżał wiatr, ale bycie wiatrem to nie to samo. Utracił kontrolę nad lotem, w głowie miał zamęt, zanikły granice między jego ciałem a resztą świata. Zastanawiał się, czy tak czują się pokonane potwory - zamieniające się w pył, bezwolne i pozbawione formy. Wyczuwał w pobliżu obecność Nica. Zachodni Wiatr wyniósł ich pod niebo nad Splitem. Mknęli nad wzgórzami, rzymskimi akweduktami, autostradami i winnicami. Kiedy zbliżyli się do gór, ujrzał ruiny jakiegoś rzymskiego miasta w dolinie - szczątki murów, prostokątne fundamenty i fragmenty dróg - wszystko zarośnięte trawą, tak że przypominało wielką omszałą szachownicę. Fawoniusz opuścił ich pośrodku tych ruin, obok złamanej kolumny wielkości sekwoi. Jason odzyskał ciało. Przez chwilę poczuł się jeszcze gorzej, jakby nagle otuliła go ołowiana peleryna. - Tak, ciała śmiertelników są okropnie ciężkie i nieporęczne -powiedział Fawoniusz, jakby czytał w jego myślach. Usadowił się ze swoim koszem na pobliskim fragmencie muru i rozwinął Jason rdzawe skrzydła, wystawiając je na słońce. - Naprawdę nie wiem, jak wy to znosicie, dzień po dniu. Jason rozejrzał się. Kiedyś musiało to być duże miasto. Dostrzegł szczątki świątyń, resztki amfiteatru i puste piedestały, na których pewnie stały pomniki. Rzędy kolumn wiodły donikąd. Stare mury miejskie biegły po zboczach wzgórz jak kamienny ścieg pośród zielonej tkaniny. W niektórych miejscach widniały ślady po wykopaliskach, ale większość ruin wyglądała na opuszczoną, jakby miasto rozpadało się powoli pod wpływem wiatru, słońca i zimna przez ostatnie dwa tysiące lat. - Witajcie w Salonie - powiedział Fawoniusz. - To stolica Dalmacji! Miejsce narodzin Dioklecjana! Ale przedtem, na długo przedtem, tu był dom Kupidyna. To imię potoczyło się echem, jakby jakieś głosy powtórzyły je szeptem pośród ruin. Coś w tym miejscu budziło jeszcze większy lęk niż podziemia pałacu w Splicie. Kupidyn nigdyjasona specjalnie nie interesował, a już na pewno nie budził w nim lęku. Nawet rzymskiemu półbogu imię to kojarzyło się z głupim amorkiem w pampersach pola-tującym w Walentynki z dziecinnym łukiem i strzałą. - Och, on nie jest taki - powiedział Fawoniusz. Jason drgnął. - Czytasz w moich myślach? - Nie muszę. - Fawoniusz podrzucił brązowy pierścień. - Każdy ma mylne wyobrażenie o Kupidynie... dopóki go nie spotka. Nico oparł się o kolumnę, nogi mu dygotały. - Hej, stary... - Jason ruszył ku niemu, ale Nico powstrzymał go machnięciem ręki. Zieleń u jego stóp zbrązowiała i zwiędła. Ku kolumnie prowadziła ścieżka martwej trawy, jakby ze stóp Nica sączyła się trucizna. _ 2Ó2 Jason - Ach... - Fawoniusz współczująco pokiwał głową. - Nie dziwię się, że opanował cię strach, Nico di Angelo. Wiesz, jak to się stało, że ja skończyłem jako sługa Kupidyna? - Ja nie służę nikomu - mruknął Nico. - A zwłaszcza Kupidynowi. - Zakochałem się w śmiertelniku. Miał na imię Hiacynt - ciągnął Fawoniusz, jakby tego nie usłyszał. - Był naprawdę niezwykły. - On...? - Jason wciąż miał zamęt w głowie, więc dopiero po chwili to do niego dotarło. - Och... - Tak, Jasonie Grace. — Fawoniusz zmarszczył brwi. - Zakochałem się w mężczyźnie. To cię szokuje? Jason nie był tego pewny. Starał się nie myśleć o szczegółach życia miłosnego bogów, bez względu na to, w kim się zakochiwali. W końcu jego ojciec, Jupiter, też nie był ideałem. W porównaniu z miłosnymi skandalami, do jakich wciąż dochodziło na Olimpie, to, że Zachodni Wiatr zakochał się w śmiertelniku, nie było jakoś szczególnie szokujące. - Chyba nie. Więc... Kupidyn trafił cię swoją strzałą i zakochałeś się, tak? Fawoniusz prychnął. - Mówisz, jakby to było bardzo proste. Niestety, miłość nigdy nie jest prosta. Bo, widzisz, Apollo też zakochał się w Hiacyncie. Dowodził, że są tylko przyjaciółmi. No, nie wiem. Ale pewnego dnia natknąłem się na nich, jak grali w quoit... Znowu to dziwne słowo. - Quoit? - To gra polegająca na rzucaniu takimi pierścieniami - wyjaśnił Nico szorstkim tonem. - Jak podkowami. - Coś w tym rodzaju - zgodził się Fawoniusz. - W każdym razie poczułem zazdrość. Zamiast zapytać ich wprost i poznać prawdę, poruszyłem wiatrem i ciężki metalowy pierścień ugodził Hiacynta w głowę, no i... - Westchnął. - Kiedy Hiacynt umarł, Apollo Jason zamienił go w kwiat, w hiacynt. Jestem pewny, że Apollo srogo by się na mnie zemścił, ale Kupidyn otoczył mnie swoją opieką. Zrobiłem coś strasznego, ale oszalałem z miłości, więc oszczędził mnie, pod warunkiem że będę dla niego pracował. Na zawsze. KUPIDYN. To imię znowu potoczyło się echem po ruinach. - To sygnał dla mnie. - Fawoniusz wstał. - Przemyśl dobrze, co zrobisz, Nico di Angelo. Kupidyna nie oszukasz. Jeśli dasz się ponieść złości... no cóż, spotka cię jeszcze gorszy los niż mnie. Jason poczuł się tak, jakby jego mózg znowu zamienił się w wiatr. Nie rozumiał, o czym mówi Fawoniusz ani dlaczego Nico jest tak wstrząśnięty, ale nie miał czasu, by o tym pomyśleć. Duch wiatru zniknął w smudze czerwieni i złota. Letnie powietrze nagle zgęstniało. Ziemia zadrżała. Jason i Nico dobyli mieczy. —A więc o to chodzi. Głos przemknął jak kula obok ucha Jasona. Kiedy się odwrócił, nie zobaczył nikogo. - Przyszliście po berło. Nico stał za jego plecami i Jason po raz pierwszy poczuł, że jest rad z jego towarzystwa. - Kupidynie! - zawołał. - Gdzie jesteś?! Głos roześmiał się. Z całą pewnością nie brzmiał jak głos amor-ka. Był głęboki i bogaty, ale budził lęk - jak drżenie przed trzęsieniem ziemi. - Tam, gdzie najmniej się mnie spodziewasz. Z miłością zawsze tak jest. Coś uderzyło w Jasona i pociągnęło go przez ulicę. Stoczył się po jakichś schodach i wylądował na posadzce piwnicy rozkopanego rzymskiego domu. 264 Jason - Chyba powinieneś o tym wiedzieć, Jasonie Grace - zawirował wokół niego głos Kupidyna. - W końcu znalazłeś prawdziwą miłość. A może wciąż sobie nie dowierzasz? Nico zszedł po schodach. - Nic ci się nie stało? Jason chwycił jego wyciągniętą rękę i wstał. - Nie. Po prostu dałem się głupio zaskoczyć. - Och, czyżbyś się spodziewał, że będę grał czysto? - roześmiał się Kupidyn. - Jestem bogiem miłości. Nigdy nie gram czysto. Tym razem zmysły Jasona były w pełnej gotowości. Wyczuł ruch powietrza w tej samej chwili, gdy zmaterializowała się strzała mknąca prosto w pierś Nica. Machnął mieczem i odbił ją klingą. Strzała ugodziła w mur, obsypując ich odłamkami wapienia. Wbiegli po schodach. Jason pociągnął Nica w bok, gdy kolejny podmuch wiatru przewrócił kolumnę, która by go zmiażdżyła. - Ten facet to Miłość czy Śmierć? - warknął Jason. - Zapytaj swoich przyjaciół. Frank, Hazel i Percy spotkali już mojego odpowiednika, Tanatosa. Wiele się nie różnimy. No, Śmierć bywa łagodniejsza. - Chcemy tylko tego berła! - zawołał Nico. - Próbujemy powstrzymać Gaję. Jesteś po stronie bogów czy nie? Druga strzała trafiła w grunt między stopami Nica, jaśniejąc białym blaskiem. Rzucił się do tyłu, gdy strzała wybuchła snopem płomieni. - Miłość jest po każdej stronie. Ipo niczyjej. Nie pytaj, co miłość może zrobić z tobą. - Super - mruknął Jason. - Teraz częstuje nas frazesami z wa-lentynkowych kartek. Wyczuł ruch za plecami. Obrócił się błyskawicznie, siekąc mieczem powietrze. Klinga natrafiła na coś. Usłyszał mruknięcie Jason i zamachnął się mieczem po raz drugi, ale niewidzialnego boga już nie było. Na kamieniach połyskiwał ślad złotego ichoru -krwi bogów. - Bardzo dobrze, Jasonie Grace. W końcupotrafisz wyczuć moją obecność. Większość herosów nie zdobyłaby się na nawet takie tylko draśnięcie prawdziwej miłości. -Więc teraz dostanę to berło? - zapytał Jason. Kupidyn roześmiał się. - Niestety, nie możesz nim władać, Jasonie Grace. Tylko dziecię Podziemia może wezwać zmarłych legionistów. I tylko rzymski oficer może nimi dowodzić. -Ale... Zawahał się. Przecież byt oficerem. Był pretorem. Dopiero po chwili przypomniał sobie wszystkie wątpliwości, które go dręczyły. W Nowym Rzymie był gotów przekazać swoje uprawnienia Percy’emu Jacksonowi. Czyżby właśnie to uczyniło go niegodnym dowodzenia legionem rzymskich duchów? Uznał, że zmierzy się z tym problemem, kiedy nadejdzie właściwy czas. - Po prostu oddaj nam to berło - powiedział. - Nico może wezwać... Trzecia strzała śmignęła tuż obok jego ramienia. Tym razem nie zdążył jej odbić. Nico stęknął, gdy grot wbił mu się w prawe ramię. - Nico! Syn Hadesa zachwiał się. Strzała rozpłynęła się w powietrzu, nie pozostawiając po sobie ani krwi, ani widocznej rany, ale twarz Nica była ściągnięta grymasem wściekłości i bólu. - Dość tych gierek! - zawołał. - Pokaż się! - Nie można bezkarnie spojrzeć w prawdziwe oblicze miłości. Zwaliła się jeszcze jedna kolumna. Jason zdążył uskoczyć w bok. - Doświadczyła tego moja małżonka, Psyche. Przyprowadzono ją tutaj przed wieloma tysiącleciami, kiedy był tu mój pałac. Spotykaliśmy 206 Jason się zawsze w ciemności. Została ostrzeżona, by nigdy na mnie nie spoglądać, ałe nie potrafiła oprzeć się pokusie. Bała się, że jestem potworem. Pewnej nocy zapaliła świecę i ujrzała moją twarz, gdy spałem. - Taki jesteś brzydki? Jason pomyślał, że chyba zlokalizował głos Kupidyna - na skraju amfiteatru, jakieś dwadzieścia metrów od niego - ale nie był tego pewny. Bóg roześmiał się. - Chyba za piękny. Śmiertelnik nie może spojrzeć na prawdziwe oblicze boga bez przykrych konsekwencji. Moja matka, Afrodyta, ukarała Psyche za ten brak zaufania. Moja biedna kochanka była dręczona, skazana na zesłanie, poddana straszliwym próbom. Trafiła nawet do Podziemia, by wykazać swoje poświęcenie. W końcu zasłużyła na powrót do mnie, ale wiele wycierpiała. „Teraz cię mam” - pomyślał Jason. Ciął mieczem w górę i grom wstrząsnął doliną. Piorun wyrąbał krater w miejscu, z którego przemawiał bóg. Cisza. „Kurczę, to podziałało” - pomyślał Jason i nagle jakaś niewidzialna siła powaliła go na ziemię. Miecz wypadł mu z dłoni. - Prawie ci się udało - powiedział Kupidyn głosem z oddali. -Ale Miłości nie można tak łatwo pokonać. Tuż obok Jasona runął fragment muru. Jason ledwo zdążył przetoczyć się w bok. - Przestań! - krzyknął Nico. - Przecież to ja jestem twoim celem. Zostaw go w spokoju! Jasonowi dzwoniło w uszach. W głowie mu się kręciło. W ustach miał smak wapiennego pyłu. Nie rozumiał, dlaczego Nico uważa się za główny cel, ale Kupidyn zdawał się z tym zgadzać. - Biedny Nico di Angelo. - W głosie boga zabrzmiało rozczarowanie. - Myślisz, że wiesz, czego ja chcę? A wiesz, czego ty sam chcesz? Moja ukochana Psyche zaryzykowała życie w imię miłości. Jason 267 Tylko tak mogła odpokutować brak wiary. A ty... co byś zaryzykował w moje imię? - Byłem w Tartarze i wróciłem - warknął Nico. - Nie wystraszysz mnie. -Bardzo, bardzo się mnie boisz. Spójrz na mnie. Bądź uczciwy. Jason dźwignął się na nogi. Grunt wokół Nica zadygotał. Trawa zwiędła, kamienne płyty popękały, jakby coś się poruszało, próbując wydostać się z ziemi. - Daj nam berło Dioklecjana - powiedział Nico. - Nie mamy czasu na takie gierki. - Gierki? - Kupidyn ugodził Nica, który wpadł na granitowy piedestał. - Miłość nie jest żadną gierką! To nie łagodność kwiatów! To ciężka praca, misja, która nigdy się nie kończy. Żąda wszystkiego! A przede wszystkim prawdy. Tylko wtedy udziela nagrody. Jason odzyskał miecz. Jeśli ten niewidzialny facet rzeczywiście jest Miłością, to chyba stanowczo się ją przecenia. Wolał wersję Piper - że miłość jest taktowna, uprzejma, cudowna. Afrodytę potrafił zrozumieć. Kupidyn był dla niego raczej oprychem wymuszającym okup. - Nico! - zawołał. — Czego ten facet chce od ciebie? - Powiedz mu, Nico di Angelo. Powiedz mu, że jesteś tchórzem, że boisz się samego siebie i swoich uczuć. Powiedz mu, dlaczego tak naprawdę uciekłeś z Obozu Herosów i dlaczego zawsze jesteś sam. Nico jęknął. Grunt pod jego stopami pękł i wypełzły z niego szkielety - martwi Rzymianie pozbawieni rąk, z rozłupanymi czaszkami, połamanymi żebrami i zwisającymi szczękami. Niektórzy mieli na sobie strzępy tog, inni pogięte pancerze. - Ukryjesz się między umarłymi, jak zwykle? — zadrwił Kupidyn. Z syna Hadesa buchnęły fale ciemności. Kiedy uderzyły w Jasona, prawie utracił świadomość - pochłonęły go nienawiść, strach i wstyd... 268 Jason Przed oczami przelatywały mu różne sceny. Zobaczył Nica i jego siostrę na szczycie zaśnieżonego urwiska w Maine, Percy’ego Jacksona broniącego ich przed mantikorą. Miecz Percy’e-go jaśniał w ciemności. Percy był pierwszym półbogiem, którego Nico zobaczył w akcji. Później, w Obozie Herosów, chwycił Nica za ramię i obiecał mu, że będzie się opiekował Biancą. Nico uwierzył mu. Spojrzał w jego zielononiebieskie oczy i pomyślał: „Przecież jego nie można pokonać. To prawdziwy heros”. Jakby ożyła jakaś mocarna postać z jego ulubionej gry karcianej. Jason ujrzał chwilę, kiedy Percy powrócił i powiedział Nico-wi, że Bianca nie żyje. Nico krzyknął i nazwał go kłamcą. Czuł się zdradzony, a jednak... Kiedy szkieletony zaatakowały, nie pozwolił im skrzywdzić Percy ego. Wezwał ziemię, by je pochłonęła, a potem uciekł - przerażony własną mocą i własnymi emocjami. Jason zobaczył więcej podobnych scen z punktu widzenia Nica. ... Oszołomiony, zmartwiał i zaniemówił. Tymczasem wezwane przez Nica szkielety Rzymian rzuciły się na coś niewidzialnego. Bóg walczył z nimi, odrzucając je na boki, łamiąc im żebra i gruchocząc czaszki, ale nie ustępowały, czepiając się jego ramion. - Ciekawe!- zawołał Kupidyn. —A więcjednak masz w sobie moc? - Opuściłem Obóz Herosów z powodu miłości - odrzekł Nico. — Annabeth... ona... - Wciąż się ukrywasz. - Kupidyn roztrzaskał kolejny szkielet na kawałki. - Nie jesteś silny. - Nico - wybełkotał Jason - nie przejmuj się. Zrozumiałem. Nico spojrzał na niego, na jego twarzy malował się ból. - Nie, ty tego nie rozumiesz. To niemożliwe. - Więc znowu uciekasz - szydził Kupidyn. - Od swoich przyjaciół, od samego siebie. Jason -Ja nie mam przyjaciół! Opuściłem Obóz Herosów, bo to nie jest miejsce dla mnie! Nigdy nie było! Szkielety unieruchomiły Kupidyna, ale niewidzialny bóg roześmiał się tak okrutnie, że Jason chciał wezwać jeszcze jeden piorun. Niestety, wątpił, czy ma dość mocy, by to uczynić. - Zostaw go w spokoju - wychrypiał. - To nie... Głos mu się załamał. Chciał powiedzieć „to nie twoja sprawa”, ale uświadomił sobie, że to właśnie sprawa Kupidyna. Coś, co Fawoniusz powiedział, dźwięczało mu w uszach. „To cię szokuje?” W końcu pojął sens opowieści o Psyche - dlaczego śmiertelna dziewczyna tak się bała. Podjęła ryzyko i złamała zakaz spojrzenia w twarz bogu miłości, bo bała się, że może on okazać się potworem. Psyche miała rację. Kupidyn był potworem. Miłość jest najokrutniejszym potworem. Głos Nica przypominał chrzęst tłuczonego szkła. -Ja... ja nie zakochałem się w Annabeth. - Byłeś o nią zazdrosny - powiedział Jason. - Dlatego nie chciałeś być blisko niej. I dlatego nie chciałeś być blisko... niego. Teraz to wszystko zrozumiałem. Sprzeciw i opór Nica załamały się. Ciemność ustąpiła. Szkielety Rzymian rozpadły się i rozsypały w pył. - Nienawidziłem samego siebie - powiedział. - Nienawidziłem Percy ego Jacksona. Nagle Kupidyn stał się widzialny. Objawił im się smukły, muskularny młodzieniec ze śnieżnobiałymi skrzydłami i prostymi czarnymi włosami, w białej tunice i dżinsach. Łuk i kołczan na jego ramieniu nie były zabawkami - były groźną bronią. Oczy miał czerwone jak krew, jakby wszystkie gadżety walentynkowe z całego świata zmiażdżono i przedestylowano w jedną trującą miksturę. Jego twarz była piękna, ale i sroga - raziła jak światło reflektora, tak że trudno było na nią patrzyć. Obserwował Nica z wyraźnym zadowoleniem, jakby rozpoznawał w nim cel swojej strzały. Jason - Zadurzyłem się w Percym - .wyrzucił z siebie Nico. - Taka jest prawda. Taki jest mój wielki sekret. - Spojrzał ze złością na Kupidyna. - Zadowolony? Po raz pierwszy w oczach boga pojawiło się coś w rodzaju współczucia. — Och, nie twierdzę, że Miłość zawsze uszczęśliwia. - Głos miał cichszy, o wiele bardziej ludzki. - Czasami sprawia, że powala cię bezmierny smutek. Ale w końcu spojrzałeś jej w twarz. Tylko w ten sposób można mnie pokonać. I rozpłynął się w powietrzu. Tam, gdzie stał, na ziemi leżało berło z kości słoniowej, około metra długości, zakończone ciemną kulką z polerowanego marmuru wielkości piłki bejsbolowej, wspartą na grzbietach trzech złotych rzymskich orłów. Berło Dioklecjana. Nico ukląkł i podniósł je. Spojrzał na Jasona, jakby się spodziewał, że go zaatakuje. -Jeśli inni się dowiedzą... -Jeśli inni się dowiedzą, będzie cię wspierało wielu przyjaciół, którzy wyzwolą gniew bogów na każdego, kto sprawi ci przykrość. Nico miał ponurą minę. Jason wciąż czuł promieniujące od niego rozżalenie i gniew. - Ale to twoja sprawa - dodał Jason. - Do ciebie należy decyzja, czy im to powiesz, czy nie. Ja mogę ci tylko powiedzieć... — Ja już tego nie czuję - mruknął Nico. - To znaczy... już nie czuję tego do Percy’ego. Byłem młody i łatwo ulegałem uczuciom... i... nie... Głos mu się załamał i Jason mógłby przysiąc, że Nico jest bliski łez. Bez względu na to, czy naprawdę przestał się durzyć w Per-cym, czy nie, Jasonowi trudno było sobie wyobrazić, co Nico musiał przeżywać przez te wszystkie lata, utrzymując w tajemnicy coś, co w latach czterdziestych było nie do przyjęcia, zaprzeczając Jason 271 samemu sobie, czując się kompletnie osamotniony — jeszcze bardziej od innych półbogów. - Nico — powiedział łagodnie - widziałem już wiele odważnych czynów, ale to, co ty teraz zrobiłeś, wymagało chyba największej odwagi. Nico spojrzał na niego niepewnie. - Powinniśmy wracać na okręt. -Tak. Mogę nas przenieść... - Nie. Tym razem przeniesiemy się tam drogą cieni. Na jakiś czas mam dość wiatrów. XXXVII ANNABETH TJ"trata wzroku była bolesną udręką. A oddzielenie od Percy’e-go straszne. Teraz, kiedy Annabeth odzyskała już wzrok, patrzyła, jak jej chłopak powoli umiera, zatruty krwią gorgony, i nie mogła nic na to poradzić. To była najgorsza klątwa. Bob przerzucił sobie Percy ego przez ramię jak worek z ekwipunkiem sportowym. Mały Bob zwinął się w kłębek na plecach Percy ego, mrucząc głośno. Bob kroczył szybko, nawet jak na tytana, więc Annabeth z trudem za nim nadążała. W płucach jej rzęziło. Skóra zaczęła się łuszczyć. Pomyślała, że powinna znowu napić się ognistej wody, ale Flegeton zostawili za sobą. Ciało miała tak obolałe i poobijane, że już zapomniała, jak to jest, kiedy nic nie boli. - Jak długo jeszcze? - wychrypiała. - Chyba za długo - odrzekł przez ramię Bob. - Ale może nie. „Bardzo pocieszające” — pomyślała, ale nie miała siły tego wypowiedzieć. Annabeth Krajobraz znowu się zmienił. Wciąż schodzili w dół, co powinno było ułatwić ten pospieszny marsz, ale zbocze opadało pod złym kątem - było zbyt strome, by po nim zbiegać, i zbyt zdradzieckie, by mogła sobie pozwolić choćby na chwilę nieuwagi. Grunt był śliski, czasem pokrywał go luźny żwir, a czasem szlam. Co jakiś czas omijała kolce na tyle ostre, że mogły przebić jej stopę, i wybrzuszenia... no, raczej nie skały, bo bardziej przypominały brodawki wielkości arbuzów. Gdyby zechciała się nad tym zastanowić (a nie chciała), pewnie by pomyślała, że Bob prowadzi ją jelitami Tartara. Powietrze zgęstniało i cuchnęło ściekiem. Ciemność nie była już tak nieprzenikniona, ale przed sobą Annabeth widziała tylko białe włosy Boba i ostrze jego włóczni. Zauważyła, że od czasu walki z arai nie schował tego ostrza w miotle. To też wzmagało w niej lęk. Percy podrygiwał na ramieniu Boba, co powodowało, że kotek musiał wciąż zfnieniać pozycję na jego plecach. Co jakiś czas Percy jęczał z bólu, a Annabeth czuła się tak, jakby jakaś pięść ściskała jej serce. Przypomniała sobie herbatkę z Piper, Hazel i Afrodytą w Charleston. O, bogowie, jak to było dawno... Afrodyta wzdychała i tęsknie wspominała stare dobre czasy wojny secesyjnej -kiedy miłość i wojna szły ze sobą w parze. Bogini wskazała wtedy z dumą na Annabeth jako na przykład dla pozostałych dziewcząt: „Kiedyś jej obiecałam, że będzie miała ciekawe życie miłosne. I co, może tak nie było?”. Annabeth chciała ją udusić. Tej „ciekawości” było w jej życiu trochę za wiele. Teraz wciąż wierzyła, że wszystko dobrze się skończy. Przecież to nadal jest możliwe, bez względu na to, co dawne mity mówią o tragicznych losach herosów. Muszą być wyjątki, prawda? Jeśli cierpienie ma zawsze być wynagrodzone, to Percy i ona już zasłużyli na nagrodę główną. 274 Annabeth Pomyślała o wizji, jaką przedstawił jej Percy - osiedlają się w Nowym Rzymie, razem tam studiują. Z początku wizja życia wśród Rzymian trochę ją przerażała. Miała im za złe, że odebrali jej Percyego na tak długo. Teraz zgodziłaby się na to z ochotą. Jeśli tylko przeżyją. Jeśli Reyna otrzyma od niej wiadomość. Jeśli mnóstwo innych rzeczy skończy się pomyślnie. „Przestań” - skarciła się w duchu. Trzeba skupić się na teraźniejszości, stawiać jedną stopę przed drugą, ostrożnie omijać każdy polip wyrastający z tych jelit. Kolana miała rozgrzane i chwiejne, jak druciane wieszaki wykrzywione do granic wytrzymałości. Percy jęczał i mruczał coś, czego nie mogła zrozumieć. Bob nagle się zatrzymał. - Patrz. Przed nimi, w mroku, roztaczało się płaskie czarne bagnisko. Wisiała nad nim mgła, żółta jak siarka. Choć nie było słońca, rosły tu jakieś rośliny - kępy trzcin, mizerne drzewa bez liści, z bagna wyrastały nawet jakieś chorowite kwiaty Omszałe ścieżki biegły między jamami pełnymi bulgocącej smoły. Przed Annabeth widniały głębokie ślady wielkości pokryw od pojemników na śmieci, z długimi, ostro zakończonymi palcami. Niestety, nie miała wątpliwości, kto mógł je zostawić. - Smok? - Tak. - Bob uśmiechnął się do niej. - To dobrze! -Yyy... dlaczego? - Bo już niedaleko. I pomaszerował w bagnisko. Annabeth chciało się wyć. Nienawidziła, że jest na łasce tytana, zwłaszcza takiego, który powoli odzyskiwał pamięć i prowadził ich do „dobrego” olbrzyma przez bagnisko, gdzie najwyraźniej spacerował sobie smok. Annabeth 27S Ale Bob niósł Percy ego. Gdyby się zawahała, mogłaby zgubić ich w mroku. Pospieszyła za nim, przeskakując z jednej kępy mchu na drugą i modląc się do Ateny, by ją ustrzegła od wpadnięcia w którąś z tych cuchnących dziur. Ale teren przynajmniej sprawił, że Bob szedł już trochę wolniej. Kiedy go dogoniła, mogła iść tuż za nim i mieć oko na Percy’ego, który mamrotał w malignie. Czoło miał niepokojąco gorące. Kilka razy wybełkotał: „Annabeth”, co tak ją wzruszało, że z trudem tłumiła szloch. Kociak mruczał głośniej i przytulał się do Boba pleców. W końcu mgła opadła, ukazując błotnistą polankę, niby wyspę pośród bagniska. Grunt był upstrzony skarłowaciałymi drzewami i kupami kamieni. Pośrodku stała wielka, kopulasta chata z kości i zielonkawej skóry. Z dziury w szczycie wydobywał się dym. Wejście było zasłonięte łuskowatą skórą jakiegoś gada; po obu stronach płonęły żółtym światłem dwie pochodnie z olbrzymich kości udowych. Uwagę Annabeth najbardziej przyciągnęła jednak czaszka smoka. Jakieś pięćdziesiąt metrów od niej, w połowie drogi do ziemianki, z ziemi wyrastał pod kątem czterdziestu pięciu stopni potężny dąb. Szczęki czaszki smoka obejmowały pień, jakby dąb był językiem martwego gada. - Tak - mruknął Bob. - Jest bardzo dobrze. Dla Annabeth nie było tu nic dobrego. Zanim zdążyła zaprotestować, Mały Bob wygiął grzbiet i zasy-czał. Za nimi przez bagnisko przetoczył się potężny ryk - odgłos, który Annabeth słyszała ostatnio podczas bitwy o Manhattan. Odwróciła się i zobaczyła szarżującego na nich smoka. XXXVIII ANNABETH C o nią najbardziej wstrząsnęło? Smok był z pewnością najpiękniejszym stworzeniem, jakie zobaczyła od czasu wpadnięcia do Tartaru. Jego skóra pokryta była zielonymi i żółtymi plamami, jak słońce prześwitujące przez baldachim lasu. Gadzie oczy miały jej ulubiony kolor morskiej zieleni (jak oczy Percy’ego). Kiedy rozpostarł skórzaste falbany wokół głowy, wyglądał tak dostojnie i pięknie, że aż trudno było uwierzyć w jego mordercze zamiary. Był długi jak kolejka metra. Potężne szpony zagłębiały się w błoto, gdy sunął naprzód, miotając ogonem na boki. Zasyczał, plując strumieniem zielonego jadu, który zadymił na mchu i podpalił smołę w jamach, przesycając powietrze wonią świeżego igliwia i imbiru. Ten potwór nawet pachniał dobrze. Jak większość smoków nie miał skrzydeł, ale był długi i bardziej przypominał węża niż smoka. I wyglądał na głodnego. - Bob, co to jest? - Maeoński smok. Z Maeonii. Annabeth Bardzo pomocna informacja. Chętnie by walnęła Boba w głowę tą jego miotłą, gdyby zdołała ją unieść. - Możemy go jakoś zabić? - My? Nie. Smok ryknął, jakby się z tym zgadzał, ponownie wypełniając powietrze wonią igliwia i imbiru, która byłaby znakomitym zapachem odświeżającym wnętrze samochodu. - Chroń Percy ego - powiedziała. - Ja skupię jego uwagę na sobie. Nie miała pojęcia, jak to zrobi, ale nic innego nie potrafiła wymyślić. Nie może pozwolić, by Percy umarł, póki ma jeszcze dość siły, by utrzymać się na nogach. - Nie musisz - powiedział Bob. - Za minutę... - ROOOOOAAARR! Annabeth odwróciła się. Z chaty wyszedł olbrzym. Miał z sześć metrów wzrostu - typowa wysokość olbrzyma -ludzkie kształty od pasa w górę i pokryte łuską gadzie nogi, jak u dwunożnego dinozaura. Nie miał żadnej broni. Zamiast pancerza nosił tylko koszulę z zielono nakrapianej skóry, połatanej baranim runem. Jego skóra była wiśniowa, broda i włosy rdzawe, przetykane kępkami trawy, liści i kwiatów z bagniska. Ryknął wyzywająco, ale na szczęście nie patrzył na Annabeth. Bob odciągnął ją na bok, gdy olbrzym ruszył na smoka. Starli się jak w jakiejś dziwacznej bożonarodzeniowej scenie walki - czerwone przeciw zielonemu. Smok plunął jadem. Olbrzym odskoczył w bok. Chwycił pień dębu i wyrwał go z korzeniami. Stara czaszka rozsypała się w pył, gdy zamachnął się pniem jak kijem bejsbolowym. Ogon smoka owinął się wokół, pasa olbrzyma, pociągając go ku kłapiącej szczęce. Ale gdy olbrzym znalazł się dostatecznie blisko, wepchnął pień w gardziel potwora. Annabeth miała nadzieję, że już nigdy więcej nie zobaczy tak makabrycznej sceny. Pień przebił gardło i przyszpilił smoka do Annabeth ziemi. Korzenie zaczęły się poruszać, zakotwiczając dąb, aż w końcu wyglądał, jakby stał tam od stuleci. Smok miotał się i wstrząsał tułowiem, ale korzenie nie puszczały. Olbrzym uderzył go pięścią w kark. TRZASK. Potwór zwiotczał. Zaczął się rozpływać, pozostawiając na ziemi tylko kości, mięso, skórę i nową smoczą czaszkę, której szczęki otaczały pień dębu. Bob chrząknął. - Dobre. Kociak zamruczał z aprobatą i zaczął myć sobie łapki. Olbrzym kopnął szczątki smoka, przyglądając im się krytycznie. - Niedobre kości - powiedział. - Chciałem mieć nową laskę. Hmpf. Ale mam trochę dobrej skóry na wejście do wychodka. Oddarł kawał miękkiej skóry z falban smoka i wetknął sobie za pas. - Uch... - Annabeth chciała zapytać, czy olbrzym naprawdę używa smoczej skóry jako papieru toaletowego, ale uznała, że jednak tego nie zrobi. - Bob, może nas przedstawisz? - Annabeth... - Bob poklepał nogi Percy’ego. - A to jest Percy. Annabeth miała nadzieję, że tytan sobie z niej żartuje, ale trudno to było poznać po jego twarzy. Zgrzytnęła zębami. - Chodziło mi o olbrzyma. Obiecałeś, że nam pomoże. - Obiecał? - Olbrzym zerknął na nich. Oczy mu się zwęziły pod krzaczastymi czerwonymi brwiami. - Obietnica to wielka sprawa. Dlaczego Bob miałby obiecać, że pomogę? Bob przestąpił z nogi na nogę. Tytani budzili strach, ale Annabeth jeszcze nigdy nie widziała żadnego przy olbrzymie. W porównaniu z zabójcą smoków Bob wyglądał jak chuchro. - Damasen to dobry olbrzym - powiedział Bob. - Spokojny. Może wyleczyć z trucizny. Annabeth Annabeth patrzyła, jak olbrzym Damasen odrywał gołymi rękami kawały krwawego mięsa z truchła smoka. - Spokojny - powtórzyła. - No tak, przecież widzę. - Dobre mięso na kolację. - Damasen wyprostował się i przyjrzał się jej, jakby była potencjalnym źródłem protein. - Wejdźcie do środka. Będzie potrawka. A potem zobaczymy, co z tą obietnicą. XXXIX ANNABETH Przytulna. Annabeth nigdy by nie pomyślała, że opisze tym słowem coś w Tartarze, ale mimo że chata olbrzyma była wielka jak planetarium i zbudowana z kości, błota i smoczej skóry, ona tak właśnie się w niej czuła. Pośrodku płonęło ognisko ze smoły i kości, ale dym był biały i bezwonny i ulatywał przez otwór w powale. Sucha bagienna trawa i szare wełniane kobierce pokrywały podłogę. W jednym końcu było wielkie legowisko z owczych i smoczych skór. W drugim stały stojaki, na których suszyły się zioła, zasolone skóry i coś, co wyglądało jak paski smoczego mięsa. Pachniało duszonym mięsem, dymem, bazylią i tymiankiem. Zaniepokoiło ją tylko stadko owiec w zagrodzie w głębi chaty. Przypomniała sobie jaskinię cyklopa Polifema, który pożerał półbogów i owce - bez różnicy. Zastanawiała się, czy olbrzymy mają podobne upodobania. Kusiło ją, żeby stąd uciec, ale Bob już złożył Percy’ego na legowisku olbrzyma, gdzie chłopak prawie utonął w wełnie i skórze. Annabeth 281 Mały Bob wskoczył tam za nim i zaczął ugniatać skóry, mrucząc tak głośno, że legowisko drżało jak automatyczne łóżko do masażu. Damasen podszedł do paleniska. Wrzucił mięso smoka do wiszącego nad ogniem kotła, który wyglądał, jakby go zrobiono z czaszki potwora, po czym wziął chochlę i zaczął nią mieszać potrawę. Annabeth nie chciała być kolejnym składnikiem potrawki, ale w końcu przyszła tu w określonym celu. Wzięła głęboki oddech i podeszła do olbrzyma. - Mój... przyjaciel umiera. Możesz go wyleczyć czy nie? Trochę się zająknęła, wypowiadając słowo „przyjaciel”. Percy był dla niej kimś o wiele więcej niż przyjacielem. Nawet „mój chłopak” w pełni tego nie oddawał. Przeszli razem tyle, że stał się jej częścią - czasami irytującą, to fakt, ale bez wątpienia częścią, bez której nie mogłaby żyć. Damasen spojrzał na nią spod krzaczastych czerwonych brwi. Spotykała już wielkich, przerażających humanoidów, ale ten olbrzym wzbudzał w niej jakiś inny rodzaj niepokoju. Nie budził strachu. Promieniował smutkiem i goryczą, jakby własne utrapienie tak go'pochłaniało, że miał do niej żal, bo próbowała zwrócić jego uwagę na coś innego. - Nie słyszałem takich słów w Tartarze - burknął. - Przyjadę. Obietnica. Annabeth skrzyżowała ramiona. - A krew gorgony? Potrafisz z niej uleczyć czy może Bob przecenia twoje talenty? Kierowanie tak bezceremonialnych słów do sześciometrowego zabójcy smoków nie było mądrą taktyką, ale Percy umierał. Nie miała czasu na dyplomatyczne zabiegi. Damasen spojrzał na nią spode łba. - Wątpisz w moje talenty? Półżywy śmiertelnik wdziera się na moje bagnisko i kwestionuje moje talenty? 282 Annabeth -Tak. - Hmpf. - Damasen wręczył chochlę Bobowi. - Mieszaj. Następnie przyjrzał się swojej suszarce i wybrał z niej jakieś liście i korzonki. Wepchnął je sobie do ust, przeżuł i wypluł zielonkawą kulę. - Kubek rosołu - powiedział. Bob wlał trochę sosu z kotła do pustej tykwy i wręczył ją Da-masenowi, który wrzucił do niej przeżutą przez siebie kulę ziół i zamieszał palcem. - Krew gorgony — mruknął. — Też mi coś! Podszedł do legowiska i podparł Percy ego jedną ręką. Mały Bob powąchał rosół i prychnął, po czym zaczął drapać wełnianą skórę pazurkami, jakby chciał coś zakopać. - Chcesz go tym nakarmić? - zapytała Annabeth. Olbrzym łypnął na nią. - Kto tu jest uzdrawiaczem? Ty? Zamilkła. Patrzyła, jak olbrzym wlewa Percy emu rosół do ust. Robił to zaskakująco łagodnie, mrucząc słowa zachęty, których nie mogła dosłyszeć. Po każdym łyku twarz Percy’ego odzyskiwała kolor. Wypił cały kubek i otworzył oczy. Rozejrzał się nieprzytomnie, spostrzegł Annabeth i uśmiechnął się do niej, jakby był pijany. - Czuję się świetnie. Źrenice potoczyły mu się w górę. Padł bezwładnie na plecy i zachrapał. - Parę godzin snu — oświadczył Damasen - i będzie jak nowy. Annabeth załkała z ulgi. - Dzięki. Damasen spojrzał na nią ze smutkiem. - Och, nie dziękuj mi. Nadal jesteście skazani. A ja żądam zapłaty za moje usługi. Annabeth zrobiło się sucho w ustach. 2&2 Annabeth -Tak. - Hmpf. - Damasen wręczył chochlę Bobowi. - Mieszaj. Następnie przyjrzał się swojej suszarce i wybrał z niej jakieś liście i korzonki. Wepchnął je sobie do ust, przeżuł i wypluł zielonkawą kulę. - Kubek rosołu - powiedział. Bob wlał trochę sosu z kotła do pustej tykwy i wręczył ją Da-masenowi, który wrzucił do niej przeżutą przez siebie kulę ziół i zamieszał palcem. - Krew gorgony - mruknął. - Też mi coś! Podszedł do legowiska i podparł Percy ego jedną ręką. Mały Bob powąchał rosół i prychnął, po czym zaczął drapać wełnianą skórę pazurkami, jakby chciał coś zakopać. - Chcesz go tym nakarmić? - zapytała Annabeth. Olbrzym łypnął na nią. - Kto tu jest uzdrawiaczem? Ty? Zamilkła. Patrzyła, jak olbrzym wlewa Percy’emu rosół do ust. Robił to zaskakująco łagodnie, mrucząc słowa zachęty, których nie mogła dosłyszeć. Po każdym łyku twarz Percy’ego odzyskiwała kolor. Wypił cały kubek i otworzył oczy. Rozejrzał się nieprzytomnie, spostrzegł Annabeth i uśmiechnął się do niej, jakby był pijany. - Czuję się świetnie. Źrenice potoczyły mu się w górę. Padł bezwładnie na plecy i zachrapał. - Parę godzin snu - oświadczył Damasen - i będzie jak nowy. Annabeth załkała z ulgi. - Dzięki. Damasen spojrzał na nią ze smutkiem. - Och, nie dziękuj mi. Nadal jesteście skazani. A ja żądam zapłaty za moje usługi. Annabeth zrobiło się sucho w ustach. Annabeth - Yyy... jakiej zapłaty? - Opowieści. - Oczy mu rozbłysły. - W Tartarze jest nudno. Możesz mi o was opowiedzieć, gdy będziemy jedli? Annabeth wcale nie miała ochoty opowiadać olbrzymowi o ich planach. Przyjął ich jednak tak gościnnie. Uratował życie Percy’emu. Jego potrawka z mięsa smoka smakowała wybornie (zwłaszcza w porównaniu z ognistą wodą). Jego chata była ciepła i przytulna. Po raz pierwszy w Tartarze Annabeth poczuła, że może się zrelaksować. Co było ironią losu, skoro jadła kolację z tytanem i olbrzymem. Opowiedziała Damasenowi o swoim życiu i o przygodach, jakie przeżyła razem z Percym. Opowiedziała, jak Percy spotkał Boba, wyczyścił mu pamięć w rzece Lete i pozostawił go pod opieką Hadesa. - Percy chciał dobrze - zapewniła Boba. - Nie wiedział, że Hades okaże się taką mendą. Nawet dla niej nie zabrzmiało to przekonująco. Hades zawsze był mendą. Pomyślała o tym, co mówiły arai-że Nico di Angelo był jedyną osobą, która odwiedziła Boba w pałacu Hadesa. Nico był najmniej towarzyskim, najmniej skłonnym do pomocy półbogiem, jakiego znała, a jednak okazał Bobowi tyle serdeczności. A przekonując go, że Percy jest jego przyjacielem, nieświadomie ocalił im życie. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek go rozgryzie. Bob umył swoją miskę płynem ze spryskiwacza i ścierką. Damasen machnął zachęcająco łyżką. - Opowiadaj dalej, Annabeth Chase. Wyjaśniła mu, co jest celem ich wyprawy na „Argo II”. Kiedy powiedziała, że chcą powstrzymać przebudzenie się Gai, zająknęła się. 284 Annabeth - Ona jest... yyy... twoją matką, tak? Damasen wytarł miskę. Twarz miał pożłobioną, pokrytą bliznami i śladami po oparzeniach jadami, więc wyglądała jak powierzchnia asteroidy. - Tak - powiedział. - A Tartar jest moim ojcem. - Zatoczył ręką półkole. - Jak widzisz, sprawiłem rodzicom zawód. Spodziewali się po mnie... więcej. Annabeth wciąż nie mogła do końca uwierzyć, że je kolację z olbrzymem o nogach jaszczura, olbrzymem, którego rodzicami byli Ziemia i Otchłań. Bogów Olimpu dość trudno było sobie wyobrazić jako rodziców, ale przynajmniej przypominali ludzi. A ci prastarzy, pierwotni bogowie, jak Gaja i Tartar... W jaki sposób można opuścić dom i uniezależnić się od swoich rodziców, jeśli dosłownie obejmują cały świat? - Więc... nie masz nic przeciwko temu, że walczymy z twoją mamą? Damasen prychnął jak byk. - Życzę powodzenia. Ale teraz to mój ojciec jest dla was większym zagrożeniem. Z nim jako przeciwnikiem nie macie żadnych szans. Annabeth nagle straciła apetyt. Odstawiła miskę na podłogę. Mały Bob podszedł, by sprawdzić, co w niej jest. - Przeciwnikiem? Damasen przełamał smoczą kość i zaczął dłubać sobie w zębach jej odłamkiem. - Wszystko, co widzicie, jest ciałem Tartara, a przynajmniej jego manifestacją. Wie, że tu jesteście. Wciąż próbuje was powstrzymać. Polują na was moi bracia. To godne uwagi, że żyjecie tak długo, nawet korzystając z pomocy Japeta. Bob nachmurzył się, gdy usłyszał swoje imię. - Pokonani nas ścigają, tak. Są blisko. Annabeth Damasen wypluł odłamek kości. - Mogę was osłaniać przez jakiś czas, na tyle długo, byście odpoczęli. To ja panuję nad tym bagniskiem. Ale w końcu was dopadną. - Moi przyjaciele muszą dotrzeć do Wrót Śmierci - powiedział Bob. - Tamtędy mogą wyjść na świat. - To niemożliwe - mruknął Damasen. - Wrota są za dobrze strzeżone. Annabeth pochyliła się do przodu. - Ale wiesz, gdzie one są? - Oczywiście. Cały Tartar zbiega w dół do jednego miejsca: do swojego serca. Tam są Wrota Śmierci. Ale nie dojdziecie tam żywi z jednym tylko Japetem. - Więc chodź z nami. Pomóż nam. -HA! Annabeth podskoczyła. Percy powtórzył nieprzytomnie przez sen: - Ha, ha, ha. - Dziecię Ateny - rzekł olbrzym - ja nie jestem waszym przyjacielem. Raz pomogłem śmiertelnikom i sama widzisz, dokąd mnie to zaprowadziło. - Pomogłeś śmiertelnikom? - Annabeth znała mnóstwo greckich legend, ale imię „Damasen” nic jej nie mówiło. - Nie... nie rozumiem. - Przykra sprawa - powiedział Bob. - Dobrym olbrzymom przytrafiają się przykre sprawy. Damasen został stworzony, by przeciwstawić się Aresowi. - Zgadza się - przyznał olbrzym. - Jak wszyscy moi bracia urodziłem się, by przeciwstawić się któremuś z bogów. Moim wrogiem był Ares. Ale Ares to bóg wojny. Więc urodziłem się... -Jako jego przeciwieństwo - domyśliła się Annabeth. — Nastawiony pokojowo do świata. - Pokojowo, przynajmniej jak na olbrzyma. - Damasen westchnął. - Wędrowałem po łąkach Maeonii, w krainie, która teraz 286 Annabeth nazywa się Turcją. Opiekowałem się moimi owcami i zbierałem zioła. Dobre to było życie. Ale nie potrafiłem walczyć z bogami. Moi rodzice przeklęli mnie za to. A oto największa obraza. Pewnego dnia maeoński smok zabił śmiertelnika, pasterza, mojego przyjaciela, więc wytropiłem gada i wepchnąłem mu drzewo w gardziel. Użyłem mocy ziemi, by drzewo zakorzeniło się na nowo, i w ten sposób przyszpiliłem go na zawsze. Upewniłem się, że już więcej nie będzie zagrażał śmiertelnikom. Tego już Gaja nie mogła mi wybaczyć. - Bo komuś pomogłeś? - Tak. - Damasen jakby się zawstydził. - Gaja otworzyła ziemię, która mnie pochłonęła, i zesłała tutaj, w trzewia mojego ojca Tartara, gdzie gromadzą się wszelkie bezużyteczne szumowiny, wszystkie resztki stworzenia, o które ona nie dba. - Wyjął sobie kwiat z włosów i spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem. - Pozwolili mi żyć, paść owce, zbierać zioła, tak żebym doświadczył bezużyteczności życia, które wybrałem. Dzień w dzień... albo w czasie, co przemija jak dzień w tym pozbawionym światła miejscu... maeoński smok odradza się, by mnie zaatakować. Moją klątwą jest niekończące się zabijanie. Annabeth rozejrzała się po chacie, próbując sobie wyobrazić, ile tysiącleci spędził tu Damasen na wygnaniu, zabijając smoka, zbierając jego kości, skórę i mięso, wiedząc, że następnego dnia smok znowu go zaatakuje. Z trudem potrafiła sobie wyobrazić, że sama przeżyłaby tu choćby tydzień. Wygnanie tu własnego syna na całe stulecia - to było niewyobrażalne okrucieństwo. - Przełam tę klątwę — powiedziała. - Chodź z nami. Damasen zacmokał. - To nie takie proste. Myślisz, że nie próbowałem opuścić tego miejsca? To niemożliwe. Bez względu na to, w którą stronę powędruję, zawsze w końcu znowu tu trafiam. Znam tylko to bagnisko, Annabeth to jedyny cel, jaki potrafię sobie wyobrazić. Nie, mała półbogini. Klątwa nade mną panuje. Nie ma nadziei, bym mógł stąd odejść. - Nie ma nadziei - powtórzył Bob. - Musi być jakiś sposób. Annabeth nie mogła znieść wyrazu twarzy olbrzyma. Przypominał jej ojca, kiedy parę razy wyznał, że wciąż kocha Atenę. Taki był smutny, taki przybity, pragnąc czegoś, co było niemożliwe. - Bob ma plan, jak dotrzeć do Wrót Śmierci - upierała się. - Powiedział, że możemy się ukryć we Mgle Śmierci. - Mgła Śmierci? - Damasen łypnął na Boba. - Chcesz ich zaprowadzić do Achlys? - To jedyny sposób - odrzekł Bob. - Umrzecie - powiedział Damasen. - W bólu. W ciemności. Achlys nie ufa nikomu i nikomu nie pomaga. Bob sprawiał wrażenie, jakby chciał się z nim spierać, ale zacisnął wargi i milczał. —Jest jakiś inny sposób? — zapytała Annabeth. - Nie. Mgła Śmierci to najlepszy plan. Niestety, to straszliwy plan. Annabeth poczuła się tak, jakby znowu zawisła nad otchłanią, nie mogąc się podciągnąć, wiedząc, że za chwilę palce jej osłabną, że jest w sytuacji bez wyjścia. - Ale czy nie warto spróbować? - zapytała. - Mógłbyś powrócić do świata śmiertelników. Mógłbyś znów zobaczyć słońce. Oczy Damasena były jak oczodoły w czaszce smoka - mroczne i puste, pozbawione nadziei. Wrzucił złamaną kość do ognia i wstał - potężny czerwony wojownik w owczej i smoczej skórze, z suchymi kwiatami i ziołami we włosach. Tak, Damasen był przeciwieństwem Aresa. Ares to najgorszy z bogów, porywczy, kochający przemoc. Damasen był najlepszym z olbrzymów, był łagodny i chętny do pomocy... i za to został skazany na wieczną mękę. 288 Annabeth - Prześpij się - powiedział olbrzym. - Przygotuję wam trochę zapasów na drogę. Przykro mi, ale tylko to mogę dla was zrobić. Chciała zaprotestować, ale gdy tylko usłyszała „prześpij się”, ciało ją zdradziło, choć przecież postanowiła, że już nigdy w Tartarze nie zaśnie. Brzuch miała pełny. Ogień tak miło trzaskał. Zapach ziół przypominał jej wzgórza wokół Obozu Herosów w lecie, kiedy satyrowie i najady zbierają dzikie rośliny w leniwe popołudnie. - Może troszkę się prześpię. Bob zgarnął ją jak szmacianą lalkę. Nie broniła się. Złożył ją obok Percy’ego na legowisku olbrzyma i natychmiast zamknęła oczy. XL ANNABETH -A.nnabeth obudziła się, patrząc na cienie tańczące po powale. Nie miała żadnych snów. To było tak niezwykłe, że nie była pewna, czy naprawdę już nie śpi. Percy chrapał obok niej, a Mały Bob mruczał na jego brzuchu. Usłyszała rozmowę Boba i Damasena. - Nie powiedziałeś jej - mówił Damasen. - Nie. Już i tak jest wystraszona. -1 powinna być. A jeśli nie zdołasz przeprowadzić ich przez Noc? Powiedział „Noc”, jakby to było imię — złe imię. - Muszę — odrzekł Bob. - Dlaczego? Co oni ci dali? Pozbawili cię twojego dawnego życia, wszystkiego, czym byłeś. Tytani i giganci... Mamy być wrogami bogów i ich dzieci. I co, już nie jesteśmy? - To dlaczego uzdrowiłeś tego chłopaka? Damasen sapnął. - Sam się dziwię. Może dlatego, że ta dziewczyna mnie sprowokowała, a może... może tych dwoje mnie zaintrygowało. Zaszli jpo Annabeth tak daleko. To godne podziwu. Ale jak mielibyśmy im jeszcze pomóc? To nie nasze przeznaczenie. - Może - przyznał niechętnie Bob. - Ale... czy lubisz nasze przeznaczenie? - Też mi pytanie. Czy w ogóle ktokolwiek lubi swoje przeznaczenie? - Lubię być Bobem - mruknął tytan. - Zanim zacząłem sobie przypominać... - Uch. — Rozległ się szmer, jakby ktoś wpychał coś do skórzanej torby. - Damasenie, pamiętasz słońce? Szmer ucichł. Annabeth słyszała, jak olbrzym oddycha przez nos. - Tak, było żółte. Kiedy dotykało horyzontu, niebo się barwiło. - Tęsknię za słońcem - powiedział Bob. - I za gwiazdami. Chciałbym znowu przywitać się z gwiazdami. - Gwiazdy... - Damasen wypowiedział to słowo tak, jakby zapomniał, co oznacza. - Tak. Układają się w srebrne wzory na nocnym niebie. - Rzucił coś na podłogę. - E tam. Co to za gadanie. Nie możemy... W oddali zaryczał maeoński smok. Percy usiadł. - Co? Gdzie...? Co? - Wszystko w porządku. - Annabeth chwyciła go za ramię. Dopiero teraz spostrzegł, że leżą razem na jakimś legowisku, i to z małym kotkiem. -Ten odgłos... Gdzie my jesteśmy? - A co pamiętasz? Zmarszczył czoło. Oczy miał przytomne. Wszystkie rany poznikały. Gdyby nie podarte ubranie i gruba warstwa brudu na całym ciele, wyglądałby, jakby nigdy nie wpadł do Tartaru. -Ja... Te demoniczne babki... a potem... No, niewiele. Damasen stanął nad legowiskiem. Annabeth 291 - Nie ma czasu, mali śmiertelnicy. Smok powraca. Obawiam się, że jego ryk ściągnie tu innych... moich braci, którzy na was polują. Wkrótce tu będą. Annabeth poczuła, że puls jej przyspiesza. - Co im powiesz, kiedy tu przyjdą? Wargi Damasena zadrgały. - A co mam im do powiedzenia? Nic szczególnego, jeśli was tu nie będzie. Rzucił im dwie torby ze smoczej skóry. - Ubrania, jedzenie, picie. Bob miał na ramieniu podobną, tylko większą torbę. Wsparł się na swojej miotle, patrząc na Annabeth, jakby wciąż rozważał słowa Damasena: „Co oni ci dali? Jesteśmy wrogami półbogów, ich nieśmiertelnymi wrogami”. Nagle Annabeth poraziła myśl tak ostra i jasna jak klinga samej Ateny. - Przepowiednia Siedmiorga - powiedziała. Percy już wyczołgał się z legowiska i zakładał plecak. Spojrzał na nią, marszcząc czoło. - O co ci chodzi? Annabeth chwyciła Damasena za rękę. Drgnął. Nastroszył brwi. Skórę miał szorstką jak pumeks. - Musisz z nami iść - powiedziała. - Przepowiednia mówi: wróg w zbrojnym rynsztunku u Wrót Śmierci siędzie. Myślałam, że chodzi o Rzymian i Greków, ale się myliłam. Tu chodzi o nas, o półbogów, tytana i olbrzyma. Potrzebujemy ciebie, żeby zamknąć Wrota! Smok zaryczał ponownie, tym razem bliżej. Damasen łagodnie odsunął rękę Annabeth. - Nie, dziecinko - mruknął. - Tu jest moja klątwa. Nie mogę od niej uciec. - Możesz. Nie walcz ze smokiem. Wymyśl coś, by przerwać ten zaklęty cykl! Znajdź inne przeznaczenie. 2<)2 Annabeth Damasen pokręcił głową. - Nawet gdybym zdołał, nie mogę opuścić tego bagniska. To jedyny cel, jaki potrafię sobie wyobrazić. Myśli mknęły w głowie Annabeth. - Jest inny cel. Spójrz na mnie! Zapamiętaj sobie moją twarz. Kiedy będziesz gotowy, szukaj mnie. Zabierzemy cię do świata śmiertelników. Zobaczysz słońce i gwiazdy. Grunt zadygotał. Smok już się zbliżał, wlokąc się przez bagnisko, paląc drzewa i mech swoim trującym jadem. Gdzieś z oddali dobiegł Annabeth głos Polybotesa, wzywającego, by ruszyli w drogę: - SYN BOGA MORZA! JEST BLISKO! - Annabeth - powiedział z naciskiem Percy - to sygnał do odejścia. Damasen wyjął coś zza pasa. W jego potężnej dłoni biały odłamek kości wyglądał jak jeszcze jedna wykałaczka, ale kiedy go jej podał, zdała sobie sprawę, że to miecz - klinga ze smoczej kości, z morderczym ostrzem i prostym uchwytem ze skóry. - Ostatni dar dla córki Ateny - burknął. - Nie mogę pozwolić, byś szła na śmierć nieuzbrojona. A teraz idźcie! Zanim będzie za późno. Annabeth chciało się płakać. Wzięła miecz, ale nie była w stanie podziękować olbrzymowi. Myślała, że miał walczyć po ich stronie. Takie było znaczenie tego fragmentu przepowiedni. Ale Damasen odwrócił się. - Musimy iść - ponaglił ich Bob, kiedy kotek wspiął mu się na ramię. - On ma rację, Annabeth - powiedział Percy. Pobiegli do wejścia. Annabeth nie spojrzała za siebie, idąc za Percym i Bobem przez bagnisko, ale usłyszała, jak Damasen wzniósł okrzyk bojowy, teraz przesycony rozpaczą, gdy po raz kolejny stanął do walki ze swoim odwiecznym wrogiem. XLI PIPER Piper niewiele wiedziała o krajach śródziemnomorskich, ale była pewna, że w lipcu nie powinno być w nich mrozu. Dwa dni po tym, jak opuścili Split, niebo zasnuły szare chmury. Morze było wzburzone. Zimna mżawka chłostała pokład, pokrywając szronem poręcze i liny. - To przez nie - mruknął Nico, unosząc starożytne berło. - Na pewno. Piper zamyśliła się. Odkąd Jason i Nico wrócili z pałacu Dioklecjana, byli jacyś spięci i małomówni. Coś tam się wydarzyło -coś, czym Jason nie chciał się z nią podzielić. To możliwe, że berło spowodowało tę zmianę pogody. Czarna kula na jego szczycie zdawała się wysysać barwę z powietrza. Złote orły połyskiwały zimno. Berło mogło służyć do panowania nad zmarłymi i z całą pewnością wydzielało złe wibracje. Trener Hedge tylko raz na nie spojrzał, po czym zbladł i oznajmił, że idzie do swojej kajuty, by szukać pociechy w filmach z Chuc-kiem Norrisem. (Piper podejrzewała jednak, że wciąż wysyła 294 Piper Iris-wiadomości do swojej dziewczyny, Mellie; ostatnio coś go bardzo niepokoiło, ale nie chciał' powiedzieć co). Więc, tak... możliwe, że berło ściąga dziwną lodową nawałnicę, ale Piper nie bardzo w to wierzyła. Obawiała się, że dzieje się coś innego - coś jeszcze gorszego. - Nie możemy tu rozmawiać - uznał Jason. - Trzeba zrezygnować z narady. Zebrali się na pokładzie rufowym, żeby omówić strategię, bo zbliżali się już do Epiru. Teraz stało się jasne, że nie jest to najlepsze miejsce. Wiatr hulał po pokładzie. Morze burzyło się pod nimi. Piper nie przejmowała się zbytnio falami. Kołysanie i opadanie przypominało jej surfowanie z ojcem na wybrzeżu Kalifornii. Widziała jednak, że Hazel źle to znosi. Biedaczka dostawała choroby morskiej nawet na spokojnych wodach. Wyglądała, jakby próbowała przełknąć kulę bilardową. — Muszę... — Hazel urwała i wskazała w dół. — Tak, idź. — Nico pocałował ją w policzek, co ją zaskoczyło. Nigdy nie okazywał w ten sposób uczuć, nawet wobec siostry. Wyraźnie unikał kontaktu fizycznego. Pocałował ją... To wyglądało prawie jak pożegnanie. - Pomogę ci zejść na dół. - Frank otoczył ją ramieniem i poprowadził ku schodom. Piper miała nadzieję, że Hazel poczuje się lepiej. Przez ostatnie parę wieczorów, od czasu walki ze Skironem, miło ze sobą rozmawiały. Były teraz jedynymi dziewczynami na pokładzie, co je do siebie zbliżyło. Dzieliły się swoimi przeżyciami, uskarżały na grubiańskie zachowania chłopców i popłakiwały nad losem Annabeth. Hazel opowiedziała, w jaki sposób panuje nad Mgłą, i Piper zaskoczyło, jak bardzo jest to podobne do używania przez nią czaromowy. Obiecała, że zawsze jej pomoże, jeśli tylko zdoła. Hazel z kolei przyrzekła, że nauczy ją władania mieczem - w czym Piper była zupełnie zielona. Piper poczuła się, jakby zyskała nową Piper przyjaciółkę, co było wspaniałe... zakładając, że będą żyły na tyle długo, by się tą przyjaźnią nacieszyć. Nico strzepnął szron z włosów. Spojrzał na berło Dioklecjana i zmarszczył brwi. - Powinienem je schować. Jeśli ono naprawdę powoduje tę okropną pogodę, to może zabiorę je pod pokład... - Słusznie - zgodził się Jason. Nico zerknął na Piper i Leona, jakby się bał tego, co mogą powiedzieć, kiedy odejdzie. Piper czuła, że bierze w nim górę instynkt obronny, jakby się kulił wewnątrz jakiejś psychologicznej bańki, w podobny sposób, w jaki zapadł w śmiertelny trans, uwięziony w spiżowej kadzi. Kiedy zszedł pod pokład, przyjrzała się twarzy Jasona. Jego oczy były pełne niepokoju. Co się wydarzyło w Chorwacji? Leo wyciągnął z pasa śrubokręt. - No i po naszej wielkiej naradzie. Wygląda na to, że znowu jesteśmy tylko my. Znowu tylko my. Przypomniała sobie ten wietrzny dzień w Chicago, w grudniu ubiegłego roku, kiedy we trójkę wylądowali w Parku Milenijnym podczas swojej pierwszej misji. Leo nie zmienił się zbytnio od tego czasu, może tylko bardziej przywykł do swojej roli dziecka Hefajstosa. Zawsze rozpierała go jakaś nerwowa energia, ale teraz już wiedział, jak ją wykorzystać. Jego ręce wciąż były w ruchu, wyciągały narzędzia z pasa, manipulowały przyciskami na konsoli, majstrowały przy jego ukochanej kuli Archimedesa. Dzisiaj odłączył ją od panelu kontrolnego i wyłączył Festusa, mówiąc, że musi przeprogramować jego procesor na nowszą, ulepszoną wersję modułu sterującego maszyną - cokolwiek to znaczyło. A Jason... Jason był jakby chudszy, wyższy i bardziej znękany. Jego zwykle krótkie, na rzymską modłę przystrzyżone włosy 2ę6 Piper wydłużyły się i zmierzwiły. Ślad po kuli wystrzelonej przez Skirona też był interesujący - wyglądał prawie jak pasemko jakiegoś punka. Patrząc na jego lodowate niebieskie oczy, Piper pomyślała, że wygląda, jakby się postarzał, przytłoczony niepokojem i odpowiedzialnością. Wiedziała, co poszeptywali o nim inni - że jest zbyt doskonały, zbyt zasadniczy, zbyt pewny siebie. Nawet jeśli tak było, to teraz minęło. W czasie tej podróży wiele ucierpiał, nie tylko fizycznie. To go nie osłabiło, ale postarzyło i zmiękczyło jak skórę - jakby stał się swoją bardziej wygodną wersją. A ona? Mogła sobie tylko wyobrażać, co myślą o niej Leo i Jason, kiedy na nią patrzą. Na pewno nie czuła się już tą samą osobą, jaką była zeszłej zimy. Pierwsza misja, której celem było uwolnienie Hery, wydawała jej się teraz bardzo, bardzo odległa w czasie. Tyle się zmieniło przez te siedem miesięcy... Jak bogowie mogą znieść życie trwające całe tysiąclecia? Ile zmian oni doświadczyli? Może nie powinno dziwić, że wydają się trochę zbzikowani. Gdyby ona sama żyła trzy tysiące lat, też dostałaby bzika. Zapatrzyła się w zimną mżawkę. Oddałaby wszystko, by znowu znaleźć się w Obozie Herosów, gdzie pogoda była pod kontrolą nawet w zimie. Ale te wizje, które ujrzała niedawno na klindze swojego noża... no, nie zachęcały do powrotu. Jason uścisnął jej ramię. - Hej, będzie dobrze. Epir już blisko. Jeszcze dzień lub dwa, jeśli Nico się nie myli. - Taaak... - Leo manipulował kulą, pocierając jeden z klejnotów na jej powierzchni. - Jutro rano powinniśmy dotrzeć do zachodnich wybrzeży Grecji. Potem godzinka lotu w głąb lądu i... trzask-prask!... Dom Hadesa! Należy mi się specjalna koszulka! - Jasne - mruknęła Piper. Piper Nie tęskniła za ponownym zanurzeniem się w ciemność. Wciąż miała koszmarne sny o nimfeum i hypogeum w podziemiach Rzymu. Na klindze Katoptrisa zobaczyła wizje podobne do tych, które Leo i Hazel ujrzeli w swoich snach - blada czarownica w złotej sukni, jej ręce wysnuwające w powietrzu złote promienie jak jedwabne nici na krośnie, spowity w cienie olbrzym kroczący długim korytarzem oświetlonym pochodniami. Kiedy je mijał, gasły. Wielka jaskinia pełna potworów - cyklopów, ziemistych i jeszcze dziwniejszych istot - otaczających ich przyjaciół z odbierającą wszelką nadzieję przewagą liczebną. Kiedy widziała te sceny, za każdym razem jakiś głos w jej głowie powtarzał to jedno zdanie z przepowiedni. - Chłopaki - powiedziała - myślałam o Przepowiedni Siedmiorga. Niełatwo było odwrócić uwagę Leona od jego kuli, ale tym razem się udało. - No i co wymyśliłaś? - zapytał. - Mam nadzieję, że coś dobrego? Poprawiła sobie na ramieniu rzemień, na którym wisiał róg obfitości. Czasami wydawał się tak lekki, że o nim zapominała. Kiedy indziej stawał się ciężki jak kowadło, jakby Acheloos, bóg rzeki, wysyłał jej złe myśli, próbując ją ukarać za odebranie mu rogu. - Na Katoptrisie widziałam Klytiosa, tego olbrzyma spowitego cieniami. Wiem, że jego słabą stroną jest ogień, ale w moich wizjach zawsze gasi płomienie. Każdy rodzaj światła jest wsysany przez jego obłok ciemności. -Jak Nico - powiedział Leo. - Myślicie, że są krewniakami? Jason spojrzał na niego, marszcząc czoło. - Hej, stary, odczep się wreszcie od Nica. No więc, Piper, co z tym olbrzymem? Co o nim myślisz? Piper i Leo wymienili pytające spojrzenia, jakby się dziwili: „Od kiedy to Jason broni Nica di Angelo?”. 2p8 Piper - Wciąż myślę o ogniu - odpowiedziała Piper. - Leo ma go pokonać, bo olbrzym jest... - Ognisty? - podsunął Leo, szczerząc zęby w uśmiechu. - No, raczej łatwopalny. W każdym razie wciąż dręczy mnie to zdanie z przepowiedni: Pastwą ognia lub burz świat się stanie. - No tak, wiemy, o co tu chodzi - zapewnił Leo. - Chcesz powiedzieć, że ja jestem ogniem. A Jason burzą. Niechętnie pokiwała głową. Wiedziała, że żadne z nich nie lubi o tym mówić, ale wszyscy musieli wyczuwać, że taka jest prawda. Okręt przechylił się na prawą burtę. Jason chwycił się oblodzonej poręczy. - Więc boisz się, że któryś z nas zagrozi powodzeniu naszej misji? Ze może niechcący zniszczyć świat? - Nie, myślę, że źle odczytujemy znaczenie tego zdania. Świat... Ziemia. Po grecku to będzie... Zawahała się, nie chcąc wymówić głośno tego imienia, nawet na morzu. - Gaja. - Oczy Jasona rozbłysły. - Chcesz powiedzieć: pastwą ognia lub burz Gaja się stanie? - Och... - Leo jeszcze bardziej wyszczerzył zęby. - Wiecie co, ta wersja bardziej mi pasuje. Bo jeśli Gaja padnie moją, Pana Ognia, pastwą, to dla mnie sam miód. -Albo moją... burzy. - Jason pocałował ją. - Piper, to wspaniale! Jeśli masz rację, to jest naprawdę cudowna wiadomość. Musimy tylko ustalić, który z nas zniszczy Gaję. - Może. - Poczuła się zakłopotana, wzbudzając w nich nadzieję. - Ale pomyślcie, tam jest mowa o burzy albo o ogniu... Wyjęła Katoptris z pochwy i położyła na konsoli. Klinga natychmiast zamigotała, ukazując mroczny zarys postaci idącego korytarzem Klytiosa, zdmuchującego pochodnie. - Niepokoi mnie walka Leona z Klytiosem - powiedziała. — To zdanie z przepowiedni zdaje się mówić, że tylko jeden z was Piper może tego dokonać. A skoro te słowa burza lub ogień są powiązane z trzecim wersem: przysięga tchem ostatnim dochowana będzie... Nie skończyła, ale po minie Jasona i Leona poznała, że zrozumieli. Jeśli dobrze odczytuje słowa przepowiedni, jeden z nich pokona Gaję. Drugi zginie. X LI I PIPER Leo spojrzał na sztylet. - No dobra... Chyba jednak ta twoja wersja nie podoba mi się aż tak, jak myślałem. Uważasz, że jeden z nas pokona Gaję, a drugi zginie? Albo może jeden z nas umrze, pokonując ją? Albo... - Słuchajcie - odezwał się Jason - dostaniemy świra, roztrząsając każde słowo tej przepowiedni. Wiecie, jakie są przepowiednie. Herosi zawsze wpadali w kłopoty, próbując je rozwikłać. - No tak - mruknął Leo. - A my nienawidzimy wpadania w kłopoty. Teraz tak świetnie nam idzie. - Wiecie, o co mi chodzi - powiedział Jason. - Ostatnie tchnienie nie musi się wiązać z burzą lub ogniem. Na razie wiemy tylko, że my dwaj wcale nie jesteśmy burzą i ogniem. To Percy potrafi wzywać huragany. - A ja zawsze mogę podpalić trenera Hedge’a - dodał Leo. -Wtedy to on stanie się ogniem. Wizja płonącego satyra, atakującego Gaję z okrzykiem: „Giń, szumowino!”, prawie Piper rozśmieszyła. Prawie. Piper - Mam nadzieję, że się mylę - powiedziała ostrożnie. - Ale ta cała misja zaczęła się od nas: od odnalezienia Hery i obudzenia króla gigantów Porfyriona. I czuję, że ta wojna skończy się też na nas. Dobrze lub źle. - Hej, jeśli chodzi o mnie, to lubię nas! - zawołał Jason. -Ja też - powiedział Leo. - Jesteśmy moimi ulubieńcami. Piper uśmiechnęła się. Naprawdę kochała tych chłopaków. Bardzo by chciała użyć czaromowy wobec fatów, opisać im szczęśliwe zakończenie i zmusić je, by do niego doszło. Niestety, trudno wyobrazić sobie szczęśliwe zakończenie, kie-dy po głowie chodzą same czarne myśli. Obawiała się, że olbrzym Klytios po to stanie im na drodze, żeby wyeliminować Leona, stanowiącego potencjalne zagrożenie. A jeśli tak, to Gaja na pewno zamierza również pozbyć się Jasona. Bez burzy lub ognia ich misja nie może się powieść. Niepokoiła ją też ta zimowa pogoda... Była pewna, że nie wywołało jej berło Dioklecjana. Ten zimny wiatr, to połączenie lodu i deszczu było agresywnie wrogie i jakieś dziwnie znajome. Ten zapach w powietrzu, ta gęsta woń... Powinna była zrozumieć to wcześniej, ale większość życia spędziła w południowej Kalifornii, gdzie pory roku niewiele się od siebie różnią. Nie wzrastała w tym zapachu... zapachu nieuchronnej śnieżycy. Poczuła, że napina się każdy mięsień jej ciała. - Leo, dzwoń na alarm. Nie zdawała sobie sprawy, że użyła czaromowy. Leo natychmiast upuścił śrubokręt i nacisnął guzik alarmu. Zmarszczył czoło, gdy alarm się nie rozległ. - Och, brak połączenia - przypomniał sobie. - Festus jest wyłączony. Daj mi minutkę, muszę uruchomić system. - Nie mamy ani minuty! Płomienie... fiolki z ogniem greckim. Jason, wezwij wiatry. Ciepłe, południowe wiatry. J02 Piper - Zaraz, co jest? - Jason spojrzał na nią, marszcząc brwi. - Piper, co się dzieje? - To ona! - Piper uniosła sztylet. - Wróciła! Musimy... Zanim zdążyła skończyć zdanie, okręt przechylił się w prawo. Temperatura szybko opadała, żagle trzaskały, pokrywając się lodem. Spiżowe tarcze wzdłuż burt strzelały jak wstrząśnięte puszki coca-coli. Jason dobył miecza, ale było już za późno. Runęła na niego fala drobnych cząsteczek lodu, pokrywając go jak polukrówany pączek i zamrażając w miejscu. Spod warstwy lodu widać było jego oczy, szeroko otwarte ze zdumienia. - Leo! Płomienie! Szybko! - krzyknęła Piper. Prawa dłoń Leona zapłonęła, ale wiatr już kłębił się wokół niego, dusząc ogień. Leo przycisnął do piersi kulę Archimedesa, gdy lejowata chmura deszczu ze śniegiem porwała go w powietrze. - Hej! - wrzasnął. - Hej, ja lecę! Piper pobiegła ku niemu, gdy jakiś głos w burzy zawołał: - O tak, Leonie Valdez! Odlecisz, już na zawsze! Wystrzelił w niebo jak z katapulty i zniknął w chmurach. - Nie! Piper uniosła sztylet, ale nie było kogo zaatakować. Zrozpaczona spojrzała w stronę schodów, w nadziei, że zobaczy tam spieszących na pomoc przyjaciół, ale luk był zablokowany lodem. Mógł już zamarznąć cały dolny pokład. Potrzebowała jakiejś skuteczniejszej broni - czegoś silniejszego od jej głosu, tego głupiego, przepowiadającego przyszłość sztyletu i kornukopii strzelającej szynką i owocami. Może trzeba użyć balisty? Wtedy pojawili się jej wrogowie i zrozumiała, że żadna broń tu nie pomoże. Pośrodku pokładu stała dziewczyna w białej sukni, z grzywą czarnych włosów upiętą w tyle diamentową przepaską. Oczy miała koloru kawy, ale była to kawa mrożona. Za nią stali jej bracia — dwóch młodzieńców z purpurowymi skrzydłami, białymi włosami i mieczami o zębatych klingach z niebiańskiego spiżu. -Jak miło znowu cię zobaczyć, ma chere - powiedziała Chione, bogini śniegu. - Czas na bardzo chłodne spotkanie. X L.111 PIPER Piper nie zamierzała wystrzeliwać jagodzianek. Ale kornukopia musiała wyczuć jej rozpacz i uznała, że trzeba poczęstować jej gości ciepłymi bułeczkami. Pół tuzina parujących jagodzianek wystrzeliło z rogu obfitości jak z dubeltówki na śrut. Nie był to najskuteczniejszy manewr zaczepny. Chione po prostu się uchyliła. Większość bułeczek poszybowała za burtę. Jej bracia, Boreadzi, złapali w locie po jednej i zaczęli je zajadać. - Jagodzianki — powiedział większy z braci. „Kai” — przypomniała sobie Piper. - „Zdrobnienie od Calais”. Ubrany był tak samo jak w Quebecu: w piłkarskie buty, spodnie od dresu i koszulkę hokeisty. Miał czarne oczy i kilka złamanych zębów. - Jagodzianki są dobre. - Och, merci - powiedział chudy brat, Zetes. Stał z rozłożonymi purpurowymi skrzydłami na platformie ka-tapulty. Białe włosy miał wciąż postrzępione w stylu disco. Z pancerza wystawał mu kołnierz jedwabnej koszuli. Jego żółtozielone Piper poliestrowe spodnie były groteskowo obcisłe, a trądzik na twarzy jeszcze się pogorszył. Mimo tego Zetes ściągnął brwi i uśmiechał się, jakby był półbogiem wędrownych kuglarzy. - Wiedziałem, że ta piękna dziewczyna za mną zatęskni. Mówił po francusku, z akcentem z Quebecu, i Piper bez trudu go rozumiała. Dzięki swojej matce, Afrodycie, znała język miłości, ale nie chciała rozmawiać nim z Zetesem. - Co wy wyprawiacie? - zapytała, po czym dodała, używając czaromowy: - Uwolnijcie moich przyjaciół! Zetes zamrugał. - Trzeba uwolnić jej przyjaciół. - Tak - zgodził się z nim Kai. - Nie, idioci! - warknęła Chione. - Ona używa czaromowy. Ruszcie mózgami. - Mózgami... - Kai zmarszczył czoło, jakby nie bardzo wiedział, co to są mózgi. - Jagodzianki są lepsze. Wepchnął całą bułeczkę do ust i zaczął żuć. Zetes zdjął sobie jagodziankę z głowy i nadgryzł ją delikatnie. - Och, moja piękna Piper... Od tak dawna czekałem, by znowu cię ujrzeć. Niestety, moja siostra ma rację. Nie możemy uwolnić twoich przyjaciół. Musimy ich zabrać do Quebecu, gdzie będą się z nich wiecznie naśmiewać. Przykro mi, ale takie mamy rozkazy. - Rozkazy...? Od ubiegłej zimy Piper spodziewała się, że wcześniej czy później zobaczy mroźną twarz Chione. Kiedy ją pokonali w Wilczym Domu w Sonomie, bogini śniegu przysięgła im zemstę. Ale dlaczego są tu również Zetes i Kai? W Quebecu wydawali się prawie przyjaźni - w każdym razie w porównaniu z ich okropną siostrą. - Słuchajcie, chłopcy - powiedziała. - Wasza siostra sprzeciwiła się Boreaszowi. Współdziała z gigantami, próbując obudzić Gaję. Zamierza posiąść tron waszego ojca. Chione roześmiała się, a był to cichy, zimny śmiech. jo6 Piper - Kochana Piper McLean. Jak prawdziwa córka bogini miłości manipulujesz moimi braćmi, którzy mają bardzo słabe charaktery. Całkiem zręcznie kłamiesz. - Ja kłamię?! - zawołała Piper. - Próbowałaś nas zabić! Zete-sie, ona służy Gai! Zetes skrzywił się. - Niestety, piękna dziewczyno, my wszyscy służymy teraz Gai. Obawiam się, że te rozkazy wydał nam sam nasz ojciec Boreasz. -Co?! Piper nie chciała w to uwierzyć, ale po triumfalnym uśmiechu Chione poznała, że to prawda. - W końcu ojciec dostrzegł mądrość w moich radach - zamruczała - a w każdym razie dostrzegł ją, zanim jego rzymska strona zaczęła walczyć z grecką. Obawiam się, że teraz jest już kompletnie niesprawny, ale zdążył przekazać mi dowodzenie. Rozkazał, by siły Północnego Wiatru oddać we władanie królowi Porfyrio-nowi, no i oczywiście... Matce Ziemi. Piper z trudem przełknęła ślinę. - Skąd się tutaj wzięliście? — Wskazała na oblodzony okręt. — Przecież jest lato! Chione wzruszyła ramionami. - Nasze moce są teraz większe. Prawa przyrody zostały przewrócone do góry nogami. A kiedy przebudzi się Matka Ziemia, zmienimy cały świat tak, jak będzie się nam podobało! - Będzie hokej - powiedział Kai, wciąż z pełnymi ustami. -I pizza. I jagodzianki. - Tak, tak - prychnęła Chione. - Musiałam coś obiecać temu wielkiemu prostaczkowi. A Zetesowi... - Och, ja mam bardzo małe potrzeby. - Zetes zaczesał sobie włosy do tyłu i mrugnął do Piper. - Zatrzymam cię w naszym pałacu, moja kochana Piper, tam gdzie spotkaliśmy się po raz Piper 3°7 pierwszy. Wkrótce znowu się tam znajdziemy i będę cię uwodził w niewiarygodny wprost sposób. - Dzięki, ale nie skorzystam. A teraz uwolnij Jasona. Włożyła w te słowa całą swą moc i Zetes usłuchał. Strzelił palcami i Jason nagle się rozmroził. Upadł, dysząc i parując, ale przynajmniej był żywy. - Ty imbecylu! - Chione machnęła ręką i Jason znowu zamarzł, teraz leżąc na deskach pokładu płasko jak skóra niedźwiedzia. Obróciła się do Zetesa. - Jeśli chcesz dostać tę dziewczynę w nagrodę, musisz wykazać, że potrafisz nad nią panować. A nie odwrotnie! - Tak, oczywiście. - Zetes zrobił skruszoną minę. - A jeśli chodzi o Jasona Grace’a... - Brązowe oczy Chione zapłonęły. - On i reszta jego przyjaciół dołączą do lodowych posągów w Quebecu. Jason ozdobi moją salę tronową. - Sprytne - mruknęła Piper. - Wymyślenie tego zajęło ci cały dzień? W każdym razie wiedziała już, że Jason wciąż żyje, co trochę dodało jej otuchy. Głębokie zamrożenie można cofnąć. A to oznacza, że reszta przyjaciół prawdopodobnie też wciąż żyje pod pokładem. Trzeba tylko mieć jakiś plan, by ich uwolnić. Niestety, nie była Annabeth. Nie potrafiła na poczekaniu obmyślić żadnego planu. Na to musiała mieć czas. - A co z Leonem? - wyrwało jej się z ust. - Dokąd go wysłałaś? Bogini śniegu lekkim krokiem obeszła Jasona, jakby był malunkiem na chodniku. - Leo Valdez zasłużył na specjalną karę. Wysłałam go do miejsca, z którego już nigdy nie powróci. Piper zamarła, zabrakło jej oddechu. Biedny Leo. Na samą myśl, że nigdy więcej go nie zobaczy, zupełnie się załamała. Chione musiała to wyczytać z jej twarzy. - Niestety, moja kochana Piper! - Uśmiechnęła się triumfalnie. - Ale to najlepsze rozwiązanie. Nie mogłabym go znieść, nawet 3°8 Piper jako lodowego posągu... po tym, jak mnie obraził. Ten głupiec nie chciał panować u mego boku! A to jego władanie ogniem... -Pokręciła głową. -1 tak nie dotarłby do Domu Hadesa. Obawiam się, że pan Klytios jeszcze mniej niż ja lubi ogień. Piper zacisnęła palce na rękojeści sztyletu. „Ogień” - pomyślała. - „Dzięki, że mi o tym przypomniałaś, ty wiedźmo”. Przebiegła wzrokiem pokład. Jak wzniecić ogień? Przy przedniej baliście leżała skrzynia z fiolkami greckiego ognia, ale była za daleko. Nawet gdyby Piper udało się do niej dobiec, zanim by zamarzła, ogień grecki spaliłby wszystko, łącznie z okrętem i jej przyjaciółmi. Musi być jakiś inny sposób. Spojrzała na dziób. Och. Festus mógłby zionąć ogniem. Tak, tylko że Leo go wyłączył. Nie miała pojęcia, jak reaktywować smoka. Nigdy nie miała czasu, by zapoznać się z przyciskami i przełącznikami na konsoli sterującej. Przypomniała sobie niejasno, że Leo majstrował przy spiżowej czaszce smoka, mrucząc coś o dysku kontrolnym, lecz nawet gdyby zdołała dobiec na dziób, nie wiedziałaby, co zrobić. Ale instynkt podpowiadał, że Festus jest jej jedyną szansą. Gdyby tylko zdołała wymyślić coś, co przekonałoby jej prześladowców, że może podejść bliżej... - No cóż - głos Chione wdarł się w jej myśli - nasze spotkanie chyba dobiega końca. Zetesie, mógłbyś... - Zaczekajcie! - zawołała Piper. Prosty rozkaz, który poskutkował. Boreadzi i Chione spojrzeli na nią wyczekująco. Piper była już pewna, że jej czaromowa działa na braci, ale Chione stanowiła problem. Czaromowa działa słabo na osobę, która budzi wstręt. Działa słabo na istotę tak potężną jak bóg. I działa słabo, kiedy ofiara wie o czaromowie i aktywnie się przed nią strzeże. To wszystko odnosiło się do Chione. Piper Co by zrobiła Annabeth ? „Grałaby na czas” - pomyślała Piper. - „Kiedy nie wiesz, co zrobić, mów”. - Boisz się moich przyjaciół - powiedziała. - Dlaczego po prostu ich nie zabijesz? Chione roześmiała się. - Gdybyś była boginią, to byś rozumiała. Śmierć trwa tak krótko, budzi taki... niedosyt. Wasze żałosne dusze śmiertelników pomkną do Podziemia... i co wtedy? Mogłabym najwyżej liczyć na to, że traficie na Pola Kary albo Asfodelowe Łąki, tylko że wy, półbogowie, jesteście tak nieznośnie szlachetni. Już prędzej traficie do Elizjum albo odrodzicie się na nowo. Czemu miałabym w ten sposób nagradzać twoich przyjaciół? Przecież mogę ich skazać na wieczną karę. - A ja? - zapytała przez zęby Piper. — Dlaczego wciąż żyję, niezamrożona? Chione spojrzała ze złością na braci. - Po pierwsze, Zetes chce cię mieć. - Cudownie całuję - zapewnił Zetes. - Zobaczysz, moja piękna. Piper zrobiło się niedobrze. - Ale jest i inny powód - powiedziała Chione. - Ja ciebie nienawidzę, Piper. Szczerze i dogłębnie. Gdyby nie ty, Jason zostałby ze mną w Quebecu. - Żałosne złudzenia. Oczy Chione zalśniły jak diamenty w jej diademie. - Wścibska jesteś, córko bezużytecznej bogini. Ale co sama możesz zrobić? Nic. Z siedmiorga półbogów ty jedna jesteś bezużyteczna, ty jedna nie masz w sobie mocy. Zostawię cię bezradną i bezsilną na tym dryfującym okręcie, podczas gdy Gaja powstanie i nastąpi koniec świata. A żeby mieć pewność, że nie dotrzesz do celu... Piper Machnęła na Zetesa, który złapał coś, co zmaterializowało się w powietrzu - kulę wielkości piłki do softballu, pokrytą lodowymi szpikulcami. - Bomba - wyjaśnił Zetes. - Specjalnie dla ciebie, najdroższa. - Bomby! - ryknął ze śmiechem Kai. - Wspaniały dzień! Bom-by i jagodzianki! - Ojej... - Piper opuściła sztylet, który wydał się jej jeszcze bardziej bezużyteczny niż zwykle. - Wystarczyłyby kwiaty. - Och, bomba nie zabije mojej pięknej dziewczynki. - Zetes zmarszczył czoło. - No... jestem tego całkiem pewny. Ale kiedy pęknie ten kruchy pojemnik, w ciągu... ach, po prostu bardzo szybko... wyzwoli całą moc północnych wiatrów. Zdmuchną okręt z kursu. Bardzo, bardzo daleko. - No właśnie. - Głos Chione był przesycony fałszywym współczuciem. - Zabierzemy twoich przyjaciół, by stali się częścią naszej kolekcji posągów, a potem wyzwolimy wiatry i powiemy ci: „Zegnaj, złotko!” Będziesz mogła patrzeć na koniec świata z... końca świata! Może uda ci się użyć czaromowy i złowić jakąś rybkę, może będziesz się żywić tym, co da ci ta twoja głupia kornuko-pia. Będziesz krążyła po pokładzie pustego okrętu i patrzyła na nasze zwycięstwo na klindze twojego sztyletu. Kiedy Gaja powstanie i zginie świat, który znasz, wtedy Zetes powróci i zabierze cię ze sobą jako swoją narzeczoną. Co nas powstrzyma, Piper? Jakiś heros? Ha! Jesteś żałosna! Jej słowa siekły jak lodowata mżawka, głównie dlatego, że Piper sama tak myślała. Co może zrobić? Jak mogłaby ocalić przyjaciół, nie mając nic? Była już bliska rzucenia się na swoich wrogów, by ponieść śmierć w walce. Patrząc na triumfalną minę Chione, zrozumiała, że bogini na to właśnie liczy. Chciała ją złamać. Chciała mieć uciechę. Piper Kręgosłup Piper zamienił się w stal. Przypomniała sobie koleżanki, które naśmiewały się z niej w Szkole Dziczy. Przypomniała sobie Drew, okrutną przywódczynię w domku Afrodyty, i Medeę, która oczarowała Jasona i Leona w Chicago, i Jessicę, dawną asystentkę jej ojca, która zawsze traktowała ją jak bezużytecznego dzieciaka. Przez całe życie nią gardzono, wmawiano jej, że jest bezużyteczna. To nieprawda - szepnął w jej głowie inny głos, przypominający głos jej matki. - Każda z nich strofowała cię, bo bała się ciebie i zazdrościła ci. Tak samo jest z Chione. Wykorzystaj to! Piper z trudem zdołała się roześmiać, choć wcale nie było jej do śmiechu. Spróbowała ponownie i tym razem było już łatwiej. Wkrótce zginała się wpół, zanosząc się śmiechem. Kai też się zaśmiewał, póki Zetes nie szturchnął go w bok. Uśmiech spełzł z twarzy Chione. - No co? Co cię tak śmieszy? Już cię skazałam! - Skazałaś mnie! - Piper znowu wybuchła śmiechem. - Och, bogowie. .. przepraszam. - Wzięła głęboki oddech, starając się przerwać chichot. - Och... już dobrze. Naprawdę myślisz, że jestem bezsilna? Naprawdę myślisz, że jestem bezużyteczna? Na bogów Olimpu, chyba ci się mózg przepalił jak lodówka. Nie znasz mojego sekretu, prawda? Chione zmrużyła oczy. - Nie masz żadnego sekretu. Kłamiesz. - Skoro tak uważasz... No dobra, zabieraj sobie moich przyjaciół. Pozostaw mnie tutaj... taką bezużyteczną i bezsilną. - Prych-nęła. - Taaak. Gaja naprawdę cię pochwali. Wokół bogini zawirował śnieg. Zetes i Kai spojrzeli na siebie z niepokojem. - Siostro - powiedział Zetes. - Jeśli ona naprawdę ma jakiś sekret... - Pizzę? - podsunął Kai. - Hokej? 312 Piper - ...to musimy go poznać - dokończył Zetes. Chione wyraźnie straciła pewność siebie. Piper starała się zachować powagę, ale jej oczy błyszczały szelmowsko. „No, śmiało” - modliła się w duchu. - „Sprawdź mnie”. -Jaki sekret? - zapytała Chione. - Wyjaw go nam! Piper wzruszyła ramionami. — Jak sobie życzysz. — Machnęła niedbale w stronę dziobu. -Chodźcie za mną, lodowi ludkowie. 312 Piper - .. .to musimy go poznać - dokończył Zetes. Chione wyraźnie straciła pewność siebie. Piper starała się zachować powagę, ale jej oczy błyszczały szelmowsko. „No, śmiało” - modliła się w duchu. - „Sprawdź mnie”. -Jaki sekret? - zapytała Chione. - Wyjaw go nam! Piper wzruszyła ramionami. — Jak sobie życzysz. - Machnęła niedbale w stronę dziobu. -Chodźcie za mną, lodowi ludkowie. XLIV PIPER Przepchnęła się między Boreadami, co przypominało przejście przez chłodnię do mięsa. Powietrze wokół nich było tak mroźne, że zapiekła ją twarz. Poczuła się, jakby wdychała sam śnieg. Starała się nie patrzeć na zamarznięte ciało Jasona, gdy je mijała. Starała się nie myśleć o przyjaciołach pod pokładem ani o Leonie wystrzelonym w niebo do miejsca bez powrotu. A już na pewno starała się nie myśleć o Boreadach i bogini śniegu, którzy za nią szli. Utkwiła oczy w figurze dziobowej. Okręt kołysał się pod jej stopami. Powiew letniego powietrza przedarł się przez ziąb i odetchnęła nim, biorąc to za dobry omen. Wokoło wciąż trwało lato. Chione i jej bracia byli tu obcymi, natrętami. Wiedziała, że w bezpośredniej walce nie pokona bogini śniegu i jej dwóch skrzydlatych braci z mieczami. Nie była tak mądra i sprytna jak Annabeth ani tak dobra w rozwiązywaniu problemów jak Leo. Ale miała moc. I zamierzała jej użyć. Ubiegłej nocy, podczas rozmowy z Hazel, zdała sobie sprawę, że tajemnica jej czaromowy jest bardzo podobna do panowania Piper nad Mgłą. W przeszłości kosztowało ją wiele trudu sprawienie, by jej czaromowa działała, bo zawsze nakazywała swoim wrogom zrobić to, czego ona pragnęła. Krzyczała: „Nie zabijaj nas!”, kiedy najgłębszym pragnieniem potwora było zabicie ich. Wkładała całą moc w swój głos, mając nadzieję, że to wystarczy, by zapanować nad wolą wroga. Czasami to działało, ale było wyczerpujące i niepewne. Afrodyta nie lubiła bezpośredniej konfrontacji. Działała subtelnie, podstępem, mamiła swoim wdziękiem. Piper zrozumiała, że nie powinna skupiać się na nakłanianiu ludzi do tego, czego pragnie. Musi skłaniać ich do zrobienia czegoś, czego oni sami chcieli. Wspaniała teoria, tylko jak wprowadzić ją w czyn...? Zatrzymała się przy przednim maszcie i odwróciła do Chione. - Och, właśnie zrozumiałam, dlaczego tak nas nienawidzisz - powiedziała, nasycając głos współczuciem. - Bardzo cię upokorzyliśmy w Sonomie. Oczy Chione rozbłysły jak mrożone espresso. Spojrzała niepewnie na swoich braci. Piper roześmiała się. - Och, nie powiedziałaś im! Trudno się dziwić. Miałaś po swojej stronie króla gigantów, armię wilków i ziemistych, a jednak nie zdołałaś nas pokonać. - Zamilcz! - syknęła bogini. Powietrze się zamgliło. Piper poczuła, że szron osiada na jej brwiach, a mróz blokuje kanaliki w uszach, ale udało się jej uśmiechnąć. - Jak sobie życzysz. - Mrugnęła do Zetesa. - Ale to było bardzo zabawne. - Moja piękna chyba kłamie - powiedział Zetes. - Chione nie została pokonana w Wilczym Domu. Powiedziała, że to był... ach, jakiego terminu użyła? Odwrót taktyczny. - Wrotki? - zapytał Kai. — Wrotki są dobre. Piper 3J5 Piper trąciła go figlarnie w piersi. - Nie, Kai. On powiedział, że twoja siostra uciekła. - To nieprawda! - krzyknęła Chione. -Jak cię nazwała Hera? Och, już wiem... trzeciorzędną boginią! Piper ponownie wybuchła śmiechem, a był tak szczery i zaraźliwy, że Zetes i Kai też zaczęli się śmiać. - Tres bon! - zawołał Zetes. - Trzeciorzędna bogini. Ha! - Ha! - powtórzył Kai. - Siostra uciekła! Ha! Biała suknia Chione zaczęła parować. Wargi Zetesa i Kala pokryły się lodem. - Ujawnij nam swój sekret, Piper McLean! — warknęła bogini. — A potem módl się, bym zostawiła cię na tym okręcie całą i zdrową. Jeśli prowadzisz z nami jakąś gierkę, poczujesz grozę potwornego mrozu. Wątpię, czy Zetes wciąż będzie cię chciał, jeśli odpadną ci palce u rąk i nóg... i może nos i uszy. Zetes i Kai wypluli lodowe bryłki z ust. - Moja piękna będzie mniej piękna bez nosa - oświadczył Zetes. Piper widziała zdjęcia ofiar odmrożenia. Przeraziła się groźby, ale nie pokazała tego po sobie. - Więc chodźcie. - Ruszyła w stronę dziobu, nucąc jedną z ulubionych piosenek swojego ojca, Summertime. Kiedy doszła do figury dziobowej, położyła rękę na szyi Festu-sa. Spiżowe łuski były zimne. Maszyneria nie buczała. Rubinowe oczy były martwe i ciemne. - Pamiętasz naszego smoka? - zapytała. Chione prychnęła lekceważąco. - To nie może być twój sekret. Smok jest zepsuty. Nie ma w sobie ognia. - No... tak... - Piper pogłaskała pysk smoka. Nie miała mocy Leona, by wprawić w ruch przekładnie lub wzniecić iskrę zapłonu. Nic nie wyczuwała, nie miała pojęcia, jak Piper działa maszyna. Mogła tylko przemówić z całego serca i powiedzieć smokowi to, co najbardziej chciał usłyszeć. - Ale Festus jest czymś więcej niż maszyną. Jest żywą istotą. - To śmieszne - powiedziała bogini. - Zetesie, Kalu, zabierzcie zamarzniętych półbogów spod pokładu. A potem otworzymy kulę z wiatrami. - Możecie to zrobić, chłopcy - zgodziła się Piper. - Tylko że wtedy nie zobaczycie upokorzenia waszej siostry. A wiem, że to by wam się spodobało. Boreadzi zawahali się. - Hokej? - zapytał Kai. - Prawie jak hokej - obiecała mu Piper. - Walczyłeś u boku Jasona i Argonautów, prawda? Na okręcie takim jak ten, „Argo”. - Tak - przyznał Zetes. - „Argo”. Bardzo podobny do tego, ale nie mieliśmy smoka. - Nie słuchaj jej! - warknęła Chione. Piper poczuła, że lód pokrywa jej wargi. - Możesz odebrać mi mowę - powiedziała szybko - ale przecież chcesz poznać mój sekret... dowiedzieć się, jak zniszczę ciebie, Gaję i gigantów. Oczy Chione gorzały nienawiścią, ale cofnęła klątwę mrozu. - NIE MASZ ŻAD-NEJ MO-CY - powiedziała, akcentując każdą sylabę. - Mówisz jak trzeciorzędna bogini. Taka, której nikt nie traktuje poważnie, która zawsze pragnie więcej mocy i władzy. Odwróciła się do Festusa i pogłaskała go za uszami. - Jesteś dobrym przyjacielem, Festusie. Nikt nie może cię naprawdę wyłączyć. Jesteś czymś więcej niż maszyną. Chione tego nie rozumie. Odwróciła się do Boreadów. Piper 3*7 - Was też nie ceni. Myśli, że może wami rządzić, bo jesteście półbogami, a nie pełnoprawnymi bogami. Nie rozumie, że jesteście silną drużyną. - Drużyną - mruknął Kał. - Jak Ka-na-dyj-czy-cy. To ostatnie słowo wypowiedział z trudem, bo składało się z więcej niż trzech sylab. Wyszczerzył zęby, bardzo z siebie zadowolony. - Dokładnie — powiedziała Piper. - Jak drużyna hokejowa. Całość jest większa od części. -Jak pizza - dodał Kai. Piper roześmiała się. - Szybko kojarzysz, Kał! Nawet ja ciebie nie doceniałam. - Zaraz, zaraz - zaprotestował Zetes. - Ja też szybko kojarzę. I jestem przystojny - Bardzo szybko - zgodziła się Piper, ignorując drugie zdanie. — Więc odłóż tę bombę z wiatrami i patrz, jak Chione zostanie upokorzona. Zetes uśmiechnął się. Kucnął i położył lodową kulę na pokładzie. - Ty głupcze! - krzyknęła Chione. Zanim bogini zdążyła podbiec do kuli, Piper zawołała: - Oto nasza tajna broń, Chione! Nie jesteśmy zwykłą gromadą półbogów. Jesteśmy drużyną. A Festus nie jest zwykłą zbieraniną części. On żyje. Jest moim przyjacielem. A kiedy jego przyjaciele są w tarapatach, zwłaszcza Leo, może sam się przebudzić. Powiedziała to z całym przekonaniem, na jakie było ją stać -włożyła w to całą miłość do metalowego smoka i wdzięczność za to, co dla nich zrobił. Rozum mówił jej, że to beznadziejne. Jak można uruchomić maszynę uczuciami? Ale Afrodyta nie powodowała się rozumem. Działała w sferze uczuć. Była najstarszą, najbardziej pierwotną boginią Olimpu, zrodzoną z krwi Uranosa unoszącej się w morzu. Jej moc była starsza od mocy Hefajstosa, Ateny, a nawet samego Zeusa. 3*8 Piper Przez jedną straszną chwilę nic się nie wydarzyło. Chione patrzyła na Piper ze złością. BoTeadzi ochłonęli i wyglądali na zawiedzionych. - Zmiana planu - warknęła bogini. - Zabijcie ją! Kiedy Boreadzi unieśli miecze, Piper poczuła, że metalowe łuski ocieplają się pod jej dłonią. Rzuciła się w bok, wpadając na boginię śniegu, kiedy głowa Festusa obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i zionęła ogniem na Boreadów, zamieniając ich w obłoki pary. Z jakiegoś powodu ostał się tylko miecz Zetesa. Upadł na pokład, wciąż parując. Piper wstała. Spostrzegła kulę wiatrów u podstawy przedniego masztu. Pobiegła tam, ale zanim się do niej zbliżyła, Chione zmaterializowała się przed nią w wirze szronu. Cała jaśniała oślepiającym blaskiem. - Ty żałosna dziewczyno — syknęła. - Myślisz, że możesz pokonać mnie, boginię? Za plecami Piper Festus ryknął i wypuścił smugę pary, ale wiedziała, że smok nie może ponownie zionąć ogniem, bo trafiłby i ją. Jakieś półtora metra za boginią lodowa kula zaczęła trzeszczeć i syczeć. Piper nie miała czasu na subtelne zagrywki. Krzyknęła i uniosła sztylet, nacierając na boginię. Chione złapała ją za przegub ręki. Mróz przeniknął ramię Piper. Klinga Katoptrisa pobielała. Twarz bogini była teraz zaledwie dziesięć centymetrów od jej twarzy. Chione uśmiechnęła się, wiedząc, że zwycięży. - Dziecię Afrodyty - zadrwiła. - Jesteś niczym. Festus ponownie zatrzeszczał. Piper mogłaby przysiąc, że dodaje jej otuchy. Nagle poczuła ciepło w klatce piersiowej — nie ze złości lub strachu, ale z miłości do smoka, do Jasona, którego los leżał w jej Piper 319 rękach, do uwięzionych pod pokładem przyjaciół i do Leona, który zaginął i potrzebował jej pomocy. Może miłość nie pokonałaby lodu... ale Piper użyła jej do obudzenia metalowego smoka. Śmiertelnicy dokonują nadludzkich wyczynów w imię miłości. Matki podnoszą samochody, by ocalić swoje dzieci. A Piper nie była zwykłą śmiertelniczką. Była półbogiem. Herosem. Lód stopniał na klindze sztyletu. Jej ramię parowało w uścisku Chione. - Wciąż mnie nie doceniasz - powiedziała. - Musisz nad tym popracować. Wyraz triumfu zgasł na twarzy bogini, gdy Piper zadała jej cios prosto w piersi. Chione zamieniła się w miniaturową śnieżycę. Piper upadła, oślepiona zimnem. Usłyszała, jak Festus terkoce i buczy, jak rozdzwoniły się sygnały alarmowe. Bomba. Wstała. Kula była półtora metra od niej. Syczała i wirowała, gdy wiatry zaczęły się w niej burzyć. Piper rzuciła się ku niej. Jej palce zwarły się wokół bomby w tej samej chwili, gdy lodowa skorupa pękła i wiatry eksplodowały. XLV PERCY Percy zatęsknił za bagniskiem. Nigdy by nie pomyślał, że będzie mu brakowało spania w wymoszczonym skórami legowisku olbrzyma, w zbudowanej pośród rozgrzanej kloaki chacie ze smoczych kości, ale teraz wspominał to niemal jak Elizjum. On, Annabeth i Bob brnęli w ciemności, dysząc w gęstym i mroźnym powietrzu, po gruncie upstrzonym ostrymi skałami i sadzawkami pełnymi paskudztwa. Teren był tak ukształtowany, że musieli uważać na każdy krok. Przejście nawet półtora metra kosztowało wiele wysiłku. Kiedy wyruszyli w drogę z chaty olbrzyma, Percy czuł, że powróciły mu siły, umysł miał jasny, brzuch pełen suszonego smoczego mięsa. Teraz nogi go bolały, każdy mięsień rwał. Na poszarpaną koszulkę narzucił prowizoryczną tunikę ze smoczej skóry, ale i tak przenikał go straszny ziąb. Oczy miał utkwione w gruncie przed sobą. Istniał tylko ten zdradziecki grunt i Annabeth u jego boku. Percy 321 Za każdym razem, gdy czuł, że za chwilę się podda, osunie na ziemię, żeby umrzeć (a zdarzało się to co jakieś dziesięć minut), sięgał w bok i chwytał ją za rękę, by sobie przypomnieć, że istnieje coś takiego jak ciepło. Po jej rozmowie z Damasenem bardzo się o nią niepokoił. Niełatwo poddawała się rozpaczy, ale teraz, gdy tak brnęli przez ciemność, ocierała ukradkiem łzy. Wiedział, że.z trudem znosi porażki. Była przekonana, że Damasen im pomoże, a tymczasem olbrzym odmówił. W głębi serca Percy emu sprawiło to ulgę. Już i tak niepokoiła go perspektywa stanięcia przed Wrotami Śmierci z Bobem u boku. Nie był pewny, czy chce mieć takiego towarzysza broni, nawet jeśli olbrzym potrafił uwarzyć kociołek potrawki. Zastanawiał się, co się stało od czasu opuszczenia chaty Damasena. Od wielu godzin nie słyszał swoich prześladowców, ale wyczuwał ich nienawiść... zwłaszcza Polybotesa. Ten olbrzym szedł gdzieś za nimi, spychając ich coraz głębiej w czeluści Tartaru. Żeby nie tracić otuchy, starał się myśleć o czymś dobrym - o jeziorze w Obozie Herosów, o tym, jak pocałował Annabeth pod wodą. Próbował sobie wyobrazić ich w Nowym Rzymie, spacerujących po wzgórzach i trzymających się za ręce. Ale Obóz Jupiter i Obóz Herosów wydawały się teraz snami. Istniał tylko Tartar. To jest realny świat - śmierć, ciemność, zimno, ból. Reszta to tylko gra wyobraźni. Przeszył go dreszcz. Nie. Tak mówiła do niego ta otchłań, osłabiając w nim wolę przetrwania. Zastanawiał się, jak samotny Nico zdołał tu przetrwać, nie tracąc zmysłów. Okazało się, że ma w sobie więcej siły, niż można było przypuszczać. Im dalej szli, tym trudniej było Percy’emu zebrać myśli i zachować czujność. - To miejsce jest gorsze od rzeki Kokytos - mruknął. - Tak! — zawołał z uciechą Bob. - O wiele gorsze! To znaczy, że jesteśmy blisko. 322 Percy „Blisko czego?” - pomyślał Percy, ale nie miał siły zapytać. Zauważył, że Mały Bob ukrył się ponownie w kombinezonie Boba, co utwierdziło go w przekonaniu, że kociak jest najmądrzejszy z nich czworga. Annabeth chwyciła go za rękę. W blasku jego spiżowego miecza jej twarz była tak piękna... -Jesteśmy razem - przypomniała mu. -1 razem z tego wyjdziemy. Tak się martwił o jej samopoczucie, a teraz to ona dodawała mu otuchy. - No pewnie — powiedział. - Co to dla nas. - Ale następnym razem zaproś mnie na randkę gdzieś indziej. - W Paryżu było miło. Zdołała się uśmiechnąć. Wiele miesięcy temu, zanim Percy stracił pamięć, jedli razem w Paryżu kolację na koszt Hermesa. Teraz wydawało się to tak odległe, jakby wydarzyło się w innym życiu. - Osiedlę się w Nowym Rzymie - obiecała. -1 będę tam mieszkać tak długo, jak długo ty będziesz ze mną. „Ona jest niesamowita” - pomyślał. Przez chwilę przypomniał sobie, jak to jest być szczęśliwym. Ma taką wspaniałą dziewczynę. Mogą razem budować swoją przyszłość. Nagle ciemność ustąpiła z potężnym westchnieniem, jak z ostatnim oddechem umierającego boga. Zobaczyli przed sobą nagie pole piasku i kamieni. Pośrodku, jakieś dwadzieścia metrów od nich, klęczała posępna postać kobiety. Szaty miała poszarpane, członki wychudzone, skórę zielonkawą. Pochyliła głowę, łkając cicho, a ten odgłos odebrał Percyemu wszelką nadzieję. Zdał sobie sprawę, że życie pozbawione jest sensu, a jego wysiłki daremne. Ta kobieta szlochała, jakby opłakiwała śmierć całego świata. - Jesteśmy - oznajmił Bob. — Achlys może pomóc. XLVI PERCY Jeśli Bob uważał, że łkający ghuł może im pomóc, to Percy był pewny, że wcale tego nie pragnie. Tytan ruszył jednak naprzód, a Percy uznał, że trzeba pójść za nim. W każdym razie nie było tu tak ciemno — może jeszcze nie jasno, ale w powietrzu unosiła się biała mgła. - Achlys! - zawołał Bob. Uniosła rękę, a brzuch Percy’ego zawył: „Pomocy!”. Już samo jej ciało było straszliwie wynędzniałe. Wyglądała jak ofiara wielkiego głodu - ręce i nogi jak patyki, opuchnięte kolana i guzowate łokcie, połamane paznokcie u rąk i nóg, szmaty jako odzienie. Skórę oblepiał pył, który nagromadził się na ramionach, jakby wzięła prysznic na dnie klepsydry. Na jej twarzy malowało się straszliwe przygnębienie. Z głęboko zapadniętych, podpuchniętych oczu lały się łzy, z nosa jej kapało. Strąki włosów oblepiały czaszkę Achlys, a policzki miała poorane i zakrwawione, jakby sama się podrapała. Percy nie mógł znieść patrzenia jej w oczy, więc spuścił wzrok. Na jej kolanach spoczywała starożytna tarcza - poobijany krąg 324 Percy z drewna i spiżu. Na niej namalowana była podobizna Achlys z tarczą w ręku, tak że powtarzała się bez końca, coraz mniejsza i mniejsza. - Ta tarcza - mruknęła Annabeth. - To jego tarcza. Myślałam, że to tylko legenda. - Och, nie - odrzekła stara wiedźma. - To tarcza Herkulesa. Namalował mnie na niej, żeby jego wrogowie widzieli mnie w ostatnich chwilach swojego życia. Mnie, boginię udręki. - Zakaszlała tak okropnie, że Percy’ego zapiekło w płucach. - Jakby Herkules wiedział, co to jest prawdziwa udręka! I wcale nie jestem do siebie podobna! Percy z trudem przełknął ślinę. Ich spotkanie z Herkulesem w Cieśninie Gibraltarskiej nie należało do udanych. Było wiele krzyku, gróźb śmierci i śmigających ananasów. - Co ta tarcza tutaj robi? - zapytał. Bogini spojrzała na niego zamglonymi oczami. Z jej policzków kapała krew, plamiąc poszarpaną szatę. - On już jej nie potrzebuje, prawda? Trafiła tutaj, kiedy spalono jego śmiertelne ciało. Pewnie jako przypomnienie, że żadna tarcza nikogo przede mną nie ochroni. W końcu udręka wszystkich was dopadnie. Nawet Herkulesa. Percy przysunął się do Annabeth. Próbował sobie przypomnieć, dlaczego tutaj są, ale poczucie rozpaczy odebrało mu jasność myśli. Kiedy słuchał głosu Achlys, przestał się już dziwić, że poorała sobie paznokciami policzki. Ta bogini promieniowała samym bólem. - Bob - powiedział - nie powinniśmy tu przychodzić. Ukryty w kombinezonie Boba kociak zamiauczał, jakby się z tym zgadzał. Tytan poruszył się i skrzywił, jakby Mały Bob wbił mu pazurki w pachę. - Achlys rządzi Mgłą Śmierci. Może was ukryć. Percy - Ukryć ich? - Achlys wydała z siebie bulgocący dźwięk; albo się śmiała, albo śmiertelnie krztusiła. - Czemu miałabym to zrobić? - Oni muszą dotrzeć do Wrót Śmierci - powiedział Bob. - Żeby wrócić do świata śmiertelników. - To niemożliwe! Wojska Tartara was znajdą. I zabiją. Annabeth lekko machnęła swoim mieczem z kości smoka, co sprawiło, że Percy emu wydała się tak groźna i podniecająca jak filmowa Xena. - Więc ta twoja Mgła Śmierci jest całkowicie bezużyteczna, tak? Bogini obnażyła połamane żółte zęby. - Bezużyteczna? Kim jesteś? - Córką Ateny - odpowiedziała Annabeth mężnym głosem, choć Percy nie miał pojęcia, jak jej się to udało. - Nie przeszłam przez połowę Tartaru tylko po to, by jakaś pomniejsza bogini powiedziała mi, że coś jest niemożliwe. Piasek zadrgał u jej stóp. Mgła zawirowała wokół nich z agonalnym jękiem. - Pomniejsza bogini? - Achlys wbiła pokrzywione paznokcie w tarczę Herkulesa, żłobiąc metal. — Byłam już stara, kiedy narodzili się tytani, ty ciemna dziewczyno! Byłam już stara, kiedy Gaja po raz pierwszy się przebudziła. Udręka jest wieczna. Zrodzili mnie najstarsi, Chaos i Noc. Byłam... - Tak, tak - przerwała jej Annabeth. - Rozpacz i udręka, bla, bla, bla. Ale nie masz dość mocy, by ukryć dwoje półbogów tą swoją Mgłą Śmierci. Jak już powiedziałam: bezużyteczną. Percy odchrząknął. - Ej, Annabeth... Rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie: „Współpracuj ze mną”. Zdał sobie sprawę, jak była przerażona, ale nie miała wyboru. To ich jedyna szansa, by zmusić tę boginię do działania. - Chciałem powiedzieć... Annabeth ma rację! Bob zaprowadził nas tutaj, bo sądził, że możesz nam pomóc. Ale podejrzewam, że 326 Percy jesteś zbyt zajęta wpatrywaniem się w tę tarczę i płakaniem. I wcale ci się nie dziwię. To do ciebie podobne. Achlys jęknęła i spojrzała ze złością na tytana. - Dlaczego napuściłeś na mnie te irytujące dzieciaki? Bob wydał z siebie dźwięk, będący czymś pośrednim między pomrukiem a kwileniem. - Myślałem... myślałem... - Mgła Śmierci nie jest po to, by komuś pomagać. - krzyknęła Achlys. - Pogrąża śmiertelników w udręce, kiedy ich dusze wędrują do Podziemia. To oddech samego Tartara, tchnienie śmierci, rozpaczy! - To fantastyczne - powiedział Percy. - Możemy to zamówić? Achlys syknęła. - Poproś mnie o coś rozsądniejszego. Jestem też boginią trucizn. Mogę cię obdarować śmiercią, możesz wybrać z tysiąca mniej bolesnych sposobów śmierci od tego, na który się zdecydowaliście, wkraczając do serca otchłani. Wokół bogini w piasku zakwitły kwiaty - ciemnopurpurowe, pomarańczowe i czerwone, o mocnym, słodkim zapachu. Percy-’emu zakręciło się w głowie. - Psianka, cykuta, belladonna, lulek albo strychnina. Mogę rozpuścić ci wnętrzności, zagotować ci krew. - To bardzo miłe z twojej strony, ale mam już dość trucizn jak na jedną wyprawę. No więc możesz nas ukryć w tej twojej Mgle Śmierci czy nie? - Tak, byłoby fajnie - powiedziała Annabeth. Bogini zmrużyła oczy. - Fajnie? - No pewnie. Jeśli nam się nie uda, wyobraź sobie, jaką będziesz miała satysfakcję, triumfując nad naszymi duchami, kiedy umrzemy w agonii. Będziesz mogła wiecznie powtarzać: „A nie mówiłam!” Percy - Albo, jeśli nam się uda - dodał Percy - wyobraź sobie udrękę wszystkich uwięzionych tu potworów. Zamierzamy zamknąć Wrota Śmierci. To spowoduje okropne jęki i zawodzenia. Achlys zamyśliła się. \ - Cierpienie sprawia mi radość. Zawodzenie też jest dobre. - A więc sprawa załatwiona — powiedział Percy. — Uczyń nas niewidzialnymi. Achlys dźwignęła się na nogi. Tarcza Herkulesa potoczyła się po piachu i zatrzymała w kępie trujących kwiatów. - To nie takie proste - powiedziała bogini. - Mgła Śmierci pojawia się w chwili ostatniego tchnienia. Oczy wam się zamglą. Świat zaniknie. Percy emu zrobiło się sucho w ustach. - Dobra. Ale... potwory nas nie dostrzegą? - Oczywiście. Będziecie mogli przejść niezauważeni przez armie Tartara. Jeśli przeżyjecie. To beznadziejna sprawa, ale jeśli tak bardzo chcecie, chodźcie za mną. Pokażę wam drogę. - Drogę dokąd? - zapytała Annabeth. Ale bogini już ginęła we mgle. Percy odwrócił się, by spojrzeć na Boba, ale tytan zniknął. W jaki sposób mógł nagle zniknąć trzymetrowy srebrny olbrzym z bardzo głośno mruczącym kociakiem? - Hej! - zawołał do Achlys. - Gdzie jest nasz przyjaciel? - On nie może pójść tą drogą - odpowiedział głos bogini. - Nie jest śmiertelnikiem. Chodźcie, głupi półbogowie. Chodźcie i doświadczcie Mgły Śmierci. Annabeth odetchnęła głęboko i chwyciła go za rękę. - Więc... Będzie bardzo źle? Pytanie było tak zabawne, że Percy się roześmiał, choć zabolało go w płucach. - Chyba tak. Ale następna randka to będzie kolacja w Nowym Rzymie. Poszli po odciśniętych w piachu śladach bogini, przez kępę jących kwiatów, zagłębiając się w mgłę. XLVII PERCY Percy’emu brak było Boba. Przywykł już do tego, że tytan szedł przed nimi, oświetlając drogę swoimi srebrnymi włosami i groźną miotłą bojową. Teraz ich jedyną przewodniczką była wynędzniała kobieta-trup mająca poważne problemy z poczuciem własnej wartości. Kiedy wlekli się piaszczystą równiną, mgła zgęstniała tak, że Percy musiał opierać się chęci rozgarniania jej rękami. Mógł iść za Achlys tylko dlatego, że tam, gdzie stąpnęła, wyrastały trujące rośliny. Jeśli wciąż szli po ciele Tartara, to teraz chyba po jego stopach - po chropowatej, martwej powierzchni, gdzie rosły tylko najbardziej odrażające rośliny. W końcu dotarli na sam koniec palucha. Tak przynajmniej wyglądało to w oczach Percy’ego. Mgła opadła i znaleźli się na półwyspie wznoszącym się nad czarną jak smoła pustką. -Jesteśmy na miejscu. Achlys odwróciła się i spojrzała na nich. Krew kapała jej z policzków na suknię. W jej zamglonych, wilgotnych i opuchniętych Percy oczach pojawiło się coś w rodzaju podniecenia. Czy Udręka może się czymś podniecać? - Yyy... świetnie — powiedział Percy. - A gdzie jest to miejsce? — To krawędź samej śmierci - odrzekła Achlys. - Tu Noc spotyka się z pustką pod Tartarem. Annabeth podeszła do krawędzi i wyjrzała poza nią. - Myślałam, że pod Tartarem nic nie ma. — Och, jest coś, jest... — Achlys rozkaszlała się. — Nawet Tartar musiał z czegoś powstać. To krawędź pierwotnej ciemności, która była moją matką. Niżej leży królestwo Chaosu, mojego ojca. Tutaj jesteście bliżej nicości, niż był kiedykolwiek jakiś śmiertelnik. Nie czujecie tego? Percy wiedział, co bogini ma na myśli. Pustka zdawała się go ciągnąć, wysysając mu powietrze z płuc i tlen z krwi. Spojrzał na Annabeth i zobaczył, że ma sine wargi. — Nie możemy tu zostać - oświadczył. - Nie, nie możecie! - zawołała Achlys. - Jeszcze nie czujecie Mgły Śmierci? Już w nią wchodzicie. Spójrzcie! Biały dym zakłębił się wokół stóp Percy’ego. Kiedy zaczął się piąć coraz wyżej, Percy zdał sobie sprawę, że dym go nie otacza. Wydobywa się z niego. Rozpływało mu się całe ciało. Podniósł ręce i stwierdził, że są mętne i rozmyte. Nie potrafił nawet policzyć, ile ma palców. Miał nadzieję, że nadal dziesięć. Zerknął na Annabeth i ledwo powstrzymał okrzyk. -Jesteś... yyy... Nie potrafił tego wypowiedzieć. Wyglądała jak martwa. Miała ziemistą skórę, oczodoły mroczne i głębokie. Jej piękne włosy zamieniły się w plątaninę pajęczyn. Wyglądała, jakby przez dziesiątki lat tkwiła w zimnym, ciemnym mauzoleum, powoli zamieniając się w wyschniętą łupinę. Kiedy odwróciła się, by na niego spojrzeć, zarys jej postaci na chwilę rozpłynął się we mgle. Krew zaczęła szybciej krążyć mu w żyłach. Percy 331 Od dawna lękał się jej śmierci. Kiedy się jest półbogiem, łatwo o śmierć. Większość herosów nie żyje długo. Heros zawsze pamięta, że następny potwór, z którym przyjdzie mu walczyć, może być jego potworem ostatnim. Ale ten widok był zbyt bolesny. Percy wolałby już pozostać we Flegetonie, zostać zaatakowany przez arai albo zadeptany przez olbrzymy. - Och, bogowie - załkała Annabeth. - Percy, ty wyglądasz... Spojrzał na swoje ręce. Zobaczył tylko plamy białej mgły i zrozumiał, że w oczach Annabeth wyglądał jak trup. Zrobił parę kroków, choć było to trudne. Nie czuł własnego ciała, jakby było z helu albo z waty cukrowej. - Bywało, że wyglądałem lepiej - stwierdził. - I z trudem się poruszam. Ale nic mi nie jest. Achlys zacmokała. - Och, coś ci na pewno jest. - Ale teraz przejdziemy niezauważeni? Dotrzemy do Wrót Śmierci? - To możliwe, jeśli przeżyjecie, w co wątpię. Rozłożyła swoje sękate palce. Na skraju otchłani zakwitło więcej roślin - psianka, cykuta i oleander - które popełzły ku stopom Percy ego jak złowrogi dywan. - Bo widzicie, Mgła Śmierci nie ukrywa. To jest pewien stan. Nie mogłabym wam jej podarować, póki nie nastąpi śmierć. Prawdziwa śmierć. - To pułapka - powiedziała Annabeth. Bogini zachichotała. - Czyżbyście się nie spodziewali, że was oszukam? - Nie - odpowiedzieli razem Percy i Annabeth. - No więc to nie jest pułapka! Raczej nieuchronność. Udręka jest nieuchronna. Ból jest... - Tak, tak - warknął Percy. - Przejdźmy od razu do walki. I 332 Percy Dobył Orkana, ale klinga była z dymu. Kiedy ciął nią Achlys, ostrze przepłynęło przez nią jak powiew łagodnego wietrzyku. Wynędzniałe wargi bogini wykrzywiły się w uśmiechu. — Czyżbym zapomniała wam o tym powiedzieć? Teraz jesteście tylko mgłą, cieniem przed śmiercią. Może gdybyście mieli czas, nauczylibyście się panować nad waszą nową formą. Ale nie macie czasu. Nie możecie mnie dotknąć, więc obawiam się, że walka z Udręką będzie całkowicie jednostronna. Jej paznokcie zmieniły się w szpony, szczęka opadła, a żółte zęby wydłużyły się w kły. X L V III PERCY A.chlys rzuciła się na Percy ego. W ułamku sekundy pomyślał: „Hej, jestem dymem. Nie może mnie dotknąć, prawda?” Wyobraził sobie olimpijskie fata zaśmiewające się z jego pobożnych życzeń. Bogini chlasnęła go szponami przez piersi. Zapiekło, jakby je oblano wrzątkiem. Zatoczył się do tyłu, ale jeszcze nie przywykł do swojej mglistej formy. Nogi poruszały się zbyt wolno. Ramiona były jak z waty. W rozpaczy cisnął w nią plecakiem, myśląc, że nabierze masy, kiedy opuści jego rękę, ale się mylił. Plecak upadł na ziemię z głuchym tąpnięciem. Achlys warknęła i przykucnęła, gotując się do skoku. Pewnie rozdarłaby mu twarz, gdyby Annabeth nie zaatakowała, wrzeszcząc jej prosto w ucho: „HEJ!” Bogini drgnęła i odwróciła się ku niej. Zamachnęła się na nią szponami, ale Annabeth była szybsza od Percy’ego. Może nie czuła się aż tak dymna, a może po prostu miała za sobą więcej treningów sztuk walki. Do Obozu Herosów trafiła, kiedy miała 334 Percy siedem lat. Pewnie przeszła kursy, których on nigdy nie zaliczył, na przykład: „Jak walczyć, będąc częściowo dymem”. Dała nurka między nogami bogini, wywinęła koziołka i wylądowała na stopach. Achlys odwróciła się i zaatakowała, ale Annabeth znowu się uchyliła, jak matador. Percy’ego tak to zafascynowało, że stracił parę cennych sekund. Patrzył na trupie ciało Annabeth, osnute mgłą, ale poruszające się równie szybko i pewnie jak zawsze. Nagle do niego dotarło, co ona robi: gra na czas. Co oznaczało, że liczy na jego pomoc. Myślał gorączkowo, jak pokonać Udrękę. Jak walczyć, skoro nie może niczego dotknąć? Przy trzecim ataku bogini Annabeth nie miała już takiego szczęścia. Próbowała uskoczyć w bok, ale Achlys złapała ją za przegub i pociągnęła mocno, przewracając na ziemię. Zanim zdążyła zatopić w niej szpony, Percy podbiegł, wrzeszcząc i wymachując mieczem. Wciąż czuł się tak, jakby był z waty, ale gniew chyba pomógł mu poruszać się szybciej. - Hej, szczęście moje! Achlys obróciła się, puszczając rękę Annabeth. - Szczęście moje?! -Taaak! - Uchylił się przed jej szponami. - Jesteś czarująca! - Aghhh! Znowu go zaatakowała, ale straciła równowagę. Percy odskoczył w bok i cofnął się, chcąc ją odciągnąć od Annabeth. - Ładna! - zawołał. - Cudowna! Bogini warknęła i skrzywiła się. Ruszyła za nim. Każdy komplement zdawał się razić ją jak piasek ciśnięty w twarz. - Zabiję cię powoli! - zaskrzeczała. Ciekło jej z oczu i nosa, krew kapała z policzków. — Potnę cię na kawałki jako ofiarę dla Nocy! Annabeth zdołała się podnieść. Zaczęła grzebać w plecaku, pewnie szukając czegoś, co mogłoby pomóc. Percy 335 Percy chciał jej zapewnić więcej czasu. W końcu to ona zawsze potrafiła coś wymyślić. Musi ściągnąć na siebie wściekłość bogini, żeby Annabeth mogła wpaść na jakiś wspaniały pomysł. - Miluśka! - krzyknął. - Puszysta! Cieplutka przytulanka! Achlys warknęła, zadygotała i zachłysnęła się własną wściekłością, jak kot, który wpadł w szał. - Powolna śmierć! - wrzasnęła. - Uśmiercę cię tysiącem trucizn! Wokół niej powyrastały trujące rośliny, które pękały jak za mocno nadmuchane balony. Wyciekał z nich zielonobiały sok, zbierał się w małe sadzawki i już zaczynał płynąć ku stopom Percy’ego. Od słodkiego zapachu zakręciło mu się w głowie. - Percy! - zabrzmiał jakby z oddali głos Annabeth. - Hej, najpiękniejsza! Radosna! Śmieszka! Jestem tutaj! Ale bogini udręki skupiła teraz uwagę na Percym. Próbował znowu się cofnąć, lecz trujący ichor już go otaczał, grunt parował, powietrze paliło. Znalazł się na wysepce piachu nie większej od tarczy. Parę metrów dalej dymił jego plecak, zamieniając się w kałużę brei. Nie miał dokąd uciec. Przykląkł. Chciał powiedzieć Annabeth, żeby uciekała, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Gardło miał wyschnięte jak suche liście. Och, gdyby w Tartarze była woda — jakaś chłodna sadzawka, do której mógłby wskoczyć, może jakaś rzeka, nad którą mógłby zapanować... Ale zadowoliłby się też butelką wody mineralnej. - Nakarmię tobą wieczną ciemność! — zawołała Achlys. — Umrzesz w ramionach Nocy! Jak przez mgłę słyszał krzyki Annabeth, widział, jak rzuca w boginię kawałkami suszonego smoczego mięsa. Białozielo-nej trucizny wciąż przybywało, wokół niego rozpościerało się już całe jezioro sycone strumykami cieknącymi z jadowitych roślin. „Jezioro” - pomyślał. - „Strumyki. Woda”. 336 Percy Pewnie te trujące jady już mu uszkodziły mózg, ale roześmiał się chrypliwie. Trucizna jest płynem. Skoro porusza się jak woda, musi być częściowo wodą. Przypomniał sobie, jak na lekcjach przyrody mówiono, że ciało ludzkie składa się głównie z wody. Przypomniał sobie, jak w Rzymie wyciągał wodę z płuc Jasona... Skoro mógł nad tym zapanować, dlaczego nie nad innymi płynami? Zupełnie zwariowany pomysł. Posejdon jest bogiem morza, a nie każdego płynu. Ale przecież w Tartarze rządzą inne prawa. Ogień można pić. Grunt jest ciałem mrocznego boga. Powietrze jest kwasem, a półbogowie mogą się zmieniać w mgliste trupy. Więc dlaczego by nie spróbować? Nie miał nic do stracenia. Spojrzał na otaczające go jezioro trucizny. Skupił się tak, że coś w nim pękło - jakby w jego brzuchu eksplodowała kryształowa kula. Przeniknęło go ciepło. Poziom trucizny w jeziorze przestał się podnosić. Otaczające go opary pomknęły ku bogini. Trucizna potoczyła się ku niej drobnymi falami i strumykami. Achlys wrzasnęła. - Co to jest?! - Trucizna - odrzekł Percy. - To twoja specjalność, nie? Wzbierał w nim gniew. Opary otoczyły boginię. Rozkaszlała się. Z oczu pociekło jej jeszcze bardziej. „Och, dobrze, dobrze” - pomyślał. - „Więcej wody”. Wyobraził sobie, że jej nos i gardło wypełniają się jej własnymi łzami. Zakrztusiła się. -Ja... Fala trucizny dotarła do jej stóp, sycząc jak kropelki wody na rozgrzanej do białości żelaznej płycie. Bogini jęknęła i zatoczyła się do tyłu. Percy 337 - Percy! - krzyknęła Annabeth. Uciekła aż na samą krawędź urwiska, chociaż trucizna jej nie ścigała. W jej głosie brzmiało przerażenie. Dopiero po chwili Percy zrozumiał, że to on ją przeraża. - Przestań... - powiedziała ochrypłym głosem. Nie chciał przestać. Chciał zadusić tę boginię. Chciał patrzyć, jak utonie we własnej truciźnie. Chciał zobaczyć, ile udręki może znieść Udręka. - Percy, błagam... Annabeth wciąż miała bladą, trupią twarz, ale jej oczy były takie jak zawsze. I napełniły się strachem, co sprawiło, że gniew zaczął w nim opadać. Odwrócił się do bogini. Nakazał truciźnie, by się cofnęła, tworząc wąską ścieżkę wzdłuż krawędzi przepaści. - Uciekaj! - ryknął. Jak na wynędzniałego ghula Achlys potrafiła biec całkiem żwawo, kiedy tego zapragnęła. Pobiegła tą ścieżką, potknęła się, upadła, znowu wstała i zniknęła w mroku, wyjąc z bólu. Kiedy znikła, trucizna nagle wyparowała. Jadowite rośliny rozpadły się w pył, który rozdmuchał wiatr. Annabeth podeszła do Percy’ego chwiejnym krokiem. Wyglądała jak trup osnuty dymem, ale kiedy złapała go za ramiona, poczuł jej uścisk. - Percy, błagam, już nigdy... — Głos jej się załamał i przeszedł w szloch. - Nie nad wszystkim rtiożna panować. Proszę. W całym ciele czuł mrowienie mocy, ale gniew ustępował. Krawędzie odłamków szkła wewnątrz niego zaczęły się wygładzać. - Tak - powiedział. - Oczywiście. - Musimy stąd szybko odejść. Jeśli Achlys przyprowadziła nas tutaj, by złożyć mnie i ciebie w ofierze... 33 Percy Próbował zebrać myśli. Przyzwyczajał się już do poruszania we Mgle Śmierci. Zaczynał czuć ciężar własnego ciała, coraz bardziej był sobą, ale mózg pracował mu tak ospale, jakby był z waty. — Powiedziała coś o nakarmieniu nami nocy - przypomniał sobie. - Co to miało znaczyć? Temperatura opadła. Jakby otchłań przed nimi wypuściła powietrze z płuc. Percy złapał Annabeth wpół i odciągnął od krawędzi, gdy z pustki coś się wyłoniło - postać tak przepastna i cienista, że po raz pierwszy naprawdę zrozumiał pojęcie ciemności. - Sądzę - powiedziała ciemność kobiecym głosem, miękkim jak wyściółka trumny - że miała na myśli Noc. Przez duże N. W końcu jestem jedna jedyna. XLIX LEO Leo miał poczucie, że w swoim życiu spędził więcej czasu na spadaniu niż na lataniu. Gdyby istniała karta kredytowa premiowana za częste spadanie z dużych wysokości, na pewno zasłużyłby na platynową. Odzyskał świadomość, kiedy spadał przez chmury. Miał mętne wspomnienie Chione szydzącej z niego tuż przed tym, jak wystrzelił w niebo. Nie zobaczył jej, ale nie mógł zapomnieć jej głosu. Nie miał pojęcia, jak długo leciał w górę. W pewnym momencie musiał stracić świadomość z powodu zimna i braku tlenu. Teraz spadał i wszystko wskazywało na to, że będzie to jego najbardziej spektakularny upadek. Chmury rozstąpiły się. Daleko, daleko pod sobą zobaczył połyskujące morze. Ani śladu „Argo II”. Ani śladu jakiegoś wybrzeża, znanego lub nieznanego, z wyjątkiem maleńkiej wysepki na horyzoncie. Nie potrafił latać. Od uderzenia w wodę i zamiany w krwawą plamę dzieliło go najwyżej parę minut. 34° Leo Uznał, że takie zakończenie Ballady o Leonie herosie wcale mu się nie podoba. Wciąż ściskał w rękach kulę Archimedesa, co go nie zaskoczyło. Mógł stracić świadomość, ale nigdy by nie pozwolił na utratę swojego najcenniejszego skarbu. Manewrując rękami, zdołał wyciągnąć z pasa na narzędzia taśmę klejącą i przymocować kulę do piersi. Teraz pewnie wyglądał jak niskobudżetowy Iron Man, ale przynajmniej miał obie ręce wolne. Zabrał się do roboty, gorączkowo manipulując przy kuli i wyciągając z magicznego pasa to, co wydało mu się w tej sytuacji potrzebne: płachtę malarską, metalowe wysięgniki, sznurek i pierścień wzmacniający. Trudno było pracować w takich warunkach. Wiatr gwizdał mu w uszach, wyrywał z rąk narzędzia, śruby i płótno. W końcu udało mu się jednak skonstruować prowizoryczną ramę. Leo otworzył wieczko na kuli, wyciągnął ze środka dwa przewody i przyłączył je do górnej poprzeczki ramy. Ile ma jeszcze czasu? Minutę? Pokręcił tarczą kontrolną i mechanizm ożył. Więcej drutów wystrzeliło z kuli, intuicyjnie wyczuwającej, czego mu potrzeba. Sznury związały płótno z ramą, która zaczęła się sama rozrastać. Leo wyciągnął puszkę nafty i połączył ją gumową rurką ze spragnionym paliwa nowym silnikiem, który kula pomogła mu zbudować. W końcu zrobił pętlę ze sznura i przymocował sobie całą konstrukcję do pleców. Morze było coraz bliżej — błyszczący przestwór łomocącej w twarz śmierci. Krzyknął wyzywająco i nacisnął włącznik sterowania ręcznego. Silnik zakrztusił się i zaskoczył. Prowizoryczne płócienne łopatki wirnika zaczęły się obracać. Niestety, o wiele za wolno. Leo spadał głową w dół - od powierzchni morza dzieliło go może ze trzydzieści sekund. Leo 341 Dobrze, że nie ma nikogo w pobliżu, bo półbogowie powtarzaliby to sobie jako wspaniały dowcip: „Co Leo miał w głowie tuż przed śmiercią? Morze Śródziemne”. Nagle poczuł, że kula przylegająca do jego piersi rozgrzała się. Łopatki wirnika nabrały szybkości. Silnik prychnął, a Leo przechylił się w bok, szybując jak ptak. - TAAAK! - wrzasnął. Właśnie udało mu się skonstruować najniebezpieczniejszy na świecie osobisty helikopter. Poszybował ku wyspie na horyzoncie, ale nadal opadał zbyt szybko. Łopatki wirnika dygotały. Płótno trzeszczało. Od plaży dzieliło go zaledwie kilkaset metrów, gdy kula zrobiła się gorąca jak lawa i helikopter eksplodował, buchając we wszystkie strony płomieniami. Gdyby Leo nie był odporny na ogień, zamieniłby się w kawał rozżarzonego węgla. A ta eksplozja prawdopodobnie uratowała mu życie. Wybuch zdmuchnął go w bok, a jego wspaniały wynalazek, cały w płomieniach, rąbnął w brzeg wyspy z potwornym hukiem. Leo otworzył oczy, zdumiony, że nadal żyje. Siedział w wyrwanym w piasku kraterze wielkości wanny. Parę metrów dalej słup czarnego dymu wzbijał się pod niebo z o wiele większego krateru. Otaczająca go plaża była upstrzona płonącymi szczątkami. - Moja kula. Pomacał się po piersiach. Kuli nie było. Taśma i pętla po prostu się rozpadły. Wstał. Nic nie wskazywało, by sobie coś połamał, co było dobrą wiadomością, ale martwiła go utrata kuli Archimedesa. Jeśli zniszczył swój bezcenny skarb tylko po to, by zbudować działający przez trzydzieści sekund płonący helikopter, to musi wytropić tę głupią boginię Chione i zdzielić ją kluczem nastawnym. Powlókł się plażą, zastanawiając się, dlaczego nie ma tu turystów, hoteli i statków wycieczkowych. Wyspa, z tą lazurową * Leo wodą i miękkim białym piaskiem, wyglądała na idealne miejsce na nadmorski kurort. Może nie została jeszcze odkryta. Czyżby wciąż istniały na świecie jakieś nieodkryte wyspy? Może Chione wystrzeliła go poza Morze Śródziemne? Wyspa najbardziej pasowała mu do Bora Bora. Większy krater miał jakieś dwa i pół metra głębokości. Na jego dnie łopatki wirnika wciąż próbowały się poruszyć. Z silnika buchał dym. Wirnik trzeszczał jak rozdeptywana żaba, a więc huraaa! - jednak wciąż działał. Helikopter najwyraźniej na coś wpadł. W kraterze było pełno połamanych mebli, potrzaskanych fajansowych talerzy, jakichś na pół stopionych cynowych pucharów i płonących lnianych serwetek. Leo nie miał pojęcia, skąd takie dziwne rzeczy znalazły się na plaży, ale oznaczało to, że wyspa jest zamieszkana. W końcu dostrzegł kulę Archimedesa - parującą i osmaloną, ale nadal całą. Klikała bezradnie pośrodku wraku. - Kulo! - zawołał. - Chodź do tatusia! Zsunął się na dno krateru i porwał kulę. Przewrócił się, usiadł ze skrzyżowanymi nogami i zaczął kołysać kulę, tuląc ją do piersi. Spiżowa powierzchnia parzyła, ale nie dbał o to. Kula była cała, więc nadal mógł jej użyć. Musi tylko ustalić, gdzie jest i jak powrócić do przyjaciół... Robił właśnie w myślach listę narzędzi, które mogły mu być potrzebne, gdy jakiś dziewczęcy głos zawołał: - Co ty robisz}\ Wysadziłeś w powietrze mój stół jadalny! Leo pomyślał: „O rany!” Spotkał już wiele bogiń, ale dziewczyna, która patrzyła na niego z krawędzi krateru, naprawdę wyglądała jak bogini. Miała na sobie grecką białą suknię bez rękawów przepasaną złotym plecionym paskiem. Długie proste włosy były prawie tego samego cynamonowego koloru co włosy Hazel, ale na tym Leo 343 podobieństwo do niej się kończyło. Jej twarz była mlecznobiała, oczy czarne, w kształcie migdałów, usta nadąsane. Mogła mieć piętnaście lat, a więc była w jego wieku, i... tak, była ładna, ale wyraz jej twarzy przypominał mu te popularne dziewczyny we wszystkich szkołach, do których uczęszczał - te, które się z niego naśmiewały, bez przerwy plotkowały, uważały, że są nadzwyczajne, i zwykle robiły wszystko, by uprzykrzyć mu życie. Instynktownie poczuł do niej awersję. - Och, przepraszam! - powiedział. - Właśnie spadłem z nieba. Skonstruowałem w powietrzu helikopter, zapaliłem się w połowie drogi, spadłem tutaj i ledwo przeżyłem. Ale... oczywiście, porozmawiajmy o twoim stole jadalnym! Wziął do ręki nadtopiony puchar. - Kto stawia stół jadalny na plaży, na której mogą się rozbić jacyś niewinni półbogowie? No kto tak robi? Dziewczyna zacisnęła pięści. Leo był pewny, że zamierza zejść na dno krateru i trzasnąć go w twarz. Ale ona spojrzała w niebo. - DOPRAWDY! - zawołała w niebieską pustkę. - Nie wystarczy jedna klątwa? Chcecie mnie jeszcze bardziej pognębić? Zeusie! Hefajstosie! Hermesie! Nie macie wstydu? - Och... - Leo odnotował, że wymieniła aż trzech bogów, a jednym z nich był jego tata. Nie wróżyło to niczego dobrego. -Wątpię, by cię usłyszeli. No wiesz, ta cała heca z rozszczepionymi osobowościami... - Ukażcie się! - krzyknęła w niebo dziewczyna, całkowicie go ignorując. - Nie dość wam, że zostałam wygnana? Nie dość wam, że zabraliście mi tych paru dobrych herosów, z którymi wolno mi było się spotkać? Myślicie, że to zabawne przysyłać mi tu tego... to zgrillowane chuchro, żeby zakłócić mi spokój? To wcale NIE JEST ZABAWNE! Zabierajcie go sobie z powrotem! - Hej, słoneczko - powiedział Leo. - Jestem tutaj, jakbyś o tym zapomniała. 344 Leo Warknęła jak zaszczute zwierzę. - Nie nazywaj mnie słoneczkiem! Wyłaź mi zaraz z tej dziury i chodź ze mną, żebym cię mogła wyrzucić z mojej wyspy! - No, skoro tak grzecznie prosisz... Leo nie wiedział, co doprowadziło tę zwariowaną dziewczynę do takiego stanu, ale nie bardzo go to interesowało. Wystarczy, że pomoże mu opuścić tę wyspę. Ścisnął swoją osmaloną kulę i wylazł z krateru. Kiedy znalazł się na szczycie, dziewczyna oddalała się już plażą. Pobiegł, by ją dogonić. Machnęła z odrazą na porozrzucane na piasku płonące szczątki. - To była nieskazitelna plaża! Popatrz na nią teraz. - Tak, moja wina - mruknął Leo. - Powinienem spaść na inną wyspę. Och, zaraz... przecież nie ma innej! Prychnęła i szła dalej skrajem wody. Leo poczuł powiew cynamonu - może to jej perfumy? Oczywiście wcale go to nie obchodziło. Jej włosy kołysały się w jakiś hipnotyczny sposób, co go, oczywiście, też nie obchodziło. Przebiegł wzrokiem morze. Na horyzoncie nie było widać żadnego lądu ani statków. Spojrzał w głąb wyspy. Zobaczył porośnięte trawą wzgórza upstrzone drzewami. Ścieżka wiodła do cedrowego zagajnika. Zastanawiał się, dokąd prowadzi; pewnie do tajnego legowiska tej dziewczyny, gdzie piecze swoich wrogów, a później zjada przy stole na plaży. Pochłonięty takimi myślami nie zauważył, że dziewczyna się zatrzymała. Wpadł na nią. -Ej! Odwróciła się i złapała go za ramiona, żeby nie wpadł do wody. Ręce miała silne, jakby zarabiała nimi na życie. Dziewczyny z domku Hefajstosa też miały takie silne ręce, ale ona nie wyglądała na córkę Hefajstosa. Spojrzała na niego ze złością, jej czarne migdałowe oczy znalazły się zaledwie kilka centymetrów od jego oczu. Jej cynamonowy Leo 345 zapach przypomniał mu mieszkanie babci. Ech, nie myślał o nim od lat... Odepchnęła go. - Wystarczy. To miejsce jest dobre. Teraz powiedz, że chcesz odejść. -Co? Leo wciąż był trochę otumaniony po tym twardym lądowaniu. Nie miał pewności, czy się nie przesłyszał. - Chcesz stąd odejść? - zapytała. — Chyba masz dokąd odejść! - Yyy... no tak. Moi przyjaciele mają kłopoty. Muszę powrócić na mój okręt i... - Świetnie - warknęła. - Po prostu powiedz: „Chcę opuścić Ogygię” - No dobra. - Nie bardzo wiedział dlaczego, ale trochę go zranił ton jej głosu... co było głupie, skoro go nie obchodziło, co ona sobie myśli. - Chcę opuścić... to, co powiedziałaś. - O-gy-gię. - Wypowiedziała to słowo powoli i dobitnie, jakby był pięcioletnim brzdącem. - Chcę opuścić O-gy-gię. Odetchnęła z ulgą. - Dobrze. Za chwilę pojawi się magiczna tratwa. Zawiezie cię, dokąd zechcesz. - Kim jesteś? Wydawało się, że już zamierza mu odpowiedzieć, ale się powstrzymała. - Nieważne. Wkrótce cię tu nie.będzie. Jesteś oczywistą pomyłką. „To było grubiańskie” - pomyślał Leo. Przez długi czas sam myślał, że jest pomyłką - jako półbóg, w tej wyprawie, w ogóle w życiu. Jakaś przypadkowo spotkana zbzikowana dziewczyna nie musi mu tego wytykać. Przypomniał sobie jakąś grecką legendę o dziewczynie na wyspie... Może wspomniał o niej któryś z jego przyjaciół? Nieważne. Skoro pozwala mu stąd odejść... 34(> Leo -Już za chwilę... - Dziewczyna patrzyła na morze. Nie pojawiła się żadna magiczna tratwa. - Może utknęła w korku — powiedział Leo. - Niedobrze. - Spojrzała w niebo. - Jest naprawdę niedobrze! - Więc... plan B? - zapytał Leo. - Masz telefon czy... - Ach! Odwróciła się i ruszyła w głąb wyspy. Pobiegła ścieżką i zniknęła w zagajniku. - W porządku - powiedział Leo. - Po prostu sobie uciekłaś. Wyjął z pasa na narzędzia kawałek liny i karabińczyk i przymocował sobie kulę Archimedesa do paska. Spojrzał na morze. Żadnej magicznej tratwy. Mógł tu stać i czekać, ale był głodny, spragniony i zmęczony. I poobijany po lądowaniu. Nie miał ochoty iść za tą zwariowaną dziewczyną, nawet jeśli tak słodko pachniała. Z drugiej strony, dokąd miałby pójść? Dziewczyna miała stół jadalny, więc prawdopodobnie miała też coś do zjedzenia. A obecność Leona wyraźnie ją denerwowała. - To, że ją denerwuję, można zaliczyć na plus - uznał. Ruszył za nią w głąb wyspy. L LEO N a Hefajstosa! - zaklął cicho Leo. Ścieżka doprowadziła go do najpiękniejszego ogrodu, jaki kiedykolwiek widział. Oczywiście nie spędził wiele czasu w ogrodach, ale t.en... Na lewo był sad i winnica - brzoskwinie z czerwo-nozłotymi owocami pachnącymi słodko w słońcu, pieczołowicie poprzycinane winorośle uginające się od dojrzałych gron, altany z kwitnących jaśminów i kępy innych roślin, których nie potrafił nazwać. Na prawo były grządki warzyw i ziół zbiegające się jak szprychy wokół wielkiej fontanny, gdzie satyrowie z brązu wypluwali wodę do środkowej misy. W głębi ogrodu, gdzie kończyła się ścieżka, w zboczu wzgórza widniało wejście do jaskini. W porównaniu z bramą Bunkra Dziewiątego było malutkie, ale na swój sposób robiło wrażenie. Po obu stronach krystaliczne skały były wyrzeźbione na kształt połyskujących greckich kolumn. W ich szczytach tkwił mosiężny pręt, na którym wisiała biała jedwabna zasłona. 34% Leo Nos atakowały mu rozkoszne zapachy - cedru, jałowca, jaśminu, brzoskwiń i świeżych ziół. A od jaskini napływała woń, która naprawdę przykuła jego uwagę - woń duszonego mięsa. Ruszył w tamtą stronę. Bo dlaczego nie? Zatrzymał się, kiedy dostrzegł dziewczynę. Klęczała w warzywnym ogródku, plecami do niego. Mruczała coś do siebie, kopiąc zajadle rydlem. Podszedł do niej z boku, żeby mogła go zobaczyć. Jakoś nie miał ochoty jej zaskakiwać, gdy trzymała w ręku ostre narzędzie ogrodnicze. Wciąż klęła po grecku i ryła w ziemi. Grudki ziemi przylgnęły do jej ramion, twarzy i białej sukni, ale nie zwracała na to uwagi. Leo potrafił to docenić. Umazana błotem wyglądała trochę lepiej - mniej jak królowa piękności, bardziej jak zwykła dziewczyna, która nie przejmuje się za bardzo swoim wyglądem. - Chyba już dość się naznęcałaś nad tą ziemią - zauważył. Spojrzała na niego spode łba, oczy miała zaczerwienione i załzawione. - Idź sobie. - Płaczesz - powiedział, co było głupio oczywiste, ale kiedy ją zobaczył w takim stanie, poczuł się jak silnik helikoptera tracący moc. Przecież nie można się wściekać na kogoś, kto płacze. - Nie twoja sprawa - mruknęła. - To duża wyspa. Idź i znajdź sobie jakieś miejsce. Zostaw mnie w spokoju. - Machnęła ręką w stronę południa. - Może idź sobie tam. - Więc nie ma magicznej tratwy. A jest jakiś inny sposób opuszczenia tej wyspy? - Najwyraźniej nie! - To co ja mam zrobić? Siedzieć na wydmach i czekać na śmierć? - Byłoby najlepiej... - Odrzuciła rydel i zaklęła, patrząc w niebo. - Tylko że on chyba nie może tu umrzeć, tak? Zeusie! To nie jest zabawne! Leo 349 Nie może tu umrzeć? - Chwileczkę. Mózg mu pracował jak przeciążony wał korbowy. Nie mógł do końca zrozumieć, co dziewczyna mówiła - jak wtedy, gdy słyszał Hiszpanów lub ludzi z Ameryki Południowej mówiących po hiszpańsku. Owszem, rozumiał ją, ale to brzmiało tak dziwnie, jakby mówiła innym językiem. - Potrzebuję trochę więcej informacji - oświadczył. - Nie chcesz mnie widzieć - twoja sprawa. Ja też nie chcę tu być. Ale nie pozwolę się zapędzać w kozi róg. Muszę się wydostać z tej wyspy. Musi być jakiś sposób. Każdy problem można rozwiązać. Roześmiała się gorzko. - Chyba nie żyłeś długo, skoro wciąż w to wierzysz. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Wydawało mu się, że jest w jego wieku, ale nagle zaczął się zastanawiać, ile może naprawdę mieć lat. -Wspomniałaś o jakiejś klątwie. Zacisnęła palce, jakby trenowała technikę duszenia. - Tak. Nie mogę opuścić Ogygii. Mój ojciec, Atlas, walczył z bogami, a ja go wspierałam. - Atlas - powtórzył Leo. — Tytan Atlas? Przewróciła wymownie oczami. - Tak, ty niemożliwy mały... - Cokolwiek zamierzała powiedzieć, powstrzymała się. - Zostałam tu uwięziona, żebym więcej nie sprawiała bogom kłopotów. Rok temu, po drugiej wojnie tytanów, bogowie przyrzekli przebaczyć swoim wrogom i objąć ich amnestią. Przypuszczam, że Percy nakłonił ich do... - Percy. Percy Jackson? Zacisnęła powieki. Łza spłynęła jej po policzku. „Och” - pomyślał Leo. - Percy tutaj był - powiedział. Wbiła palce w ziemię. -Ja... ja myślałam, że zostanę uwolniona. Ośmieliłam się mieć nadzieję... ale wciąż tu jestem. Teraz sobie przypomniał. Miała to być tajemnica, ale to, jak zwykle, oznaczało, że ta historia obiegła cały obóz. Percy powiedział Annabeth. Kilka miesięcy później, kiedy Percy zaginął, Annabeth powiedziała Piper. Piper powiedziała Jasonowi... Percy opowiedział o swoim pobycie na tej wyspie. Spotkał tu boginię, która się w nim zakochała. Chciała, żeby został, ale w końcu pozwoliła mu odejść. - To ty jesteś tą panią - powiedział. — Tą, którą nazwano od muzyki karaibskiej. W jej oczach pojawił się morderczy błysk. - Muzyki karaibskiej. - No tak. Reggae? — Pokręcił głową. - Merengue? Chwileczkę, zaraz sobie przypomnę. — Strzelił palcami. - Kalipso! Ale Percy mówił, że jesteś super. Ze jesteś słodka, milutka, skora do pomocy, a nie... yyy... Zerwała się na nogi. -Tak? - Yyy... nic. - A ty byś był milutki, gdyby bogowie zapomnieli o swojej obietnicy, że cię stąd wypuszczą? Byłbyś taki słodki, gdyby się z ciebie naśmiewali, przysyłając tu jeszcze jednego herosa, ale takiego, który wygląda jak... jak ty? - To jakieś podstępne pytanie? - Di immortales! - Odwróciła się i pomaszerowała do jaskini. - Hej! - Leo pobiegł za nią. Kiedy wszedł do środka, zupełnie go zamurowało. Ściany były z wielobarwnych grudek kryształu. Białe kurtyny dzieliły jaskinię na różne pomieszczenia wysłane dywanami i poduszkami. Wszędzie stały półmiski ze świeżymi owocami. W jednym kącie dostrzegł harfę, w drugim krosno, w jeszcze innym wielki Leo 351 kocioł, w którym bulgotała potrawka, napełniając jaskinię rozkosznym zapachem. Co było najdziwniejsze? Wszystko samo się robiło. Ręczniki fruwały w powietrzu, składając się w zgrabne stosiki. Łyżki zmywały się w miedzianym zlewie. Przypominało to niewidzialne duchy wiatru podające obiad w Obozie Jupiter. Kalipso stała przy umywalce, zmywając brud z ramion. Spojrzała na niego ze złością, ale nie krzyknęła, by się wynosił. Wyglądało na to, że gniew zużył całą jej energię. Odchrząknął. Jeśli oczekuje od niej pomocy, musi być grzeczny. - No więc... rozumiem, dlaczego tak się wściekasz. Pewnie nie chcesz już widzieć na oczy żadnego półboga. Podejrzewam, że poczułaś się fatalnie, kiedy... yyy... Percy cię opuścił... - On był ostatni - warknęła. - Przed nim był pirat Drakę. A przed nim Odyseusz. Wszyscy tacy sami! Bogowie przysyłali mi największych herosów, którym nie mogłam pomóc, ale... - W których się zakochiwałaś. A potem cię opuszczali. Zadrgał jej podbródek. - To moja klątwa. Miałam nadzieję, że już się od niej uwolniłam, ale nie, wciąż tkwię tutaj, na Ogygii. Od trzech tysięcy lat. - Trzech tysięcy. - Leo poczuł mrowienie w ustach, jakby zjadł garść najostrzejszych miętówek. - Ej, wyglądasz wspaniale jak na trzy tysiące lat. - A teraz... największe upokorzenie. Bogowie zakpili sobie ze mnie, przysyłając mi ciebie. Wezbrał w nim gniew. No tak, to typowe. Gdyby tu był Jason, wyłaziłaby ze skóry, żeby mu się przypodobać. Błagałaby go, żeby został, ale on byłby taki szlachetny, tak by chciał powrócić do swoich obowiązków, że porzuciłby ją ze złamanym sercem. Ta magiczna tratwa na pewno by się pojawiła. 3J2 Leo Ale on? Był denerwującym gościem, którego nie mogła się pozbyć. Nigdy by się w nim nie zakochała, dla niej był całkowicie bez szans. Oczywiście wcale go to nie obchodziło. Ona też nie jest w jego typie. Była zbyt złośliwa... zbyt piękna i... zresztą, nieważne. - Świetnie - powiedział. - Nie będę cię więcej niepokoił. Sam sobie coś zbuduję i opuszczę tę głupią wyspę bez twojej pomocy. Pokręciła ponuro głową. - Nic nie rozumiesz. Bogowie naśmiewają się z nas obojga. Tratwa się nie pojawiła, a to znaczy, że zamknęli Ogygię. Utkwiłeś tu na dobre, tak jak ja. Nigdy nie opuścisz tej wyspy. LI LEO Pierwsze dni były najgorsze. Spał pod gwiazdami, na płachcie malarskiej. W nocy było zimno, nawet na plaży, więc rozpalał sobie ognisko ze szczątków stołu Kalipso. To go trochę podnosiło na duchu. W ciągu dnia zwiedzał wyspę, ale nie znalazł nic ciekawego — chyba że ktoś lubi plaże i nieskończony przestwór morza. Próbował wysłać Iris-wiadomość w tęczach tworzonych przez pył wodny rozbijających się fal, ale nic mu z tego nie wyszło. Nie miał ani drachmy na ofiarę, a bogini najwyraźniej nie była zainteresowana orzechami i śrubkami. Nic mu się nawet nie śniło, co było niezwykłe jak na niego - i na każdego półboga - więc nie miał pojęcia, co się dzieje na świecie. Czy przyjaciele pozbyli się jakoś Chione? Czy go szukają, czy po-żeglowali do Epiru, aby osiągnąć cel misji? Nie wiedział nawet, co by było lepsze. W końcu pojął znaczenie snu, który miał na pokładzie „Argo II”. Zła czarownica powiedziała mu, że może skoczyć z urwiska w chmury albo zagłębić się w mroczny tunel, gdzie szeptały duchy MH 354 Leo zmarłych. Tunel musiał być symbolem Domu Hadesa, którego już nigdy nie zobaczy. Leo wybrał skok z urwiska - upadek z nieba na tę głupią wyspę. Ale w tym śnie miał możliwość wyboru. W realnym życiu jej nie miał. Chione po prostu zgarnęła go z okrętu i wystrzeliła na orbitę. Co było najgorsze? Tracił rachubę czasu. Pewnego ranka obudził się i nie mógł sobie przypomnieć, od ilu dni jest na Ogygii. Od trzech czy czterech? Kalipso mu w tym nie pomogła. Zapytana, tylko pokręciła głową. - Z czasem są tutaj problemy. Super. W realnym świecie mogło już upłynąć sto lat, wojna z Gają już się skończyła, choć nie wiedział jak. A może jest na Ogygii dopiero od pięciu minut? Tutaj mogło przeminąć całe jego życie w czasie, w którym załoga „Argo II” zdążyła zjeść śniadanie. Tak czy owak, musi opuścić tę wyspę. Kalipso trochę się nad nim ulitowała. Przysyłała swoich niewidzialnych służących z miskami potrawki i pucharami jabłecznika, które zostawiali na skraju jej ogrodu. Przysłała mu nawet nowe ubranie - proste spodnie z niebarwionej bawełny i koszulę, którą musiała utkać na krośnie. Tak pasowały, że dziwił się, skąd wzięła jego miarę. Może po prostu użyła pospolitego wzoru na MIZERAKA. W każdym razie rad był z nowych ciuchów, bo stare cuchnęły i były nadpalone. Zwykle potrafił zabezpieczyć ubranie przed spaleniem, kiedy wybuchał ogniem, ale musiał się skupić. Czasami w obozie, kiedy o tym nie myślał, a pracował nad jakimś metalowym projektem przy kuźni, stwierdzał nagle, że spaliło mu się całe ubranie, prócz magicznego pasa na narzędzia i dymiących majtek. Było to trochę kłopotliwe. Kalipso wyraźnie nie chciała go widzieć. Kiedy raz wsunął głowę do jaskini, wyleciała z wrzaskiem i obrzuciła go naczyniami. Nie da się ukryć - była jego fanką. Leo 355 Zbudował sobie w miarę stałe obozowisko w pobliżu ścieżki, gdzie plaża podchodziła do trawiastych wzgórz. W ten sposób był bliżej przysyłanego mu jedzenia, ale Kalipso go nie widziała i nie zbliżała się na odległość rzutu garnkiem. Zrobił sobie budkę z kijów i płótna. Wykopał jamę na ognisko. Udało mu się nawet zbudować ławkę i stół do pracy z drewna wyrzuconego przez morze i martwych gałęzi cedru. Spędził wiele godzin, reperując kulę Archimedesa, oczyszczając ją i naprawiając obwody. Sporządził kompas, ale igła bez przerwy kręciła się w kółko jak oszalała. Podejrzewał, że GPS też by tu nie działał. Ta wyspa była poza wszelkim zasięgiem i nie można było jej opuścić. Przypomniał sobie o starym mosiężnym astrolabium, które zdobył w Bolonii. Według karłów było to dzieło Odyseusza. Może Odyseusz myślał o tej wyspie, kiedy je konstruował? Niestety, Leo zostawił je na pokładzie „ Argo II”, razem z magicznym stolikiem Bufordem. Zresztą karły powiedziały, że astrolabium jest zepsute. Wspomniały o jakimś zaginionym krysztale... Wędrował po plaży, zastanawiając się, dlaczego Chione go tutaj wysłała - zakładając, że jego wylądowanie na wyspie nie było przypadkiem. Dlaczego go po prostu nie zabiła? Może chciała, żeby wiecznie siedział w czyśćcu? Może wiedziała, że bogowie są zbyt pochłonięci własnymi kłopotami, więc zapomnieli o Ogygii i jej magia przestała już działać? To by wyjaśniało, dlaczego Kalipso wciąż tutaj tkwi i dlaczego nie pojawiła się magiczna tratwa. A może jednak magia wyspy wciąż działa? Bogowie ukarali Kalipso, przysyłając jej tutaj dzielnych herosów, którzy opuszczali ją, gdy tylko się w nich zakochiwała. Może na tym polega problem. Kalipso nigdy się w nim nie zakocha. Chce, żeby zostawił ją w spokoju i opuścił wyspę. Oboje tkwią w pułapce wiecznej udręki. Jeśli taki był plan Chione... no, tylko pogratulować jej mistrzostwa w pokrętności. 356 Leo A potem pewnego dnia odkrył coś i wszystko jeszcze bardziej się skomplikowało. Wędrował po wzgórzach, idąc wzdłuż strumyka płynącego między dwoma wielkimi cedrami. Lubił tę okolicę - było to jedyne miejsce na Ogygii, z którego nie widział morza, więc mógł sobie wyobrażać, że nie jest uwięziony na wyspie. W cieniu drzew czuł się prawie jak w Obozie Herosów, zmierzając przez las do Bunkra Dziewiątego. Przeskoczył przez strumyk. Zamiast wylądować na miękkiej ziemi, poczuł pod stopami coś twardszego. KLANG. Metal. Podniecony zaczął kopać w ziemi, aż zobaczył błysk spiżu. — O kurczę. Chichotał jak wariat, wykopując kawałki metalu. Nie mial pojęcia, skąd to się tutaj wzięło. Hefajstos zwykłe wyrzucał ze swojej boskiej pracowni różne kawałki złomu, zaśmiecając nimi ziemię, ale jaka była szansa, że któreś trafią akurat na Ogygię? Znalazł trochę przewodów, parę pogiętych trybów, tłok, który mógł wciąż być sprawny, i kilka poobtłukiwanych spiżowych blach - najmniejsza była wielkości podstawki pod szklankę, największa rozmiaru tarczy bojowej. Nie było tego wiele - w porównaniu z Bunkrem Dziewiątym albo nawet z jego magazynkiem na pokładzie „Argo II”. Ale było to coś więcej niż piasek i kamienie. Spojrzał w niebo, między gałęzie cedrów, przez które sączyły się promienie słońca. - Tato? Jeśli ty mi to tutaj przysłałeś, dzięki. Gdybyś nie... no dobra, w każdym razie dziękuję. Zebrał te skarby i zaniósł do swojego obozowiska. Leo 357 Po tym wydarzeniu dni mijały szybciej i nie było już tak cicho. Leo najpierw zbudował kuźnię z cegieł z mułu, z których każdą wypalił własnymi płonącymi rękami. Znalazł wielki kamień, który mógł wykorzystać jako podstawę kowadła, i powyciągał z pasa tyle gwoździ, by po ich przetopieniu sporządzić samo kowadło. Kiedy to zrobił, zaczął obrabiać kawałki niebiańskiego spiżu. Dzień w dzień jego młotek dudnił i dzwonił, póki nie pękł kamień podstawy albo nie pogięły się obcęgi, albo nie zabrakło drewna do podsycania ognia. Co wieczór padał ze zmęczenia, mokry od potu i uwalany sadzą, ale czuł się znakomicie. Przynajmniej coś robił, próbując rozwiązać swój problem. Kalipso pojawiła się po raz pierwszy, żeby poskarżyć się na hałas. - Dym i ogień - powiedziała. - Dzwonienie metalu o metal przez cały dzień. Wystraszysz ptaki! - Och, nie, tylko nie ptaki! - burknął. -1 co takiego masz nadzieję zrobić? Spojrzał na nią i o mało co nie zmiażdżył sobie młotkiem kciuka. Tak długo wpatrywał się w metal i ogień, że zapomniał, jak jest piękna. Dokuczliwie piękna. Słońce lśniło na jej włosach, biała suknia trzepotała wokół jej nóg, pod pachą trzymała koszyk z winogronami i świeżo upieczonym chlebem. Starał się nie zwracać uwagi na burczenie w żołądku. - Mam nadzieję opuścić tę wyspę — powiedział. — Tego chyba chcesz, prawda? Kalipso nachmurzyła się. Postawiła koszyk obok jego legowiska. - Nic nie jadłeś od dwóch dni. Zrób sobie przerwę i zjedz. - Od dwóch dni? Nie odczuwał tego, co go zdżiwiło, bo lubił jeść. Ale jeszcze bardziej go zaskoczyło, że Kalipso to zauważyła. - Dzięki - mruknął. - I będę się starał... yyy... pracować trochę ciszej. 358 Leo Prychnęła, jakby niewiele ją to obchodziło. Od tego czasu nie uskarżała się już na hałas lub dym. Kiedy następnym razem go odwiedziła, Leo kończył swój pierwszy projekt. Nie zauważył jej nadejścia, póki nie usłyszał głosu tuż za plecami. - Przyniosłam ci... Podskoczył, upuszczając przewód. - Na spiżowe byki, dziewczyno! Nie podkradaj się tak do mnie! Dzisiaj była ubrana na czerwono - a był to jego ulubiony kolor. To, oczywiście, było zupełnie nieistotne. W czerwonej sukni wyglądała naprawdę olśniewająco. To też było nieistotne. - Nie podkradałam się do ciebie. Coś ci przyniosłam. Pokazała mu ubrania, które miała przerzucone przez ramię: nową parę dżinsów, białą koszulkę, podniszczoną kurtkę wojskową. .. zaraz, to przecież jego ciuchy, tylko... ale to niemożliwe. Jego kurtka wojskowa spłonęła parę miesięcy temu. Nie miał jej na sobie, kiedy wylądował na Ogygii. Ale ubranie, które Kalipso mu przyniosła, było zupełnie takie samo, jakie nosił pierwszego dnia po przybyciu do Obozu Herosów - tyle że to wyglądało na nieco większe, lepiej na niego pasujące. - Ale jak...? Kalipso złożyła ubranie u jego stóp i cofnęła się, jakby był niebezpiecznym zwierzęciem. - Znam się trochę na magii - powiedziała. - Popaliłeś sobie to, co ci dałam, więc pomyślałam, że utkam ci coś mniej palnego. - To nie będzie się palić? Podniósł dżinsy. W dotyku niczym się nie różniły od zwykłego denimu. - Są ogniotrwałe. Zawsze będą czyste i zawsze będą na ciebie pasować, nawet jeśli przestaniesz być takim chudzielcem. - Dzięki. - Chciał, by to zabrzmiało sarkastycznie, ale naprawdę był pod wrażeniem. Potrafił skonstruować wiele rzeczy, ale Leo 359 nie ogniotrwałe, samoczyszczące się spodnie. - Więc... utkałaś dokładną replikę mojego ulubionego stroju. Wyguglowałaś mnie czy co? Zmarszczyła czoło. - Nie znam tego słowa. - W każdym razie musiałaś mi się przyjrzeć. Jakbyś była mną zainteresowana. Zmarszczyła nos. - Jestem zainteresowana tym, żeby nie tkać ci codziennie nowego ubrania. Jestem zainteresowana tym, żebyś tak nie cuchnął i nie chodził po mojej wyspie w osmalonych łachach. - No tak. - Leo wyszczerzył zęby. - Naprawdę mnie pocieszyłaś. Poczerwieniała jeszcze bardziej. -Jesteś najbardziej nieznośną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam! Chciałam ci się tylko odwdzięczyć. Naprawiłeś mi fontannę. - Ach, o to chodzi? Roześmiał się. Było to takie proste, że prawie o tym zapomniał. Jeden ze spiżowych satyrów przechylił się i ciśnienie wody opadło, więc zaczął denerwująco tykać, podskakiwać i rozlewać wodę poza obręb sadzawki. Leo wyciągnął parę narzędzi i naprawił to w ciągu dwu minut. - Drobnostka. Nie lubię, kiedy coś nie działa tak, jak powinno. - A zasłona przed wejściem do jaskini? - Pręt był wykrzywiony. - A moje narzędzia ogrodnicze? - No wiesz, tylko naostrzyłem nożyce. Przycinanie winorośli tępymi nożycami jest niebezpieczne. I musiałem je trochę naoliwić... i... - No tak - powiedziała Kalipso, całkiem nieźle naśladując jego głos. - Naprawdę mnie pocieszyłeś. Zamurowało go. Wiedział, że kpi sobie z niego, ale jakoś nie brzmiało to przykro. 36 o Leo Wskazała na jego warsztat. - Co budujesz? - Och. Spojrzał na spiżowe zwierciadło, które właśnie podłączył do kuli Archimedesa. Zaskoczyło go jego własne odbicie na wypolerowanej powierzchni. Twarz miał bardziej chudą i wyrazistą, może dlatego, że od dawna nic nie jadł, oczy ciemne i trochę dzikie, kiedy się nie uśmiechał. Wyglądał jak latynoski Tarzan. Nic dziwnego, że Kalipso tak go unikała. - To jest takie urządzenie do patrzenia — powiedział. - Znaleźliśmy je w Rzymie, w pracowni Archimedesa. Gdybym zdołał je naprawić, może mógłbym zobaczyć, co się dzieje z moimi przyjaciółmi. Pokręciła głową. - To niemożliwe. Ta wyspa jest ukryta, odcięta od świata bardzo silnymi czarami. Nawet czas płynie tu inaczej. - No, ale przecież musisz mieć jakiś kontakt ze światem. Jak się dowiedziałaś, że nosiłem kurtkę wojskową? Zaczęła miętosić swoje włosy, jakby to pytanie ją zakłopotało. -Widzenie przeszłości to prosta magia. Widzenie teraźniejszości albo przyszłości już takie nie jest. - No to patrz i ucz się, słoneczko. Połączę te dwa przewody i... Spiżowe zwierciadło zaiskrzyło. Z kuli buchnął dym. Po rękawie koszuli Leona przebiegł płomień. Ściągnął koszulę, cisnął ją na ziemię i zadeptał ogień. Mógłby przysiąc, że Kalipso stara się nie roześmiać na głos. Cała się trzęsła. - Nic nie mów - ostrzegł ją. Zerknęła na jego nagą pierś, spoconą, kościstą i pokrytą dawnymi bliznami. Leo - Nie ma tu czego komentować - zapewniła go. - Jeśli chcesz, żeby to urządzenie zadziałało, może powinieneś spróbować muzycznego zaklinania. - Oczywiście. Kiedy jakaś maszyna nawala, stepuję sobie wokół niej. Za każdym razem działa. Wzięła głęboki oddech i zaczęła śpiewać. Jej głos był jak chłodny wiatr - jak pierwszy front zimna w Teksasie, kiedy kończy się lato i zaczyna się wierzyć, że będzie lepiej. Leo nie rozumiał słów, ale pieśń była tęskna i słodko-gorzka, jakby opisywała dom, do którego już nigdy się nie powróci. W jej śpiewie była magia, to oczywiste. Ale nie był to hipnotyczny głos Medei czy nawet czaromowa Piper. Ten śpiew niczego od niego nie żądał. Po prostu przywodził jego najlepsze wspomnienia - konstruowanie różnych rzeczy z mamą w jej pracowni, siedzenie w słońcu z przyjaciółmi w obozie. Sprawiał, że zatęsknił za domem. Kalipso przestała śpiewać. Zdał sobie sprawę, że gapi się na nią jak kretyn. -1 co, pomogło? - zapytała. - Yyy... - Z trudem oderwał od niej wzrok i spojrzał na zwierciadło. - Nic. Zaraz... Powierzchnia zwierciadła zajaśniała. Nad nią zaczęły migotać w powietrzu holograficzne obrazy. Rozpoznał plac apelowy w Obozie Herosów. Dźwięku nie było, ale Clarisse La Rue z domku Aresa wykrzykiwała komendy, ustawiając obozowiczów w szeregi. Jego towarzysze z Domku Dziewiątego rozdawali wszystkim pancerze i broń. Centaur Chejron biegał truchtem wzdłuż szeregów. Nawet on miał na sobie pancerz, spiżowe nagolenniki i błyszczący hełm z pióropuszem. Z jego twarzy znikł zwykły przyjazny uśmiech, zastąpiła go ponura determinacja. 362 Leo W oddali, w cieśninie Long Island, widać było greckie trire-my gotowe do wojny Na wzgórzach ustawiano katapulty. Satyrowie patrolowali łąki, a nad nimi krążyli jeźdźcy na pegazach, wypatrując wroga. - Twoi przyjaciele? - zapytała Kalipso. Kiwnął głową. Czuł, że zdrętwiała mu twarz. - Przygotowują się do wojny. - Przeciw komu? - Popatrz. Scena zmieniła się. Falanga rzymskich półbogów maszerowała przez zalaną księżycowym blaskiem winnicę. W oddali widniał oświetlony napis: WINNICA GOLDSMITHA. - Widziałem już ten napis - powiedział. - Niedaleko Obozu Herosów. Nagle szeregi Rzymian załamały się. Półbogowie rozbiegli się, porzucając tarcze i wymachując oszczepami, jakby cały oddział wtargnął na terytorium kąsających mrówek. W blasku księżyca miotały się dwa włochate kształty w dziwacznych strojach i pstrokatych kapeluszach. Zdawały się być jednocześnie wszędzie, waląc Rzymian po głowach, wyrywając im broń i przecinając pasy, tak że spodnie opadały im do kostek. Leo nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Ach, to te cudowne małe nicponie! Dotrzymały słowa! Kalipso nachyliła się, obserwując kerkopów. - To twoi kuzyni? - Ha, ha, ha, nie! To karzełki, które spotkałem w Bolonii. Wysłałem je, by opóźniły marsz Rzymian. I robią to! - Ale na jak długo? Dobre pytanie. Scena znowu się zmieniła. Leo zobaczył Oktawiana - tego niewydarzonego augura podobnego do jasnowłosego stracha na wróble. Stał na parkingu jakiejś stacji benzynowej, otoczony czarnymi samochodami terenowymi i rzymskimi Leo 363 półbogami. Trzymał długą tyczkę owiniętą płótnem. Kiedy je rozwinął, błysnął złoty orzeł na szczycie. - Och, niedobrze - mruknął Leo. - Rzymski sztandar - powiedziała Kalipso. - Tak. Ale ten, według Percy ego, miota pioruny. Gdy tylko wypowiedział jego imię, pożałował tego. Zerknął na Kalipso. Po jej oczach poznał, jak się wysila, by opanować targające nią emocje, ustawić je w zgrabne szeregi, jak nici na swoim krośnie. Ale najbardziej zaskoczyła go fala gniewu, która go ogarnęła. To nie była zwykła złość albo zazdrość. Był po prostu wściekły na Percy’ego, że skrzywdził tę dziewczynę. Znowu spojrzał na holograficzne obrazy. Teraz ujrzał samotnego jeźdźca - Reynę, pretora Obozu Jupiter - lecącego przez burzę na jasnobrązowym pegazie. Jej czarne włosy powiewały na wietrze. Purpurowy płaszcz łopotał, ukazując błyszczący pancerz. Z rozcięć na ramionach i twarzy spływała krew. Pegaz miał dzikie oczy, toczył pianę z pyska, ale Reyna śmiało gnała prosto w burzę. Nagle z chmur zanurkował gryfon. Przeorał szponami boki konia. Reyna z trudem utrzymała się na jego grzbiecie. Wyciągnęła miecz i cięła nim potwora, który spadł w dół, ale po chwili pojawiły się trzy venti - mroczne duchy powietrza, wirujące jak miniaturowe tryskające błyskawicami tornada. Natarła na nie z wyzywającym okrzykiem. Spiżowe zwierciadło pociemniało. - Nie! - krzyknął Leo. - Nie, nie teraz. Pokaż mi, co się dzieje! - Uderzył pięścią w zwierciadło. - Kalipso, możesz się znowu zalogować? Spojrzała na niego spode łba. - To pewnie twoja dziewczyna, tak? Twoja Penelopa? Twoja Elizabeth? Twoja Annabeth? - Co? - Leo nie mógł się połapać, o co jej chodzi. - To Reyna. Nie jest moją dziewczyną! Muszę zobaczyć więcej! Muszę... Leo -MUSZĘ- zagrzmiał głos pod jego stopami. Leo zachwiał się, jakby nagle znalazł się na trampolinie. - MUSZĘ to nadużywane słowo. Z piasku powstała wirująca postać ludzka - znienawidzona przez niego bogini, Pani Błota, Księżniczka Wszelkiego Plugastwa, sama Gaja. Leo cisnął w nią obcążkami. Przeleciały przez nią jak przez kłąb mgły. Oczy miała zamknięte, ale na pewno nie spała. Na jej diabelskiej, ziemistej twarzy widniał uśmiech, jakby wsłuchiwała się w swoją ulubioną melodię. Piaskowe szaty poruszały się, co przypominało mu falujące płetwy tej potwornej krewetki, z którą walczyli na Atlantyku. Ale Gaja była jeszcze brzydsza. - Chcesz żyć - powiedziała Gaja. - Chcesz powrócić do swoich przyjaciół. Ale nie MUSISZ, drogi chłopcze. To bez znaczenia. Twoi przyjaciele i tak umrą. Poczuł, że trzęsą mu się nogi. Nie znosił tego, ale za każdym razem, gdy ta wiedźma się pokazywała, czuł się tak, jakby znów miał osiem lat i był w sklepie matki, słuchając kojącego, diabelskiego głosu Gai, podczas gdy jego matka, uwięziona w płonącym magazynie, umierała w dymie i żarze. - Wiem, czego NIE MUSZĘ - warknął. - NIE MUSZĘ więcej wysłuchiwać twoich kłamstw, Brudna Buźko. Powiedziałaś, że mój pradziadek zmarł w latach sześćdziesiątych. Powiedziałaś, że nie zdołam ocalić swoich przyjaciół w Rzymie. Nieprawda! Mówiłaś mi mnóstwo rzeczy. Śmiech Gai był jak łagodny szmer piasku osypującego się ze wzgórza tuż przed spadnięciem lawiny. - Próbowałam pomóc ci dokonać lepszych wyborów. Mogłeś' sam się ocalić. Ale ty wciąż mi się przeciwstawiałeś. Zbudowałeś okręt. Wziąłeś udział w tej głupiej misji. A teraz tkwisz tutaj, uwięziony, bezsilny, podczas gdy świat śmiertelników ginie. w I Leo 365 Z dłoni Leona buchnęły płomienie. Pragnął przepalić jej piaskową twarz na szkło. Nagle poczuł rękę Kalipso na ramieniu. - Gaja. - Jej głos był surowy i spokojny. - Nie jesteś tu mile widziana. Leo pomyślał: „Szkoda, że nie potrafię przemawiać z taką pewnością siebie jak Kalipso”. A potem przypomniał sobie, że ta irytująca piętnastolatka jest przecież nieśmiertelną córką tytana. -Ach, Kalipso. - Gaja wyciągnęła ramiona, jakby chciała ją uścisnąć. —Jak widzę, wciąż tutaj jesteś, mimo obietnic bogów. A dlaczego? Jak myślisz, moja droga wnuczko? Czyżby mieszkańcy Olimpu byli złośliwi, pozostawiając cię tu bez towarzystwa, nie licząc tego niedorosłego głupca? A może po prostu o tobie zapomnieli, bo niejesteś warta, by marnowali na ciebie swój czas? Kalipso patrzyła na horyzont poprzez falującą twarz Gai. - Tak - zamruczała współczująco Gaja. - Olimpijczykom nie można ufać. Nie dają drugiej szansy. Czemu wciąż pokładasz w nich nadzieję? Wspierałaś swojego ojca, Atlasa, w jego wielkiej wojnie. Wiedziałaś, że bogów trzeba zniszczyć. Dlaczego teraz się wahasz? Daję ci szansę, której nigdy ci nie da Zeus. - A gdzie byłaś przez ostatnie trzy tysiące lat? - zapytała Kalipso. - Jeśli tak się przejmujesz moim losem, to dlaczego dopiero teraz mnie odwiedzasz? Gaja uniosła obie dłonie. - Ziemia budzi się powoli. Wojna nadchodzi w swoim czasie. Ale nie myśl, że pozostawię cię na Ogygii. Kiedy odnowię świat, to więzienie też zostanie zniszczone. - Ogygia zniszczona? - Kalipso pokręciła głową, jakby nie mogła sobie wyobrazić, by te dwa słowa można było razem zestawić. - Nie musisz tu być, kiedy to się stanie. Przyłącz się do mnie. Zabij tego chłopca. Splam ziemię jego krwią i pomóż mi się przebudzić. Uwolnię cię i dam ci wszystko, czego zapragniesz. Wolność. Pomstę na bogach. Specjalną nagrodę. Nadal tęsknisz za tym półbogiem, Percym Jacksonem? Oszczędzę go dla ciebie. Wyciągnę go z Tartaru. Będzie twój. Będziesz mogła go ukarać albo kochać, co wolisz. Tylko zabij tego intruza. Okaż lojalność. Przez głowę Leona przemknęły różne scenariusze - żaden nie był dobry. Nie wątpił, że Kalipso może z łatwością sama go udusić albo rozkazać swoim niewidzialnym wietrznym sługom utłuc go na puree. Bo dlaczego nie? Gaja zaproponowała jej całkiem niezły układ - wystarczy zabić jednego irytującego faceta, a dostanie się przystojniaka. Za friko! Kalipso wyciągnęła ku Gai rękę, ukazując trzy palce - znany mu z Obozu Herosów gest starożytnych Greków broniący przed złem. - To nie jest tylko moje więzienie, babciu. To mój dom. I to ty jesteś tu intruzem. Wiatr rozwiał twarz Gai, unosząc piasek pod błękitne niebo. Leo przełknął ślinę. - Yyy... nie zrozum mnie źle, ale... nie zabiłaś mnie? Zwariowałaś? Oczy Kalipso płonęły gniewem, ale uznał, że tym razem nie był to gniew zwrócony przeciw niemu. - Twoi przyjaciele muszą cię naprawdę potrzebować, bo inaczej Gaja nie żądałaby twojej śmierci. -Ja... yyy... no tak. Chyba tak. - Więc czeka nas robota. Trzeba cię sprowadzić na twój okręt. LII LEO Leo sądził, że kto jak kto, ale on potrafi przyłożyć się do roboty. Okazało się, że kiedy Kalipso coś sobie zaplanowała, pracowała jak dobrze naoliwiona maszyna. W ciągu jednego dnia zgromadziła dość zapasów na tygodniową podróż - jedzenie, butelki z wodą, ziołowe leki ze swojego ogrodu. Utkała żagiel tak wielki, że pasowałby do małego jachtu, i skręciła dość lin na cały takielunek. Sama zrobiła tak dużo, ale drugiego dnia zapytała Leona, czy może mu w czymś pomóc. Spojrzał na nią znad płytki, na której powoli scalał obwody elektryczne. - Wygląda na to, że chcesz się mnie jak najszybciej pozbyć. - Potraktuj to jako bonus. Miała na sobie dżinsy i brudną białą koszulkę. Zapytał o tę zmianę stylu, a ona powiedziała, że zdała sobie sprawę, jak praktyczny jest taki strój, kiedy utkała mu trochę nowych ubrań. W niebieskich dżinsach nie wyglądała już jak bogini. Jej koszulka była poplamiona trawą i ziemią, jakby przed chwilą Kalipso j68 Leo przebiegła przez skłębioną Gaję. Stopy miała bose. Karmelowe włosy związała z tyłu, co sprawiało, że jej oczy wydawały się jeszcze większe i zadziwiające. Jej dłonie były stwardniałe i popękane od plecenia lin. Patrząc na nią, Leo poczuł nie do końca zrozumiałe sensacje w żołądku. - No więc? - zapytała. - Co... więc? Wskazała głową na płytkę z obwodami. - Więc mogę ci w tym pomóc? Jak to się robi? - Och... yyy... w tym chyba jestem dobry. Jeśli uda mi się to przyłączyć do łodzi, zdołam powrócić do świata. - Teraz potrzebna nam będzie tylko łódź. Starał się wyczytać z jej twarzy, co naprawdę myśli. Już nie był pewny, czy chce się go jak najszybciej pozbyć z wyspy, czy sama chciałaby ją opuścić. Potem spojrzał na zapasy, które zgromadziła - było tego dość na długą podróż dla dwojga. - Co powiedziała Gaja...? — Zawahał się. — No, o tobie i o tej wyspie. Chciałabyś ją opuścić? Nachmurzyła się. - Co masz na myśli? - No wiesz... Nie palę się do tego, by mieć cię na pokładzie, wysłuchiwać twoich wiecznych utyskiwań i patrzyć na twoją naburmuszoną buzię, ale chyba zdołałbym to jakoś znieść, gdybyś chciała spróbować. Jej twarz nieco złagodniała. -Jakie to szlachetne - mruknęła. - Ale nie, Leo. Gdybym spróbowała wyruszyć w morze razem z tobą, nie miałbyś żadnych szans, a sam i tak masz niewielkie. Bogowie zaklęli tę wyspę tak, żebym nigdy nie mogła jej opuścić. Heros może to zrobić. Ja nie. Najważniejsze, żeby ciebie stąd uwolnić, żebyś mógł powstrzymać Gaję. Nie obchodzi mnie, co się stanie z tobą - dodała szybko -ale teraz ważą się losy całego świata. - A co cię obchodzą losy świata? No wiesz, przecież tkwisz tutaj już tak długo... Uniosła brwi, jakby ją zaskoczyło, że zadał tak rozsądne pytanie. - Chyba nie lubię, jak mi się mówi, co mam zrobić, obojętne, czy to Gaja, czy ktoś inny. Czasami nienawidzę bogów, ale w ciągu ostatnich trzech tysiącleci doszłam do wniosku, że są lepsi od tytanów. A już na pewno są lepsi od gigantów. Z bogami przynajmniej mam jakiś kontakt. Hermes zawsze był dla mnie miły. A twój ojciec, Hefajstos, często mnie odwiedzał. To dobra osoba. Leo nie był pewny, czyją do końca zrozumiał, bo powiedziała to takim tonem, jakby oceniała jego, a nie jego ojca. Wyciągnęła rękę i zamknęła mu usta. Zdał sobie sprawę, że miał je otwarte. - No dobrze - powiedziała. - Więc jak mogę ci pomóc? - Och. - Spojrzał na swój projekt, ale przypomniał sobie o czymś innym, co chodziło mu po głowie od czasu, gdy Kalipso utkała mu nowe dżinsy. - Ta ogniotrwała tkanina... Mogłabyś zrobić z niej małą torbę? Opisał jej wymiary. Kalipso machnęła niecierpliwie ręką. - To mi zajmie parę minut. Pomoże ci? - Na pewno. Może uratować mi życie. I... eee...mogłabyś mi odłupać kawałek kryształu z twojej jaskini? Nie musi być duży. Zmarszczyła brwi. - To dziwna prośba. - Ale możesz to zrobić? - Mogę. Załatwione. Utkam ci ten ogniotrwały woreczek wieczorem, kiedy już się umyję. Ale co mogę zrobić teraz, kiedy mam pobrudzone ręce? Uniosła swoje brudne, popękane dłonie. Leo nie mógł się oprzeć wrażeniu, że nie ma nic bardziej podniecającego niż dziewczyna, 370 Leo która nie dba o to, że pobrudzi sobie ręce. Ale, rzecz jasna, był to komentarz ogólny. Nie odnosił się do Kalipso. Oczywiście. - No więc... mogłabyś poskręcać trochę więcej tych spiżowych przewodów, tylko że to taka dość specjalistyczna... Przysiadła obok niego na ławce i zaczęła pracować, splatając spiżowe druty szybciej od niego. - To jest jak tkanie - powiedziała. - Wcale nie takie trudne. - No wiesz... jeśli kiedykolwiek opuścisz tę wyspę i będziesz szukać pracy, daj mi znać. Nie jesteś kompletną niezdarą. Uśmiechnęła się. - Praca, tak? Mam pracować w twojej kuźni? - No nie. Moglibyśmy otworzyć swój własny punkt usługowy-odpowiedział Leo, czym sam siebie zaskoczył. Otworzenie warsztatu mechanicznego było zawsze jednym z jego marzeń, ale nigdy nikomu o tym nie wspomniał. - Leo i Kalipso: Naprawa Samochodów i Mechanicznych Potworów. - Świeże owoce i warzywa - zaproponowała. - Jabłecznik i potrawka - dodał Leo. — I jakaś fajna rozrywka. Ty byś śpiewała, a ja mógłbym na przykład od czasu do czasu wybuchać ogniem. Roześmiała się - był to perlisty, szczęśliwy śmiech, który sprawił, że mocniej zabiło mu serce. - No widzisz. Jestem śmieszny. Udało się jej stłumić śmiech. - Wcale nie jesteś śmieszny. A teraz zabieraj się z powrotem do roboty, bo nie będzie jabłecznika i potrawki. -Takjest, proszę pani. Przez resztę popołudnia pracowali ramię w ramię w milczeniu. Dwa wieczory później konsola nawigacyjna była gotowa. Zrobili sobie piknik na plaży, blisko miejsca, w którym Leo zniszczył jej stół jadalny. Z ogniska wystrzelały ku niebu Leo 371 pomarańczowe iskry. Kalipso miała na sobie czystą białą koszulkę i dżinsy, z którymi najwyraźniej nie zamierzała się rozstawać. Za nimi, na wydmach, spoczywały spakowane zapasy. - Teraz będzie nam potrzebna tylko łódź - powiedziała Kalipso. Pokiwał głową. Starał się nie podniecać słowem „nam”. Kalipso dała mu wyraźnie do zrozumienia, że nie zamierza opuszczać wyspy. - Jutro zacznę wyrąbywać drzewa na deski - powiedział. — Za parę dni będziemy mieć dość budulca na mały kadłub. - Już zbudowałeś kiedyś okręt - przypomniała sobie Kalipso. - „Argo II”. Pokiwał głową. Pomyślał o tych wszystkich miesiącach, które spędził na budowie „Argo II”. Zbudowanie łodzi, na której mógłby opuścić Ogygię, wydało mu się o wiele trudniejsze. - To ile jeszcze potrwa, zanim wyruszysz w morze? - Powiedziała to niefrasobliwym tonem, ale unikała jego spojrzenia. - No, nie wiem. Może z tydzień. Kiedy to powiedział, poczuł dziwną ulgę. Od samego początku pragnął się stąd wyrwać, a teraz był zadowolony, że stanie się to dopiero za kilka dni. Bardzo dziwne. Kalipso przebiegła palcami po ukończonej już płytce z obwodami. - Strasznie długo to robiłeś. - Perfekcja wymaga czasu. Uśmiechnęła się kącikiem ust. - Tak, ale czy to będzie działać? - Wystarczy, żeby stąd odpłynąć, ale żeby powrócić, będzie mi potrzebny Festus i... -Co?! Leo zamrugał. - Festus. Mój spiżowy smok. Kiedy już wymyślę, jak go odbudować... - Mówiłeś mi o Festusie. Ale co masz na myśli, mówiąc o powrocie} Wyszczerzył zęby. - No... o powrocie tutaj. Jestem pewny, że tak to ująłem. - Wcale nie. - Nie zamierzam cię tutaj pozostawić! Po tym, jak mi pomogłaś i w ogóle... To oczywiste, że tu powrócę. Kiedy już odbuduję Festusa, będzie miał ulepszony system nawigacyjny. Mam to astrolabium, które... eee... - Urwał, uznając, że lepiej nie wspominać, kto je skonstruował, bo była to jedna z jej dawnych miłości. - ... które znalazłem w Bolonii. W każdym razie myślę, że mając ten kryształ, który mi dałaś... - Nie możesz tu wrócić. Serce w nim zamarło. - Bo nie jestem tu mile widziany? - Bo nie możesz. To niemożliwe. Nikt nie trafił tu drugi raz. Takie są prawa bogów. Leo przewrócił oczami. - Niby tak, ale pewnie zauważyłaś, że posłuszeństwo prawom bogów nie jest moim najmocniejszym punktem. Wrócę tu z moim smokiem i zabierzemy cię stąd. I zawieziemy, dokąd tylko będziesz chciała. Tak powinno być. - Powinno... - powtórzyła bardzo cicho. W blasku ognia jej oczy były tak smutne, że Leo nie mógł tego znieść. Czyżby myślała, że ją okłamuje, by dodać jej otuchy? Dla niego było oczywiste, że musi tu powrócić i zabrać ją stąd. Jak mógłby tego nie zrobić? - Chyba nie uważasz, że mógłbym otworzyć Warsztat Samochodowy Leona i Kalipso bez Kalipso, co? - zapytał. - Nie potrafię pędzić jabłecznika i ugotować potrawki, a już na pewno nie potrafię śpiewać. - Zapatrzyła się w piasek. - No, w każdym razie jutro zabieram się za drewno. A za kilka dni... Leo 373 Spojrzał na morze. Coś kołysało się na falach. Patrzył z niedowierzaniem na wielką tratwę, która wzniosła się na fali i ześliznęła z niej na brzeg. Leo był zbyt wstrząśnięty, by się poruszyć, ale Kalipso zerwała się na nogi. - Szybko! - Pobiegła przez plażę, chwytając torby z zapasami i niosąc je na brzeg. - Nie wiadomo, jak długo tu zostanie! - Ale... - Leo wstał. Nogi miał jak z ołowiu. Dopiero co upewniał się, że spędzi jeszcze przynajmniej tydzień na Ogygii, a teraz nie miał nawet tyle czasu, by skończyć kolację. — To ta magiczna tratwa? - No pewnie! - krzyknęła. - Może działa tak jak powinna i zabierze cię, dokąd zechcesz. A może nie. Magia wyspy jest bardzo kapryśna. Musisz zabrać swój przyrząd nawigacyjny. Złapała konsolę i pobiegła do tratwy, co sprawiło, że i on ruszył się z miejsca. Pomógł jej przywiązać płytkę do tratwy i połączyć przewody z małym sterem. Tratwa miała już maszt, więc oboje wciągnęli na pokład żagiel i zaczęli mocować liny. Pracowali ramię w ramię w idealnej zgodzie. Nawet z innymi mieszkańcami domku Hefajstosa w Obozie Herosów nie pracowało mu się tak dobrze jak z tą nieśmiertelną ogrodniczką. Szybko wciągnęli żagiel na maszt i pownosili na pokład zapasy. Leo nacisnął parę guzików na kuli Archimedesa, wymruczał modlitwę do swojego taty, Hefajstosa, i konsola z niebiańskiego spiżu zaczęła cicho buczeć. Liny się napięły. Żagiel się obrócił. Tratwa zaczęła sunąć po piasku ku falom. - Płyń - powiedziała Kalipso. Odwrócił się. Była tak blisko, że nie mógł tego znieść. Pachniała cynamonem i dymem z drewna. Pomyślał, że jeszcze nigdy nie czuł tak cudownego zapachu. - Więc jednak ta tratwa się pojawiła - powiedział. Kalipso prychnęła. Jej oczy mogły być zaczerwienione, ale trudno było to stwierdzić w blasku księżyca. - Dopiero to zauważyłeś? - Ale jeśli pokazuje się tylko tym, których lubisz... - Nie kuś losu, Leonie Valdez. Nadal cię nienawidzę. - Nie ma sprawy. -1 nie powrócisz tutaj, więc nie składaj mi pustych obietnic. - A co myślisz o pełnych obietnicach? Bo ja na pewno... Chwyciła go za głowę, przyciągnęła do siebie i pocałowała, co skutecznie zamknęło mu buzię. Leo lubił żartować i flirtować z dziewczynami, ale jeszcze nigdy żadnej nie pocałował. No, były siostrzane pocałunki Piper w policzek, ale to się nie liczyło. Teraz był to prawdziwy, pełny pocałunek. Gdyby Leo miał w mózgu przekładnie i przewody, na pewno doszłoby do zwarcia. Odepchnęła go. - To się nie wydarzyło. - W porządku - powiedział głosem o oktawę wyższym niż zwykle. - Zjeżdżaj stąd. - Dobra. Odwróciła się, gwałtownie ocierając oczy, i pobiegła przez plażę. Wiatr rozwiewał jej włosy. Chciał do niej zawołać, ale wiatr wypełnił już żagiel i tratwa zsunęła się do wody. Leo zabrał się do ustawienia konsoli nawigacyjnej. Kiedy spojrzał za siebie, Ogygia była już tylko ciemną linią z ogniskiem pulsującym jak małe pomarańczowe serce. Wciąż czuł mrowienie w wargach po tym pocałunku. „To się nie wydarzyło” - powiedział sobie w duchu. - „Przecież nie mogłem się zakochać w nieśmiertelnej dziewczynie. A ona na pewno nie mogła zakochać się we mnie. To niemożliwe”. Leo 375 Tratwa mknęła po falach, unosząc go z powrotem do świata śmiertelników, a on nagle zrozumiał lepiej frazę z Przepowiedni Siedmiorga: Przysięga tchem ostatnim dochowana będzie. Zrozumiał, jak niebezpieczne mogą być przysięgi. Ale miał to w nosie. - Powrócę po ciebie, Kalipso - powiedział w noc i w wiatr. -Przysięgam na Styks. LIII ANNABETH Al nnabeth nigdy nie bała się ciemności. Tylko że zwykle ciemność nie miała dwunastu metrów wysokości. Nie miała czarnych skrzydeł, bicza z gwiazd i cienistego rydwanu zaprzężonego w wampiryczne konie. Nyks trudno było ogarnąć wzrokiem. Wyłoniła się znad przepaści, wielka jak Atena Partenos, cala z popiołu i dymu, a jednak żywa, spowita w czerń zmieszaną z barwami kosmicznej mgławicy, jakby rodziły się w niej galaktyki. Twarzy nie dało się dostrzec, tylko źrenice połyskiwały jak kwazary. Kiedy Nyks załopotała skrzydłami, fale ciemności przetoczyły się nad klifami, a Annabeth poczuła się ociężała, senna i wzrok jej się zaćmił. Rydwan bogini był z tego samego tworzywa co miecz Nica di Angelo - ze stygijskiej stali - a ciągnęły go dwa potężne konie, całe czarne, z wyjątkiem ostrych srebrnych kłów. Ich nogi młóciły powietrze nad otchłanią, w ruchu zamieniając się w dym. Na widok Annabeth konie zarżały i obnażyły kły. Świsnął bicz bogini - cienki strumień gwiazd jak diamentowe wąsy — i oba stanęły dęba. Annabeth 377 - Nie, Cieniu - powiedziała bogini. - Spokój, Mroku. Nie dla was te małe istotki. Percy przyglądał się koniom. Nadal był spowity Mgłą Śmierci, więc wyglądał jak rozmazany trup, co łamało serce Annabeth za każdym razem, gdy na niego spojrzała. I nie był to doskonały kamuflaż, skoro Nyks najwyraźniej ich widziała. Annabeth nie mogła dostrzec wyrazu jego widmowej twarzy, ale chyba nie spodobało mu się to, co mówiły konie. - Och, więc nie chcesz im pozwolić, by nas pożarły? - zapytał bogini. - Bo mają na to ochotę. Kwazarowe oczy Nyks zapłonęły. - Oczywiście, że nie. Nie pozwoliłabym na to moim koniom, podobnie jak nie pozwoliłam Achlys was pozabijać. Taką zdobycz! Sama zabiję. Annabeth nie miała specjalnej ochoty na dowcipy i paraliżował ją strach, ale instynkt podpowiadał jej, że powinna przejąć inicjatywę, bo inaczej będzie to bardzo krótka rozmowa. - Ach, nie zabijaj się sama! - zawołała. - Nie jesteśmy aż tacy przerażający. Bogini opuściła bicz. - Co? Nie, ja tego nie... - No, mam nadzieję! - Annabeth spojrzała na Percy’ego i zmusiła się do śmiechu. - Wcale nie chcemy jej wystraszyć, prawda? - Ha, ha - odrzekł słabym głosem. - Nie, nie chcemy. Wampiryczne konie chyba nie wiedziały, co o tym wszystkim myśleć. Stawały dęba, rżały i trykały się łbami. Nyks ściągnęła lejce. -Wiecie, kim jestem? - Chyba jesteś Nocą - odpowiedziała Annabeth. - No bo jesteś taka mroczna i w ogóle, chociaż ta broszura wiele o tobie nie mówi. Oczy bogini na chwilę przygasły. -Jaka broszura? 378 Annabeth Annabeth poklepała się po kieszeniach. - Mieliśmy taką, nie? Percy oblizał wargi. -Yhy. Wciąż obserwował konie, zaciskając dłoń na rękojeści miecza, ale był wystarczająco inteligentny, by polegać na Annabeth. A ona miała nadzieję, że nie pogarsza ich sytuacji... Chociaż, prawdę mówiąc, chyba już nic nie mogło jej pogorszyć. - W każdym razie - powiedziała - podejrzewam, że ta broszura wiele o tobie nie mówi, bo jakoś nie wyróżniono cię w niej specjalnie. Wyróżniono Flegeton, Kokytos, arai, trującą polanę Achlys, a nawet paru tytanów i olbrzymów, ale Nyks... Hm... nie, ciebie na tej liście nie ma. - Na liście? Wyróżniono? - No tak - powiedział Percy, pojąwszy, na czym polega pomysł Annabeth. - Jesteśmy na wycieczce po Tartarze... no wiesz, coś w rodzaju objazdu po egzotycznych krajach. Podziemie jest przereklamowane, Olimp to turystyczna pułapka... - Na bogów, tak! - przyznała ochoczo Annabeth. - Więc wykupiliśmy wycieczkę do Tartaru, ale nikt nam nie powiedział, że spotkamy tu Nyks. Ale heca. No cóż, chyba uważają, że nie jesteś taka ważna. -Ja nie jestem ważna! Nyks strzeliła biczem. Konie bryknęły i kłapnęły srebrnymi kłami. Z przepaści wytoczyły się fale ciemności. Wnętrzności Annabeth zamieniły się w galaretkę, ale przecież nie mogła okazać strachu. Pociągnęła Percy’ego za rękę, w której trzymał miecz, zmuszając go, by opuścił broń. Takiej bogini jeszcze nigdy nie spotkali. Nyks była starsza od wszystkich bogów Olimpu, od tytanów i gigantów, nawet od samej Gai. Dwoje półbogów nie mogło jej pokonać - w każdym razie nie dwoje półbogów używających sity. Annabeth 379 Annabeth zmusiła się do spojrzenia w wielką, mroczną twarz bogini. - A ilu innych półbogów zawitało tu podczas wycieczki po Tartarze, by ciebie zobaczyć? - zapytała niewinnie. Dłoń bogini, którą ściskała lejce, nagle się rozluźniła. - Żaden. Ani jeden. To nie do przyjęcia. Annabeth wzruszyła ramionami. - Może dlatego, że nie zrobiłaś niczego, co zyskałoby rozgłos. No wiesz, na przykład sam Tartar jest bardzo ważny! Całe to miejsce nazwano jego imieniem. Albo taka bogini Dzień... Gdybyśmy mogli ją spotkać... - O, tak - wtrącił się Percy. - Dzień? To by dopiero było coś! Bardzo bym chciał ją zobaczyć. Może zdobyłbym jej autograf. - Dzień! - Nyks chwyciła za poręcz swojego czarnego rydwanu, który zadygotał. - Masz na myśli Hemerę? To moja córka! Noc jest potężniejsza od Dnia! - E tam - powiedziała Annabeth. - Ja tam wolę arai albo nawet Achlys. - To też są moje dzieci! Percy demonstracyjnie stłumił ziewnięcie. - Masz wiele dzieci, co? -Jestem matką wszystkich okropności! Fata to moje dzieci! Hekate! Starość! Ból! Sen! Śmierć! I wszystkie klątwy! A wy mi mówicie, że nie jestem dość znana? LI V ANNABETH 1 > yks ponownie machnęła biczem i ciemność wokół niej zgęstniała. U jej boków pojawiły się zastępy cieni: jeszcze więcej arai, których widok nie wzbudził w Annabeth entuzjazmu, jakiś wynędzniały staruch - pewnie Geras, bóg starości - i młoda kobieta w czarnej todze, o płonących oczach i uśmiechu seryjnej morderczyni - Eris, bogini kłótni. I wciąż pojawiały się nowe demony i pomniejsi bogowie, każdy zrodzony przez Noc. Annabeth zapragnęła uciec. Miała przed sobą potworności, które każdego pozbawiłyby zmysłów. Ale wiedziała, że jeśli rzuci się do ucieczki, czekają śmierć. Usłyszała krótki oddech stojącego tuż obok niej Percyego. Choć nadal miał widmową postać, wyczuwała, że jest na skraju paniki. Teraz wszystko zależało od niej. „Jestem córką Ateny” - powiedziała sobie w duchu. - „Panuję nad swoimi myślami i uczuciami”. Wyobraziła sobie mentalną barierę oddzielającą ją od tego, co widziała. Powiedziała sobie, że to tylko film - budzący grozę horror — i przecież nic jej się nie stanie. Panuje nad sobą. Annabeth - Taaak, to całkiem niezłe - powiedziała. - Może warto zrobić jedno zdjęcie, żeby je później wkleić do pamiętnika z tej wycieczki, tylko że nie wiem, czy wyjdzie. Jesteście tacy... ciemni. Chyba nawet lampa błyskowa nie pomoże. - T-taaak - wykrztusił Percy. - Jesteście niefotogeniczni. - Och, wy... żałośni... turyści! - syknęła Nyks. - Jak śmiecie nie drżeć przede mną! Jak śmiecie nie skomleć i nie błagać mnie 0 autograf i zdjęcie do waszego pamiętnika! Chcecie czegoś atrakcyjnego? Mój syn Hypnos uśpił samego Zeusa! Kiedy Zeus, żądny zemsty, ścigał go po całej ziemi, Hypnos ukrył się w moim pałacu i Zeus nie śmiał do niego wejść. Nawet władca Olimpu boi się Nocy! - Ojej. - Annabeth zwróciła się do Percy ego. - Robi się późno. Chyba pora na obiad w jednej z tych restauracji polecanych przez nasz przewodnik. Potem możemy poszukać Wrót Śmierci. - Aha! - krzyknęła triumfalnie Nyks, a jej mroczne potomstwo zakłębiło się i powtórzyło: - Aha! Aha! - Chcecie zobaczyć Wrota Śmierci? - zapytała bogini. - Leżą w samym środku Tartaru. Jedyna droga dla śmiertelników takich jak wy wiedzie przez sale mojego pałacu, przez Dwór Nocy! Pokazała ręką za siebie. W otchłani, może ze trzydzieści metrów niżej, otwierały się drzwi z czarnego marmuru, prowadzące do wielkiej sali. Serce Annabeth zabiło tak mocno, że czuła puls w palcach u nóg. A więc tamtędy muszą przejść! Tylko jak? Przecież nie skoczą w otchłań, bo jeśli nie trafią w te drzwi, spadną do Chaosu i rozpadną się w nicość — już na zawsze. A nawet gdyby postanowili skoczyć, od krawędzi przepaści dzieli ich bogini nocy 1 jej przerażające potomstwo. Nagle zdała sobie sprawę z tego, co musi się stać. Jak wszystko, co kiedykolwiek robiła, był to bardzo ryzykowny, niepewny krok, ale trochę się uspokoiła. Szalony pomysł w obliczu śmierci! Annabeth „W porządku” - zdawało się mówić jej ciało. - „To znajomy teren”. Westchnęła, jakby znudziła ją.ta rozmowa. - Chyba moglibyśmy zrobić jedno zdjęcie, ale grupowe nie wyjdzie. Nyks, może byś wybrała któreś ze swoich dzieci i kazała mu stanąć obok siebie? Które lubisz najbardziej? Tłum potworów i bogów zaszemrał. Płonące ślepia zwróciły się ku bogini. Nyks poruszyła się niespokojnie, jakby rydwan rozgrzał się pod jej stopami. Cieniste konie parsknęły i zaczęły przebierać kopytami w pustce nad otchłanią. - Moje ulubione dziecko? Wszystkie są przerażające! Percy prychnął lekceważąco. - Doprawdy? Spotkałem już fata. Spotkałem Tanatosa. Wcale nie byli tacy przerażający. Musisz w tym tłumie znaleźć kogoś gorszego. - Najmroczniejszego - dodała Annabeth. - Najbardziej podobnego do ciebie. - Ja jestem najmroczniejsza - syknęła Eris. - Wojny i kłótnie! I wszystkie rodzaje śmierci! - Nie, to ja jestem najmroczniejszy! - warknął Geras. - Zaciemniam wzrok i mózg. Każdy śmiertelnik lęka się starości! - Tak, tak - powiedziała Annabeth, starając się opanować szczękanie zębów. — Jakoś nie widzę aż takiego mroku. Jesteście dziećmi Nocy? Pokażcie mi prawdziwy mrok! Horda arai zawyła, łopocąc skórzastymi skrzydłami i wzniecając obłoki ciemności. Geras rozłożył wyschnięte ramiona i zaćmił całą otchłań. Eris zionęła strumieniem cienistego śrutu. -Ja jestem najmroczniejszy! - syknął jeden z demonów. -Nie, ja! - Nie, popatrz na moją mroczność! Zrobiło się ciemno, jakby tysiąc wielkich ośmiornic strzyknęło naraz czarnym atramentem na samym dnie najgłębszego rowu Annabeth 383 oceanicznego. Annabeth poczuła się tak, jakby całkowicie oślepła. Chwyciła Percy’ego za rękę i uspokoiła nerwy. - Zaraz! - zawołała Nyks, nagle wystraszona. - Ja nic nie widzę! - Tak! - krzyknęło z dumą jedno z jej dzieci. - To moje dzieło! - Nie, moje! - Głupcze, ja to zrobiłem! W ciemności rozbrzmiał chór kłócących się głosów. Konie zarżały niespokojnie. - Przestańcie! - wrzasnęła Nyks. - Czyja to stopa?! - Eris mnie uderzyła! - krzyknął ktoś. - Mamo, powiedz jej, żeby przestała! - To nie ja! - zawołała Eris. - Au! Krzyki zrobiły się jeszcze głośniejsze. Ciemność jeszcze bardziej zgęstniała, choć wydawało się to niemożliwe. Annabeth tak wytrzeszczyła oczy, że bała się, by nie wyskoczyły jej z oczodołów. Ścisnęła dłoń Percy’ego. - Gotów? - Na co? - A po chwili mruknął ponuro: — Na majtki Posejdona, chyba nie myślisz, że... - Niech ktoś poświeci! - wrzasnęła Nyks. - No nie! Ja to powiedziałam?! - To sztuczka! - ryknęła Eris. - Półbogowie uciekają! - Mam ich! - krzyknęła jakaś arai. - Nie, to moja szyja! - wybełkotał Geras. - Skacz! - krzyknęła Annabeth. Skoczyli w ciemność, celując w drzwi, które były o wiele niżej. LV ANNABETH Po ich długim spadaniu do Tartaru zeskoczenie do Dworu Nocy położonego zaledwie trzydzieści metrów niżej powinno wydać się krótkie. Zamiast tego Annabeth poczuła, że serce zaczęło jej bić o wiele wolniej. Przerwy między jednym uderzeniem a drugim wlekły się tak, że mogła ułożyć własny nekrolog. Umarła Annabeth Chase, lat 17. BA-BUUM. (Jej urodziny, które przypadają na 12 lipca, chyba minęły, kiedy przebywała w Tartarze, ale nie była tego pewna). BA-BUUM. Zmarła, doznawszy poważnych obrażeń, gdy skoczyła jak głupia w otchłań Chaosu i spadła z głośnym plaśnięciem na posadzkę sali wejściowej dworu Nyks. BA-BUUM. Pozostawiła swojego ojca, macochę i dwóch przyrodnich braci, którzy prawiejej nie znali. BA-BUUM. Annabeth Zamiast kwiatów prosi o darowizny na rzecz Obozu Herosów, jeśli Gaja jeszcze go nie zniszczyła. Uderzyła stopami w twardą posadzkę. Ból przeszył jej nogi, ale ruszyła naprzód, najpierw chwiejnym krokiem, potem biegiem, ciągnąc za sobą Percy’ego. Nad nimi, w ciemności, Nyks i jej dzieci tłoczyły się i wrzeszczały: - Mam ich! Moja stopa! Przestań! Annabeth biegła. Nadal nic nie widziała, więc zamknęła oczy. Posługiwała się innymi zmysłami - nasłuchiwała echa pustych przestrzeni, wyczuwała twarzą powiewy, węszyła, by wyczuć jakieś niebezpieczeństwo - dym, jad lub odór demonów. Nie po raz pierwszy błądziła w ciemnościach. Wyobraziła sobie, że znowu jest w tunelach pod Rzymem, poszukując Ateny Pártenos. Z tej perspektywy jej wędrówka do jaskini Arachne wydała się wycieczką do Disneylandu. Wrzaski kłócących się ze sobą dzieci Nyks oddalały się, co budziło w Annabeth otuchę. Percy wciąż biegł u jej boku, trzymając ją za rękę. Też dobrze. Gdzieś z przodu dobiegało głuche bębnienie, jakby powracało echo bicia własnego serca, tak wzmocnione, że posadzka wibrowała pod jej stopami. Ten odgłos napełnił ją strachem, więc uznała, że trzeba biec w tym kierunku. Kiedy bębnienie stało się jeszcze głośniejsze, wyczuła zapach dymu i usłyszała trzask pochodni po bokach. Podejrzewała, że gdyby otworzyła oczy, ujrzałaby jakieś światło, ale dziwne mrowienie w karku ostrzegało ją, by tego nie robić. - Nie patrz - powiedziała Percy emu. - Nie zamierzam - odrzekł. - Czujesz to, tak? Wciąż jesteśmy we Dworze Nocy. Nie chcę na to patrzeć. „Mądry chłopak” - pomyślała. 386 Annabeth Często pokpiwała sobie z niego, że jest trochę tępy, ale w rzeczywistości mial zawsze wyczulone instynkty. Nie wiedziała, jakie potworności czają się we Dworze Nocy, ale była pewna, że nie są przeznaczone dla oczu śmiertelników. Patrzenie na nie mogło być gorsze od spojrzenia w twarz Meduzy. Lepiej biec w ciemności, z zamkniętymi oczami. Bębnienie stawało się coraz głośniejsze, wibracje przenikały jej kręgosłup. Jakby ktoś łomotał w dno świata, domagając się wpuszczenia do środka. Powietrze było świeższe, trochę mniej przesycone siarką. I usłyszała jeszcze inny dźwięk, bliższy od tego głuchego bębnienia pod stopami... Ryk wody. Serce zabiło jej mocniej. Już wiedziała, że wyjście jest blisko. Jeśli uda im się opuścić Dwór Nocy, to może pozbędą się towarzystwa tych mrocznych demonów. Pobiegła szybciej, co skończyłoby się śmiercią, gdyby jej Percy nie powstrzymał. LVI ANNABETH A.nnabeth! Percy pociągnął ją do tyłu tuż nad samym skrajem przepaści. Gdyby jej nie złapał i nie objął, runęłaby w nie-wiadomo-co. -Już dobrze - uspokoił ją. Wtuliła twarz w jego koszulę, nadal zaciskając powieki. Drżała, ale nie ze strachu. Był taki ciepły, taki opiekuńczy, w jego ramionach poczuła się tak dobrze i bezpiecznie, że zapragnęła, by trwało to wiecznie... ale to nie było realne. Nie mogła sobie pozwolić na żaden relaks. Nie mogła polegać na Percym bardziej niż na samej sobie. On też jej potrzebował. - Dzięki... - Łagodnie wysunęła się z jego ramion. - Wiesz, co jest przed nami? - Woda. Nadal nie patrzę. To chyba wciąż nie jest bezpieczne. - Słusznie. -Wyczuwam rzekę... a może to jakaś fosa. Blokuje nam drogę, płynąc z lewej strony w prawą przez kanał wykuty w skale. Drugi brzeg jest jakieś sześć metrów dalej. 388 Annabeth Skarciła się w duchu. Usłyszała ryk płynącej bystro wody, ale nie wyczuła, że jest tak blisko, że mogłaby w nią wpaść. -Jest jakiś most albo...? - Chyba nie. I z tą wodą jest coś nie tak. Posłuchaj. Skupiła się. W ryku wody usłyszała tysiące głosów wrzeszczących w agonii, błagających o litość. - Pomocy! To był wypadek! - Co za ból! Niech już tak nie boli! Nie musiała otwierać oczu, aby wyobrazić sobie tę rzekę - czarny, słony strumień pełen udręczonych dusz, które prąd porywał coraz głębiej i głębiej w otchłań Tartaru. - To Acheron - domyśliła się. - Piąta rzeka Podziemia. - Wolałem Flegeton - mruknął Percy. - To Rzeka Bólu. Ostateczna kara dla dusz potępionych, zwłaszcza dla morderców. - Morderców! - jęknęła rzeka. - Tak, takich jak wy! - Chodźcie tu! - szepnął inny głos. — Nie jesteście od nas lepsi. Annabeth ujrzała w wyobraźni wszystkie potwory, które zabiła w ciągu wielu lat. „To nie były morderstwa” - zaprotestowała. - „Ja się broniłam”. Rzeka zmieniła bieg w jej wyobraźni - ujrzała Zoe Nightsha-de, która zginęła na górze Tamalpais, gdzie przybyła, by ocalić Annabeth z rąk tytanów. Zobaczyła Biancę di Angelo, siostrę Nica, umierającą po zderzeniu z metalowym olbrzymem Talosem. Ona też próbowała ją ocalić. Michael Yew i Silena Beauregard... którzy zginęli w bitwie o Manhattan. - Mogłaś temu zapobiec - powiedziała rzeka. - Mogłaś znaleźć lepsze wyjście. I najbardziej bolesne wspomnienie: Lukę Castellan. Przypomniała sobie jego krew na swoim sztylecie, kiedy poświęciła go, by powstrzymać Kronosa przed zniszczeniem Olimpu. Annabeth 389 - Masz jego krew na rękach! — zawyła rzeka. — A mogłaś znaleźć inne wyjście! Annabeth wiele razy borykała się z tą myślą. Próbowała przekonać samą siebie, że śmierć Lukea to nie jej wina. Sam wybrał swój los. Ale... czyjego dusza odnalazła spokój w Podziemiu? Może się odrodził, a może został pochłonięty przez Tartar za swoje zbrodnie? Może to jego głos zawodzi teraz razem z innymi w przepływającej przed nimi Rzece Bólu? - Zamordowałaś go! — zawyła rzeka. - Skacz i dziel z nim jego karę! Percy chwycił ją za ramię. - Nie słuchaj. -Ale... - Wiem. - Głos miał ostry jak lód. - Mnie mówią to samo. Myślę... myślę, że ta fosa jest granicą terytorium Nocy. Jeśli przedostaniemy się na drugi brzeg, będziemy ocaleni. Musimy skoczyć. - Powiedziałeś, że to jakieś sześć metrów! - Tak. Musisz mi zaufać. Zarzuć ramiona na moją szyję i zawiśnij na mnie. - Jak zarnierzasz... ? - Są! — zakrzyknął jakiś głos za ich plecami. - Śmierć niewdzięcznym turystom! Dzieci Nyks już ich odnalazły. Annabeth objęła Percy’ego za szyję. - Naprzód! Wciąż miała zamknięte oczy, więc mogła sobie tylko wyobrazić, jak udało mu się tego dokonać. Może w jakiś sposób wykorzystał moc rzeki. Może był po prostu tak wystraszony, że przestał myśleć logicznie, naładowany adrenaliną. Odbił się od krawędzi urwiska z taką siłą, że nigdy by nie pomyślała, że to w ogóle możliwe. Poszybowali nad wzburzoną, wyjącą rzeką, tuż nad nią, tak że nagie kostki Annabeth opryskała cuchnąca woda. A potem - ŁUP. Wylądowali na twardym gruncie. 39 o Annabeth - Możesz już otworzyć oczy - powiedział Percy, dysząc. - Ale nie spodoba ci się to, co zobaczysz. Zamrugała. Po ciemnościach Nyks oślepiała nawet mętna, czerwona poświata Tartaru. Przed nimi rozciągała się dolina, tak wielka, że mogłaby pomieścić Zatokę San Francisco. Właśnie z niej wydobywało się to bębnienie, jakby spod ziemi dochodziło echo potężnego grzmotu. Pod trującymi chmurami połyskiwał purpurą teren poprzecinany ciemnoczerwonymi i niebieskimi żyłkami. - To wygląda jak... - Poczuła mdłości. - Jak serce giganta. - Serce Tartara - mruknął Percy. Środek doliny pokrywał czarny meszek. Był tak daleko, że Annabeth dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że patrzy na armię - na tysiące, może dziesiątki tysięcy potworów zgromadzonych wokół centralnego punktu ciemności. Był za daleko, by dojrzeć szczegóły, ale nie miała wątpliwości, czym jest ten centralny punkt. Nawet stąd, z krawędzi doliny, czuła jego moc przyciągającą jej duszę. - Wrota Śmierci. - Tak - powiedział ochrypłym głosem Percy. Wciąż miał bladą, woskową cerę trupa... co oznaczało, że wyglądał prawie tak, jak ona się czuła. Zdała sobie sprawę, że zapomniała o ich prześladowcach. - Co się stało z Nyks? Odwróciła się. Wylądowali daleko od brzegów Acheronu, płynącego wąwozem wykutym w czarnych wulkanicznych skałach. Za rzeką była tylko ciemność. Najwyraźniej nawet sługi Nocy nie odważyły się przekroczyć Acheronu. Już miała zapytać Percy’ego, jak mu się udało skoczyć tak daleko, kiedy na lewo od siebie usłyszała chrzęst kamieni osypujących się ze zbocza. Wyciągnęła swój miecz z kości smoka. Percy uniósł Orkana. Annabeth 391 Nad krawędzią zbocza pojawiła się kępa białych włosów, a po chwili znajoma uśmiechnięta twarz ze srebrnymi oczami. - Bob? - Annabeth aż podskoczyła z radości. - Och, bogowie! - Przyjaciele! Poczłapał ku nim. Włosie jego szczotki było wypalone. Na kombinezonie widniały nowe rozcięcia, ale on sam wyglądał na uradowanego. Siedzący na jego ramieniu Mały Bob rozmruczał się tak głośno jak pulsujące serce Tartara. - Znalazłem was! - Objął ich miażdżącym żebra uściskiem. -Wyglądacie jak dymiące trupy. To dobrze! - Uff... Jak się tu dostałeś? - zapytał Percy. - Przez Dwór Nocy? - Nie, nie. - Bob stanowczo potrząsnął głową. - To zbyt przerażające miejsce. Inną drogą... Dobrą tylko dla tytanów i im podobnych. - Niech zgadnę - powiedziała Annabeth. - Obszedłeś bokiem? Bob podrapał się po podbródku, jakby nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. -Hmmm. Nie. Bardziej... ukosem. Roześmiała się. Znajdowali się w samym sercu Tartaru, przed niemożliwą do pokonania armią, więc jakakolwiek pomoc napełniała ją radością. Bardzo ją ucieszyło, że tytan Bob znowu im towarzyszy. Ucałowała jego nieśmiertelny nos, co sprawiło, że zamrugał. - Będziemy teraz razem? - zapytał. - Tak. Czas sprawdzić, jak działa ta Mgła Śmierci. - A jeśli nie zadziała... - Percy urwał. Nie było sensu zastanawiać się nad tym. Mieli wkroczyć w środek wrogiej armii. Jeśli zostaną dostrzeżeni, czeka ich śmierć. Mimo to Annabeth zdołała się uśmiechnąć. Widzieli już cel swojej wyprawy. Mieli za towarzyszy tytana z miotłą i bardzo głośnego kociaka. To już coś. - Wrota Śmierci - powiedziała - idziemy do was. LYII JASON Jason nie mógł się zdecydować, na co mieć większą nadzieję: na burzę czy ogień. Czekając na codzienną audiencję u pana Południowego Wiatru, próbował ustalić, która z osobowości boga jest gorsza - rzymska czy grecka. Po pięciu dniach spędzonych w jego pałacu był pewny tylko jednego: on i jego załoga raczej nie wyjdą stąd żywi. Oparł się o balustradę balkonu. Powietrze było tak gorące i suche, że wysysało mu wilgoć z płuc. W ciągu ostatniego tygodnia pociemniała mu skóra, a włosy zrobiły się białe jak jedwabiste wą-sy kukurydzianych kolb. Za każdym razem, kiedy spojrzał w lustro, wzdrygał się na widok swoich dzikich, pustych oczu, jakby oślepł, wędrując przez pustynię. Ze trzydzieści metrów niżej połyskiwała w słońcu zatoka w półkolu plaży pokrytej czerwonym piaskiem. Znajdowali się gdzieś na północnym wybrzeżu Afryki. Tyle tylko dowiedzieli się od duchów wiatru. Po obu stronach ciągnęły się zabudowania pałacu — plaster sal i tuneli, tarasów, kolumnad i komnat wykutych w klifie Jason 393 z piaskowca. Wszystko to było pomyślane tak, by wiatr mógł wiać przez te otwory, grając na nich jak na organach, co przypominało Jasonowi latającą kryjówkę Eola w Kolorado, tylko że tu wiatry były bardziej ospałe. I to właśnie stanowiło część problemu. W najlepszych dniach południowe venti były powolne i leniwe. W najgorszych - porywiste i złośliwe. Na początku powitały „Argo II” życzliwie, bo każdy wróg Boreasza był przyjacielem Południowego Wiatru, ale później jakby zapomniały, że półbogowie są ich gośćmi. Szybko przestały im pomagać w naprawianiu okrętu. Nastrój ich króla pogarszał się z dnia na dzień. W dole, w przystani, przyjaciele Jasona pracowali nad doprowadzeniem okrętu do stanu używalności. Główny żagiel już został naprawiony, takiełunek wymieniony. Teraz usiłowali zrepe-rować wiosła. Bez Leona nikt nie wiedział, jak naprawić bardziej skomplikowane części okrętu, mimo że mieli do pomocy Bufor-da i Festusa (który teraz był już stale aktywny dzięki czaromo-wie Piper, choć nikt nie pojmował, jak to działa). Ale przynajmniej próbowali. Hazel i Frank stali na rufie, majstrując przy konsoli sterującej. Piper przekazywała ich komendy trenerowi Hedge’owi, który wisiał na linie z boku kadłuba i łomotał w wiosła, usiłując zlikwidować wgniecenia. W łomotaniu był naprawdę dobry. Postępy ich pracy nie były imponujące, ale zważywszy na to, przez co przeszli, graniczyło z cudem, że okręt się nie rozpadł. Jasona przeszedł dreszcz, kiedy sobie przypomniał atak Chione. Został całkowicie unieszkodliwiony, bo dwukrotnie zamieniony w lodowy posąg. Leo poleciał w niebo. Piper musiała sama ratować ich z tej opresji. Bogom niech będą dzięki za Piper. Wyrzucała sobie, że nie zdążyła zapobiec wybuchowi bomby, ale przecież tylko dzięki niej cała załoga nie stała się nową kolekcją lodowych posągów w Quebecu. Jm 394 Jason Udało się jej też tak pokierować eksplozją lodowej kuli, że choć zepchnęła okręt przez pół Morza Śródziemnego, nie doznał poważniejszych uszkodzeń. Hedge krzyknął: - Spróbujcie teraz! Hazel i Frank pociągnęli za jakieś dźwignie. Tylne wiosła oszalały, młócąc wodę. Trener Hedge próbował uników, ale jedno uderzyło go w zadek i wyrzuciło w powietrze. Z wrzaskiem wpadł do wody. Jason westchnął. Biorąc to wszystko pod uwagę, chyba nigdy nie będą w stanie pożeglować, nawet jeśli venti im na to pozwolą. Gdzieś na północy Reyna leciała ku Epirowi, zakładając, że znalazła jego list w pałacu Dioklecjana. Leo zaginął i na pewno był w tarapatach. Percy i Annabeth... no cóż, w najlepszym scenariuszu wciąż żyli, zmierzając ku Wrotom Śmierci. Nie można ich zawieść. Usłyszał za plecami szmer i odwrócił się. Nico di Angelo stał w cieniu najbliższej kolumny. Pozbył się swojej kurtki. Teraz miał na sobie tylko czarne dżinsy i czarną koszulkę. Z pasa zwisały mu berło Dioklecjana i miecz. Jemu skóra nie pociemniała od słońca, a nawet wydawał się jeszcze bledszy. Czarne włosy opadały mu na oczy. Twarz miał nadal wychudłą, ale wyglądał o wiele lepiej niż wtedy, gdy opuszczali Chorwację. Na ramionach prężyły mu się mięśnie, jakby cały ostatni tydzień spędził na walce mieczem. Jason wiedział tylko, że Nico ćwiczy się we władaniu berłem Dioklecjana, wywołując duchy, a potem pozorując z nimi walkę. Po ich wspólnej wyprawie w Splicie nic już nie mogło go zaskoczyć. - Król wreszcie coś powiedział? - zapytał Nico. Jason pokręcił głową. - Codziennie mówi to samo: później. - Musimy się stąd wyrwać. I to szybko. Jason czuł tak samo, ale kiedy usłyszał, jak mówi to Nico, jeszcze bardziej się zaniepokoił. - Wyczuwasz coś? - Percy jest już blisko Wrót. Będzie nas potrzebował, jeśli ma przejść przez nie żywy. Jason zauważył, że Nico nie wspomniał o Annabeth, ale uznał, że lepiej nie pytać. - Racja - powiedział. - Ale jeśli nie zdołamy naprawić okrętu... - Obiecałem, że poprowadzę was do Domu Hadesa. Jeszcze nie wiem jak, ale zrobię to. - Tylko ty mógłbyś przedostać się tam jako cień. Nas w ten sposób nie przeniesiesz. A do Wrót Śmierci musimy dotrzeć wszyscy. Kula na końcu berła Dioklecjana zapłonęła purpurowym blaskiem. W ciągu ostatniego tygodnia zdawała się przejmować nastroje Nica. Jason nie był pewny, czy to dobra oznaka. - Więc musisz nakłonić króla Południowego Wiatru, by nam pomógł - powiedział ze złością Nico. — Nie po to dotarliśmy tak daleko, tyle wycierpieliśmy... Jason stłumił w sobie chęć chwycenia za miecz. Kiedy Nico wpadał w złość, wszystkie instynkty Jasona wołały: „Zagrożenie!” - Nico, posłuchaj. Jeśli chcesz pomówić o tym, co się wydarzyło w Chorwacji, proszę bardzo. Zrozumiałem, jak trudno... - Niczego nie zrozumiałeś. - Nikt nie zamierza cię osądzać. Nico wykrzywił usta w drwiącym uśmiechu. - Naprawdę? To dla mnie nowość. Jestem synem Hadesa. Ludzie traktują mnie, jakbym był uwalany krwią lub brudem ze ścieków. Nie mam swojego miejsca na świecie. Nie jestem nawet z tego stulecia. Ale nie dlatego czuję się inny od wszystkich. Jestem... jestem... - Stary! Przecież sam nie dokonałeś wyboru. Jesteś, kim jesteś. 396 Jason -Jestem, kim jestem... - Balustrada zadrżała. Na kamiennej posadzce pojawiły się wzory, jakby jakieś kości usiłowały się spod niej wydostać. — Łatwo ci powiedzieć. Dla wszystkich jesteś tym złotym chłopcem, synem Jupitera. Jedyną osobą, która mnie akceptowała, była Bianca, a ona umarła\ Tak, nie miałem szansy wyboru. Mój ojciec, moje uczucia... Jason nie wiedział, co na to powiedzieć. Chciał być jego przyjacielem. Tylko tak mógł mu pomóc. Ale Nico tego nie ułatwiał. Uniósł ręce, jakby się poddawał. - No dobra. Zgoda. Ale, Nico, przecież wybrałeś sposób, w jaki żyjesz. Chcesz komuś zaufać? To może zaryzykuj i uznaj, że jestem twoim przyjacielem, który akceptuje cię takim, jakim jesteś. To lepsze od ukrywania się. Posadzka między nimi rozpękła się z trzaskiem. Ze szczeliny dobył się syk. Powietrze wokół Nica zalśniło widmowym blaskiem. - Ukrywania się? - powtórzył ze śmiertelnym spokojem. Jasona świerzbiły palce, by chwycić za miecz. Spotkał już wielu przerażających półbogów, ale zaczynał wyczuwać, że z Ni-kiem di Angelo - choć był taki blady i wychudły - mógłby sobie nie poradzić. Ale wytrzymał jego spojrzenie. - Tak, ukrywania się. Uciekłeś z obu obozów. Tak się bałeś odrzucenia, że nawet nie próbowałeś. Może już czas, byś wyszedł z cienia. W momencie, gdy napięcie między nimi stało się nie do zniesienia, Nico opuścił wzrok. Szczelina w posadzce zamknęła się. Widmowe światło zgasło. - Zamierzam dotrzymać obietnicy - powiedział Nico prawie szeptem. — Zawiodę was do Epiru. Pomogę wam zamknąć Wrota Śmierci. Ale na tym koniec. Opuszczę was... na zawsze. Za nimi drzwi do sali tronowej rozwarł poryw gorącego wiatru. Bezcielesny głos oznajmił: — Pan Austerpragnie cif widzieć. Jason lękał się tego spotkania, ale poczuł ulgę. W tym momencie wykłócanie się z szalonym bogiem wydało mu się bezpieczniejsze od zaprzyjaźnienia się z synem Hadesa. Odwrócił się, by pożegnać się z Nikiem, ale ten zniknął - ponownie rozpływając się w ciemności. L V III JASON A więc to dzień burzy. Audiencja u Austera, rzymskiej wersji Południowego Wiatru. Przez dwa poprzednie dni Jason miał do czynienia z Notusem. Grecka wersja boga była zapalczywa i łatwo wpadała w gniew, ale była przynajmniej szybka. Auster... no, raczej nie. Sklepienie sali tronowej wspierały rzędy czerwonych marmurowych kolumn. Szorstka posadzka z piaskowca dymiła pod stopami Jasona. W powietrzu wisiała para jak w łaźni w Obozie Jupiter, tyle że w łaźniach zwykle sklepienia nie orały gromy, oświetlając komnatę chybotliwymi błyskami. Południowe venti polatywały przez salę w obłokach czerwonego pyłu i nagrzanego powietrza. Jason wolał trzymać się od nich z dala. Pierwszego dnia przypadkowo musnął ręką jednego ducha. Porobiły mu się bąble, a palce wyglądały jak macki. W końcu sali stał najdziwniejszy tron, jaki kiedykolwiek widział - tron z ognia i wody. Podium było ogniskiem. Płomienie i dym tworzyły siedzisko. Oparciem była kłębiąca się chmura burzowa. Poręcze syczały tam, gdzie wilgoć napotykała ogień. Nie Jason 399 wyglądało to na wygodny tron, ale bóg Auster wyciągnął się w nim, jakby był gotów spędzić miłe popołudnie, oglądając mecz futbolu. Gdyby wstał, mierzyłby z dziewięć metrów. Zmierzwione białe włosy otaczała korona z pary. Brodę miał z chmur, z których nieustannie wystrzelały błyskawice i sypał mu się na piersi deszcz, mocząc togę barwy piasku. Jason zastanawiał się, czy można by zgolić brodę z burzowych chmur. Pomyślał, że ustawiczne moczenie się własnym deszczem może być dość uciążliwe, ale Auster najwyraźniej o to nie dbał. Przypominał mu przemoczonego Świętego Mikołaja, ale bardziej rozleniwionego niż dobrodusznego. - A więc... - głos boga zagrzmiał jak nadciągająca burza - syn Jupitera powraca. Powiedział to takim tonem, jakby Jason się spóźnił. Jasona kusiło, by przypomnieć temu głupiemu bogu wiatru, że od wielu godzin czeka na audiencję, ale tylko się skłonił. - Panie - zapytał - czy otrzymałeś jakąś wiadomość o moim przyjacielu? - Przyjacielu? - O Leonie Valdezie. - Jason starał się zachować cierpliwość. — Tym, którego porwały wiatry. - Och... tak. A raczej... nie. Nie mamy żadnych wiadomości. Nie porwały go moje wiatry. To z pewnością robota Boreasza i jego potomstwa. - Yyy... tak. Wiedzieliśmy o tym. -1 to jedyny powód, dla którego was przyjąłem. — Brwi Auste-ra uniosły się aż pod wieniec z pary. - Boreaszowi trzeba stawić czoło! Trzeba przepędzić północne wiatry! - Tak, panie. Ale żeby stawić czoło Boreaszowi, nasz okręt musi opuścić twoją przystań. - Okręt w przystani? - Bóg odchylił się do tyłu i zachichotał, a z brody lunął mu deszcz. — Wiesz, kiedy ostatnio widziałem w mojej przystani okręty śmiertelników? Król Libii... miał 400 Jason na imię Psyllos... oskarżył mnie o to, że moje wiatry wypaliły mu zboże. Możesz w to uwierzyć? Jason zacisnął zęby. Już wiedział, że Austera nie można przynaglać. W swojej deszczowej formie był leniwy, ciepły i kapryśny. - A wypaliłeś mu te zboża, panie? - Oczywiście! - Auster uśmiechnął się dobrodusznie. - A czego się Psyllos spodziewał, siejąc zboże na skraju Sahary? Ten głupiec wysłał przeciw mnie całą swoją flotę. Chciał zniszczyć moją twierdzę, żeby południowe wiatry już nigdy nie wiały. Oczywiście zniszczyłem jego flotę. - Oczywiście. Auster zmrużył oczy. - Ale ty nie jesteś od Psyllosa, co? - Nie, panie. Jestem Jason Grace, syn... - Jupitera! Tak, oczywiście. Lubię synów Jupitera. Ale czemu wciąż tkwicie w mojej przystani? Jason stłumił westchnienie. - Nie zezwoliłeś nam jej opuścić, panie. I nasz okręt jest uszkodzony. Potrzebny jest nam nasz mechanik, Leo Valdez, żeby naprawić silnik, chyba że znasz jakiś inny sposób. - Hmmm. - Auster uniósł dłoń, co sprawiło, że między jego palcami zakłębił się pył. - Wiesz, ludzie oskarżają mnie o to, że jestem kapryśny. Czasami jestem palącym wiatrem, niszczycielem zbóż. Sirocco z Afryki! W inne dni jestem łagodny, zwiastuję ciepłe lato i chłodzące mgły. A poza sezonem mam cudowną siedzibę w Cancunie! W każdym razie w starożytności śmiertelnicy bali się mnie, ale mnie kochali. Nieprzewidywalność może być siłą boga. - A więc jesteś naprawdę silny. - Dzięki! Tak! Ale z półbogami jest inaczej. - Auster wychylił się do przodu, tak blisko, że Jason wyczuł woń namokniętych deszczem pól i rozgrzanych piaszczystych plaż. - Przypominasz Jason 401 mi moje dzieci, Jasonie Grace. Wiejesz z miejsca na miejsce. Jesteś niezdecydowany. Zmieniasz się z dnia na dzień. Gdybyś mógł wybrać, w którą stronę byś powiał? Pot pociekł Jasonowi po łopatkach. - Słucham? - Mówisz, że potrzebny ci jest nawigator. Że potrzebne ci jest moje przyzwolenie. A ja ci mówię: nie potrzebujesz ani tego, ani tego. Czas, byś sam wybrał kierunek. Wiatr, który wieje bez celu, nikomu nie służy. - Ja... ja nie rozumiem. Ale gdy tylko to powiedział, zrozumiał. Nico mówił, że wszędzie czuje się obco. Ale Nico przynajmniej nie był z niczym związany. Mógł pójść, dokąd chciał. A on od miesięcy nie mógł zdecydować, gdzie jest jego miejsce. Zawsze się buntował przeciw tradycjom Obozu Jupiter, przeciw tym ustawicznym rywalizacjom, walkom o władzę. Ale Reynę szanował. Potrzebowała jego pomocy. Gdyby się od niej odwrócił... władzę mógłby przejąć ktoś taki jak Oktawian, kto zrujnowałby wszystko, co Jason tak ukochał... Nowy Rzym. Czy mógłby być takim egoistą, by ją porzucić? Już sama myśl wzbudzała w nim poczucie winy. Ale w głębi duszy chciał być w Obozie Herosów. Miesiące, które przeżył tam z Piper i Leonem, wspominał lepiej od lat spędzonych w Obozie Jupiter. Prócz tego w Obozie Herosów miał przynajmniej szansę spotkania któregoś dnia swojego ojca. Bogowie prawie nigdy nie odwiedzali Obozu Jupiter, by się z kimś przywitać. Odetchnął głęboko. - Tak. Wiem, jaki kierunek chcę obrać. - Świetnie! I? - No... nadal musimy znaleźć jakiś sposób naprawienia okrętu. Czy jest tutaj...? Auster uniósł palec wskazujący. 402 Jason - Wciąż oczekujesz wskazówek od pana wiatrów? Syn Jupitera powinien sam pokierować swoim losem. Jason zawahał się. - Odpływamy, królu Austerze. Dzisiaj. Bóg wiatru uśmiechnął się i rozłożył ramiona. - No i w końcu oznajmiłeś, co zamierzasz! Masz więc moje przyzwolenie, chociaż nie było ci potrzebne. A jak pożeglujecie bez mechanika, bez naprawionych maszyn? Jason wyczuł krążące wokół niego południowe wiatry, wyjące prowokująco jak krnąbrne mustangi, testujące jego siłę woli. Przez cały tydzień czekał, mając nadzieję, że Auster wreszcie im pomoże. Przez całe miesiące zamartwiał się swoimi zobowiązaniami wobec Obozu Jupiter, mając nadzieję, że wszystko samo się wyjaśni. Teraz zrozumiał, że musi wziąć sprawy w swoje ręce. Musi zapanować nad wiatrami, a nie szukać jakiejś innej drogi. - Pomożesz nam — powiedział. — Twoje venti przybiorą formę koni. Dasz nam kilka, by pociągnęły „Argo II”. Zawiodą nas tam, gdzie jest Leo. - Wspaniale! - zawołał rozpromieniony Auster, a z jego brody wystrzeliły błyskawice. - A teraz... czy dokonasz tego, co głosiły twoje dumne słowa? Zdołasz zapanować nad tym, o co prosisz, czy zostaniesz rozdarty? Klasnął w dłonie. Wiatry zawirowały wokół jego tronu i przyjęły postać koni. Nie były tak mroczne i zimne jak Grom, przyjaciel Jasona. Były z ognia, piasku i gorącej burzy. Cztery pomknęły tuż obok niego, osmalając mu włoski na ramionach. Pogalopowały wokół marmurowych kolumn, zionąc płomieniami, rżąc jak piasecznica. I stawały się coraz bardziej dzikie. Zaczęły łypać na Jasona. Auster pogładził swoją deszczową brodę. - A wiesz, chłopcze, dlaczego venti mogą się pokazywać jako konie? Bardzo często my, bogowie wiatrów, wędrujemy po ziemi f Jason w takiej właśnie postaci. A przy okazji... czy wiesz, że spłodziliśmy najszybsze konie na świecie? - Dzięki - wymamrotał Jason, chociaż zęby mu szczękały ze strachu. - Trochę za wiele informacji. Jeden z venti zaszarżował na Jasona. Chłopak uchylił się, ale ubranie mu zadymiło po tak bliskim kontakcie. - Czasami - ciągnął beztrosko Auster — śmiertelnicy rozpoznają naszą królewską krew. Mówią: „Ten koń pędzi jak wiatr”. I dobrze mówią. Venti to nasze dzieci, jak i te najszybsze rumaki! Konie zaczęły okrążać Jasona. -Jak mój przyjaciel Grom - powiedział. - Och... - Auster zasępił się. - Obawiam się, że ten jest dziecięciem Boreasza. Nie wiem, jak zdołałeś go oswoić. Te są moim potomstwem. To wspaniały zaprzęg południowych wiatrów. Zapanuj nad nimi, Jasonie Grace, a wyciągną twój okręt z przystani. „Zapanuj nad nimi” - pomyślał Jason. - „No tak. Oczywiście”. Konie galopowały tam i z powrotem, okazując coraz większy niepokój. Podobnie jak ich pan, Południowy Wiatr, były wewnętrznie skonfliktowane — w połowie były gorącymi, suchymi wiatrami z Sahary, w połowie mrocznymi burzami z piorunami. „Potrzebuję szybkości” - pomyślał Jason. - „Potrzebuję celu”. Wyobraził sobie Notusa, grecką wersję Południowego Wiatru — upalnego, ale bardzo szybkiego. W tym momencie dokonał wyboru. Związał swój los z Grekami, z Obozem Herosów. Konie się zmieniły. Burzowe chmury zniknęły, pozostawiając po sobie czerwony pył i rozedrgane gorące powietrze, jak miraże na Saharze. - Nieźle - pochwalił go bóg. Na tronie siedział teraz Notus — starzec o brązowej skórze, w ognistym greckim chitonie. Na głowie miał wieniec ze zwiędłego, dymiącego jęczmienia. - Na co czekasz? - przynaglił go bóg. 404 Jason Jason zwrócił się ku ognistym wietrznym koniom. Nagle przestał się ich bać. Wyrzucił rękę przed siebie. Strumień piasku wystrzelił ku najbliższemu rumakowi. Wokół szyi konia owinęło się lasso - lina z wiatru skręcona mocniej niż tornado. Pętla osadziła zwierzę w miejscu. Jason wezwał drugą wietrzną linę i poskromił nią następnego konia. Nie minęła minuta, a spętał wszystkie cztery venti. Rżały i wierzgały, ale nie mogły zerwać lin Jasona. Poczuł się tak, jakby przy silnym wietrze puszczał jednocześnie cztery latawce. Trudne, owszem, ale wykonalne. - Znakomicie, Jasonie Grace - powiedział Notus. - Jesteś synem Jupitera, a jednak wybrałeś własną drogę, tak jak czynili to przed tobą wszyscy wielcy herosi. Nie masz wpływu na swoje pochodzenie, ale możesz wybrać swoje dziedzictwo. A teraz ruszaj w drogę. Przywiąż swój zaprzęg do dziobu okrętu i pokieruj go w stronę Malty. - Malty? Jason starał się skupić, ale z powodu żaru bijącego od koni kręciło mu się w głowie. O Malcie nic nie wiedział. Aha, był jakiś sokół maltański... I czyżby tam wynaleziono maltazę? - Kiedy przybędziecie do miasta Valetty - rzekł Notus - konie nie będą już wam potrzebne. - To znaczy... odnajdziemy tam Leona Valdeza? Bóg zamigotał, powoli ginąc w falach rozedrganego powietrza. - Twoje przeznaczenie powoli się wyjaśnia, Jasonie Grace. Wspomnij mnie, kiedy znowu staniesz przed wyborem: burza lub ogień. I nie poddawaj się rozpaczy. Drzwi sali tronowej otworzyły się z hukiem. Konie, wyczuwając wolność, pogalopowały ku wyjściu. LIX JASON w wieku szesnastu lat większość chłopców męczy się, by dobrze zaparkować samochód, zdobywa prawo jazdy i w końcu zasiada za kierownicą. Jason męczył się, by zapanować nad czwórką ognistych koni, trzymając w rękach wodze z wiatru. Upewniwszy się, że cała załoga jest pod pokładem, przywiązał venti do dziobu „Argo II” (co nie bardzo podobało się Festu-sowi), usiadł okrakiem na głowie smoka i ryknął: - Wiooo! Venti pomknęły po falach. Nie były tak szybkie jak Arion, koń Hazel, ale były o wiele gorętsze. Wzbijały za sobą ogromny pióropusz pary, tak że Jason nie widział, dokąd gnają. Okręt wystrzelił z zatoki. Wkrótce Afryka była już tylko mglistą linią na horyzoncie. Skupił się na utrzymaniu w rękach naprężonych wietrznych lin. Konie wyrywały się ku wolności. Panował nad nimi tylko siłą woli. „Malta” - nakazał im. - „Prosto na Maltę”. 406 Jason Kiedy w końcu w oddali pojawił się ląd - górzysta wyspa z niskimi kamiennymi budynkami cały był zlany potem. Ramiona Jasonowi dygotały, jakby trzymał przed sobą sztangę. Miał nadzieję, że dotarli do celu, bo już nie dałby rady dłużej panować nad końmi. Puścił lejce. Venti rozpierzchły się w obłokach pyłu i pary. Dysząc ze zmęczenia, zsunął się z dziobu. Oparł się o szyję Fe-stusa. Smok odwrócił się i trącił go podbródkiem. - Dzięki, stary - powiedział Jason. - Ciężki dzień, co? Za jego plecami zatrzeszczały deski pokładu. -Jason?! - zawołała Piper. - Och, bogowie, twoje ramiona... Dopiero teraz spostrzegł, że ma pełno bąbli na ramionach. Piper odpakowała kawałek ambrozji. - Zjedz to. Żując ambrozję, poczuł smak czekoladowych ciastek z orzechami - jego ulubionego przysmaku z piekarni w Nowym Rzymie. Bąble poznikały. Odzyskał siły, ale ambrozja była trochę mniej słodka niż zwykle, jakby w jakiś sposób poznała, że zrezygnował z powrotu do Obozu Jupiter. To już nie był smak domu. - Dzięki, Pipes - mruknął. - Jak długo to...? - Około sześciu godzin. „O rany” - pomyślał. Nic dziwnego, że był cały obolały i głodny. - Co z innymi? - W porządku. Umęczeni tym zamknięciem w kojcu. Mam im powiedzieć, że już mogą wrócić na pokład? Oblizał wyschnięte wargi. Mimo ambrozji jeszcze nie czuł się najlepiej. Nie chciał, by go oglądali w takim stanie. - Daj mi chwilę... żebym złapał oddech. Oparła się obok niego o Festusa. W zielonej koszulce bez rękawów, beżowych szortach i turystycznych butach wyglądała, jakby zamierzała wspiąć się na jakąś górę, a na jej szczycie walczyć z wrogą armią. Z pasa zwisał jej sztylet, kornukopię przewiesiła Jason 407 przez ramię. Spiżowy miecz o falistej klindze, który odebrała Zetesowi Boreadzie, był w jej rękach prawie tak groźny jak karabin szturmowy. Kiedy przebywali w pałacu Austera, Jason widział, jak Piper i Hazel całymi godzinami ćwiczą się w walce na miecze, czego Piper przedtem nigdy nie robiła. Od czasu jej spotkania z Chione była bardziej naładowana, sprężona w sobie jak gotowa do strzału katapulta, jakby przyrzekła sobie, że już nigdy nikt jej nie zaskoczy. Jason rozumiał to uczucie, ale obawiał się, że Piper trochę przesadza. Nikt nie może nieustannie trwać w stanie najwyższej czujności i gotowości. Coś o tym wiedział, bo przecież podczas ostatniej potyczki był jej bezsilnym obserwatorem jako lodowy posąg. Chyba się na nią zagapił, bo uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo. - Hej, nic mi nie jest. Nic nam nie jest. Uniosła się na palcach i pocałowała go, co smakowało jak ambrozja. W jej oczach migotało tyle barw, że mógłby gapić się w nie przez cały dzień, studiując zmieniające się wzory, tak jak ludzie przyglądają się zorzy polarnej. - Szczęściarz ze mnie, bo mam ciebie. - No pewnie. - Pchnęła go łagodnie w piersi. - A może mi powiesz, jak teraz wprowadzimy okręt do przystani? Zmarszczył czoło i spojrzał na morze. Znajdowali się wciąż jakieś pół mili od wyspy. Nie miał pojęcia, czy uda im się uruchomić maszyny albo postawić żagle... Na szczęście Festus to usłyszał. Obrócił się do przodu i zionął ogniem. Silnik okrętu zaskoczył i zawarczał. Zabrzmiało to jak zgrzyt zdezelowanego łańcucha w rowerze, ale okręt skoczył do przodu i powoli zaczął sunąć ku brzegowi. - Dobry smok. - Piper poklepała Festusa po szyi. Jego rubinowe oczy rozbłysły, jakby był z siebie bardzo dumny. 408 Jason -Jest jakiś inny od czasu, gdy go przebudziłaś - powiedział Jason. - Bardziej... żywy. - I taki powinien być. - Uśmiechnęła się. - Chyba na każdego przychodzi taka chwila, że powinien być obudzony przez kogoś, kto go kocha. Stojąc obok niej, Jason czuł się tak cudownie, że prawie mógł już sobie wyobrażać ich wspólne życie w Obozie Herosów, kiedy wreszcie skończy się ta wojna - oczywiście jeśli przeżyją i jeśli będzie jeszcze jakiś obóz, do którego będą mogli powrócić. „Wspomnij mnie, kiedy znowu staniesz przed wyborem: burza lub ogień” - powiedział Notus. - „I nie poddawaj się rozpaczy”. Im bliżej byli Grecji, tym bardziej Jasona dręczył lęk. Zaczynał już myśleć, że Piper miała rację co do tego fragmentu w przepowiedni — burza lub ogień. Że może naprawdę jeden z nich, on lub Leo, nie wyjdzie z tej wyprawy żywy. I dlatego muszą odnaleźć Leona. Jason kochał życie, ale nie mógłby pozwolić na to, by jego przyjaciel zginął za niego. Nie potrafiłby żyć z takim ciężarem na sumieniu. Oczywiście miał nadzieję, że się myli. Miał nadzieję, że obaj wrócą z tej wyprawy cali i zdrowi. Ale gdyby tak się nie stało, musi być na to przygotowany. Musi bronić swoich przyjaciół i powstrzymać Gaję bez względu na to, ile go to będzie kosztowało. Nie poddawaj się rozpaczy. No tak. Nieśmiertelnemu bogu łatwo powiedzieć. Kiedy wyspa się przybliżyła, dostrzegł przystań pełną żagli. Ze skalistego brzegu wyrastała twierdza, wysoka na jakieś piętnaście metrów. Nad nią rozciągało się stare miasto z wieżycami, kopułami kościołów i stłoczonymi kamienicami - wszystko z tego samego złotego kamienia. Z tej odległości wydawało się, że miasto pokrywa całą wyspę. Przebiegł wzrokiem stojące w przystani łodzie i jachty. Ze sto metrów dalej zobaczył przycumowaną do najdłuższego pirsu prymitywną tratwę z jednym masztem i prostokątnym żaglem. Rumpel steru był połączony przewodami z czymś w rodzaju maszyny. Nawet stąd Jason rozpoznał połysk niebiańskiego spiżu. Uśmiechnął się od ucha do ucha. Tylko jeden półbóg mógł zbudować taką tratwę i przycumować ją jak najdalej od innych, w miejscu, gdzie załoga „Argo II” mogła ją łatwo dostrzec. - Zawołaj resztę - powiedział do Piper. - Leo jest tutaj. LX JASON Z naleźli go na szczycie twierdzy. Siedział w kawiarnianym ogródku i patrzył na morze, pijąc kawę, ubrany w... Nie do wiary. Zawirowanie czasu. Ubrany był identycznie jak wtedy, gdy po raz pierwszy przybyli do Obozu Herosów - dżinsy, biała koszulka i stara kurtka wojskowa. Tylko że ta kurtka spłonęła parę miesięcy temu. Piper o mało co nie zwaliła go z krzesła, chcąc go uściskać. - Leo! Na bogów, gdzie ty byłeś? - Valdez! - Trener Hedge wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale po chwili przypomniał sobie, że miał ich pilnować, więc się nachmurzył. -Jeśli jeszcze raz tak znikniesz, smarkaczu jeden, tak ci dosunę, że wylądujesz w następnym miesiącu! Frank klepnął Leona w plecy tak mocno, że ten się skrzywił. Nawet Nico uścisnął mu rękę. Hazel pocałowała go w policzek. - Myśleliśmy, że umarłeś! Leo uśmiechnął się blado. - Czołem, załogo. No nie, nic mi nie jest. Jason 411 Jason mógłby przysiąc, że coś mu jednak jest. Unikał patrzenia im w oczy. Jego dłonie spoczywały nieruchomo na blacie stolika, a zwykle wciąż były w ruchu. I jakby opuściła go cała rozpierająca go zwykle energia. Był jakiś przygaszony i ponury. Kogo on teraz przypomina? No tak, Nica di Angelo po spotkaniu z Kupidynem w ruinach Salony. Miał złamane serce. Kiedy inni odeszli, by przyciągnąć sobie krzesła od najbliższych stolików, Jason nachylił się nad nim i ścisnął go za ramię. - Hej, stary, co się stało? Leo omiótł wzrokiem całą grupę. Przekaz był jasny: „Nie tutaj. Nie przy wszystkich”. - Byłem rozbitkiem - powiedział. - To długa historia. A co z wami? Co się stało z Chione? Trener Hedge prychnął. - Co się stało? Piper! Mówię ci, ta dziewczyna to dopiero ma ikrę! - Trenerze... - zaprotestowała Piper. Hedge zaczął opowiadać o jej walce z Chione. W jego wersji walczyła jak ninja, a Boreadów było o wiele więcej. Jason przyglądał się uważnie Leonowi. Z kawiarni był dobry widok na morze. Leo musiał dostrzec wpływający do portu „Argo II”. A jednak siedział sobie tutaj, popijając kawę - której nigdy nie lubił - czekając, aż go sami odnajdą. To zupełnie do niego nie pasowało. Okręt był jego najcenniejszym skarbem. Powinien popędzić do przystani, wrzeszcząc z radości. Trener Hedge opisywał właśnie, jak Piper pokonała Chione kopniakiem z pełnego obrotu, gdy mu przerwała. - Trenerze! Bajki opowiadasz! Nic bym sama nie zrobiła bez Festusa. Leo uniósł brwi. - Przecież Festus był zdezaktywowany. 4i2 Jason Teraz Piper opowiedziała swoją wersję wydarzeń - jak obudziła metalowego smoka czaromową. - No nie, to przecież niemożliwe - mruknął. - No, chyba że włączyły się aktualizacje i pozwoliły mu reagować na komendy głosowe. Ale skoro jest już na chodzie, to znaczy, że system nawigacyjny i kryształ... - Kryształ? - powtórzył Jason. Leo drgnął. - E, nic. W każdym razie co się stało, jak ta bomba wybuchła? Teraz zaczęła opowiadać Hazel. Podeszła kelnerka i podała im karty dań. Po chwili pożerali kanapki i popijali napoje chłodzące, ciesząc się słonecznym dniem jak grupka zwykłych nastolatków. Frank wyciągnął spod stojaka na serwetki broszurę dla turystów i zaczął ją czytać. Piper klepała Leona po ramieniu, jakby nie mogła uwierzyć, że naprawdę tu jest. Nico stał na uboczu, przypatrując się przechodniom takim wzrokiem, jakby byli jego wrogami. Hedge chrupał pojemniczki na sól i pieprz. Mimo radości ze spotkania wszyscy byli jacyś przygaszeni, jakby zarazili się nastrojem Leona. Jason nie zdawał sobie do tej pory sprawy, jak ważne dla nich wszystkich było jego poczucie humoru. Nawet w obliczu poważnych kłopotów mogli zawsze liczyć na to, że rozładuje napięcie. Teraz cała załoga sprawiała wrażenie, jakby zarzuciła kotwicę. - No i potem Jason zaprzągł venti - skończyła Hazel. - I znaleźliśmy się tutaj. Leo gwizdnął cicho. - Konie z gorącego powietrza? Kurczę, Jason. Więc przez całą drogę trzymałeś w kupie kłęby gazu, a potem puściłeś je wolno? Jason skrzywił się. - No wiesz, tak jak to opisujesz, nie brzmi zbyt heroicznie. Jason 413 - No tak. Jasne. Jestem specem od gorącego powietrza. Ale wciąż się głowię, dlaczego Malta? Ja tu trafiłem na mojej tratwie zupełnie przypadkowo, więc... - Może dlatego - przerwał mu Frank, stukając palcami w broszurę. - Tu piszą, że na Malcie kiedyś żyła Kalipso. Leo pobladł. -1 c-co? Frank wzruszył ramionami. - Ale przedtem podobno mieszkała na wyspie Gozo, na północ od Malty. Ta Kalipso to jakaś postać z greckich mitów, nie? - Ach, postać z greckich mitów! - Trener Hedge zatarł ręce. -Może trzeba z nią walczyć? To co, walczymy z nią? Bo ja jestem gotowy. - Nie - mruknął Leo. - Nie musimy z nią walczyć, trenerze. Piper zmarszczyła brwi. - Leo, co ci jest? Wyglądasz... - Nic mi nie jest! - Leo zerwał się od stolika. - Hej, powinniśmy już iść. Mamy mnóstwo roboty! - Ale... gdzie ty byłeś? - zapytała Hazel. - Skąd masz te ciuchy? - Ojej, dziewczyny! Doceniam wasze zainteresowanie, ale nie muszę mieć dwóch dodatkowych mam! Piper uśmiechnęła się niepewnie. - No dobra, ale... - Trzeba naprawić okręt! Sprawdzić Festusa! Rąbnąć w nos boginię ziemi! Na co czekamy? Wasz Leo powrócił! Rozłożył ramiona i wyszczerzył zęby. Dzielnie się starał, ale Jason dostrzegał smutek w jego oczach. Coś mu się przydarzyło... i chyba miało to coś wspólnego z Kalipso. Jason próbował sobie przypomnieć, co o niej mówią mity greckie. Była kimś w rodzaju czarodziejki, może jak Medea czy Kirke. Ale jeśli Leonowi udało się uciec z kryjówki złej czarownicy, to dlaczego jest taki przybity? Trzeba będzie później z nim pogadać, 414 Jason upewnić się, że wszystko z nim w porządku. Bo teraz wyraźnie nie chciał być o nic wypytywany. Wszyscy zaczęli się zbierać, pakując w serwetki kanapki i kończąc napoje. Nagle Hazel westchnęła: - Patrzcie... Pokazała na północ. W pierwszej chwili Jason zobaczył tylko morze. A potem niebo rozłupała czarna błyskawica - jakby sama noc wdarła się w dzień. - Nic nie widzę - mruknął trener Hedge. —Ja też — powiedziała Piper. Jason przebiegł wzrokiem po twarzach swoich przyjaciół. Większość wyglądała na zdezorientowanych. Chyba tylko Nico zobaczył czarną błyskawicę. - Przecież to nie może być... - mruknął. - Od Grecji dzielą nas setki mil. - Myślisz, że to Epir? - Jason czuł mrowienie we wszystkich kościach, jakby go poraził prąd o natężeniu tysiąca woltów. Nie wiedział, dlaczego widzi te czarne rozbłyski. Nie był dzieckiem Podziemia. Ale czuł, że to zapowiedź czegoś bardzo złego. Nico pokiwał głową. - Dom Hadesa jest otwarty. Kilka sekund później dobiegł ich grzmot, jakby gdzieś daleko zahuczały działa artyleryjskie. - Zaczęło się - powiedziała Hazel. - Co się zaczęło? - zapytał Leo. Kiedy znowu błysnęło czernią, złote oczy Hazel pociemniały jak folia aluminiowa w ogniu. - Decydujące posunięcie Gai. Wrota Śmierci pracują po godzinach. Jej wojska wkraczają całymi chmarami do świata śmiertelników. Jason - To się nie uda - powiedział Nico. - Kiedy tam dotrzemy, potworów będzie tyle, że nie zdołamy ich pokonać. Jason zacisnął szczękę. - Pokonamy je. I dotrzemy tam szybko. Leo wrócił. Zapewni nam odpowiednią prędkość. - Spojrzał na niego. — Chyba że to tylko gorące powietrze. Leo uśmiechnął się krzywo. Jego oczy mówiły: Dzięki. - Hej, chłopcy i dziewczęta, odlatujemy - powiedział. - Wujek Leo ma jeszcze parę asów w rękawie! LXI PERCY Percy wciąż żył, ale miał już dość bycia trupem. Kiedy brnęli ku sercu Tartaru, wciąż zerkał na swoje ciało, dziwiąc się, że do niego należy. Ramiona wyglądały jak wybielona skóra naciągnięta na patyki. Po każdym kroku szkieletowate nogi zdawały się rozpływać w dym. Percy nauczył się już poruszać wewnątrz Mgły Śmierci, ale ten magiczny całun sprawiał, że czuł się, jakby go spowijał obłok helu. Bał się, że już nigdy się tego nie pozbędzie, nawet jeśli jakimś cudem przeżyje. Nie chciał przez resztę życia wyglądać jak postać z jakiegoś horroru. Próbował skupić uwagę na czymś innym, ale gdziekolwiek spojrzał, widział same potworności. Pod jego stopami grunt połyskiwał ohydną purpurą, pulsując pajęczynami żyłek. W mętnym czerwonym blasku krwawych chmur spowita Mgłą Śmierci Annabeth wyglądała jak świeżo powstały z grobu zombie. Z przodu roztaczał się najbardziej przygnębiający widok. Percy 4*7 Równinę przed nimi pokrywała aż po horyzont armia potworów - stada skrzydlatych arai, szczepy ociężałych cyklopów, całe roje latających złych duchów. Tysiące, może dziesiątki tysięcy złowrogich stworów kłębiących się bezładnie, napierających na siebie, warczących i walczących o przestrzeń dla siebie - jak boisko przeludnionej szkoły podczas przerwy, szkoły, w której wszyscy uczniowie są naszpikowanymi steroidami mutantami, cuchnącymi naprawdę ohydnie. Bob prowadził ich ku skrajowi tej armii. Nie starał się ukrywać, co zresztą i tak nie miałoby sensu, biorąc pod uwagę fakt, że miał trzy metry wzrostu i jarzył się srebrnym blaskiem. Jakieś trzydzieści metrów od najbliższych potworów zwrócił się do Percy’ego. - Zachowaj spokój i trzymaj się tuż za mną. Nie zauważą was. - Mam nadzieję - mruknął Percy. Siedzący na ramieniu tytana Mały Bob przebudził się z drzemki. Zamruczał potężnie i wygiął grzbiet w łuk, na chwilę zamieniając się w szkielet, a potem powracając do postaci kociaka. On przynajmniej nie okazywał niepokoju. Annabeth przyjrzała się swoim widmowym rękom. - Bob, jeśli jesteśmy niewidzialni... to w jaki sposób ty nas widzisz? No bo praktycznie jesteś, no wiesz... - Tak - odrzekł Bob. - Ale my jesteśmy przyjaciółmi. - Nyks i jej dzieci widziały nas. Wzruszył ramionami. - To nie jest królestwo Nyks. Tu jest inaczej. - Aha... rozumiem - powiedziała Annabeth, najwyraźniej nie bardzo przekonana, ale w końcu już tu byli i nie mieli wyboru: musieli spróbować. Percy zapatrzył się na rojowisko strasznych potworów. - Ale przynajmniej nie musimy się martwić, że w tym tłumie wpadniemy na jakichś przyjaciół. 41S Percy Bob wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Tak, to dobra wiadomość! No to idziemy. Śmierć jest blisko. Wkroczyli w tłum potworów, Percy cały tak dygotał, że bał się, by nie opadła z niego Mgła Śmierci. Widział już wielkie grupy potworów. Walczył z ich armią w bitwie o Manhattan. Ale tu było inaczej. Kiedy walczył z potworami w świecie śmiertelników, wiedział przynajmniej, że broni swojego domu. To dodawało mu odwagi, bez względu na to, jakie miał szanse. Tutaj był intruzem, obcym najeźdźcą. Nie należał do tego mrowia potworów, podobnie jak Minotaur nie należał do tłumu na Penn Station w godzinach szczytu. Opodal grupka empuz rozdzierała ścierwo gryfona, podczas gdy inne gryfony polatywały nad nimi, skrzecząc z wściekłości. Sześcioramienny ziemisty i lajstrygoński ogr ciskali w siebie kamieniami, chociaż Percy nie był pewny, czy walczą ze sobą, czy po prostu baraszkują. Mroczny kłąb dymu - Percy podejrzewał, że to ejdolon - wsączył się w jakiegoś cyklopa, skłonił go, by sam uderzył się w twarz, po czym odleciał, by posiąść inną ofiarę. - Percy, patrz - szepnęła Annabeth. O rzut kamieniem od nich jakiś olbrzym w kowbojskim stroju poskramiał biczem stadko zionących ogniem koni. Na tłustych włosach tkwił mu kapelusz z szerokim rondem, miał też na sobie obszerne dżinsy i wysokie czarne buty. Z boku mógł uchodzić za człowieka, ale kiedy się odwrócił, Percy zobaczył, że ma trzy różne klatki piersiowe, każda w kamizelce innego koloru. To na pewno był Gerion, który dwa lata temu próbował go zabić w Teksasie. Tutaj najwyraźniej chciał sobie oswoić nowe stado. Na samą myśl, że ten facet wyjedzie na jakimś potworze z Wrót Śmierci, Percy ego znowu rozbolały żebra, jak wówczas w puszczy, gdy arai wyzwoliły klątwę umierającego Geriona. Zapragnął Percy 419 podejść do tego ranczera o trzech ciałach, rąbnąć go w twarz i krzyknąć: „Wielkie dzięki, Teksańczyku!”. Niestety, nie mógł tego zrobić. Ilu jego dawnych wrogów jest w tym tłumie? Zaczął pojmować, że każda walka, w której dotąd zwyciężył, była właściwie zwycięstwem pozornym. Bez względu na to, jak był silny i ile miał szczęścia, bez względu na to, ile potworów pokonał, ostatecznie czeka go klęska. Jest przecież tylko śmiertelnikiem. Zestarzeje się, osłabnie, nie będzie już tak szybki. Umrze. A te potwory... będą istnieć wiecznie. Będą wciąż powracać. Odrodzenie się może im zająć parę miesięcy lub lat, może nawet stuleci, ale w końcu nastąpi. Patrząc na nie tu, w Tartarze, Percy poczuł się tak bezsilny, jak te duchy w rzece Kokytos. Co z tego, że jest herosem? Co z tego, że dokonał paru wartościowych czynów? Zło zawsze tu było, nabierając sił, bulgocąc pod powierzchnią. Dla tych nieśmiertelnych istot był i będzie tylko jakimś drobnym utrapieniem. Im wystarczy, że go.przeczekają. Któregoś dnia jego synowie lub córki będą musieli znowu się z nimi zmierzyć. Synowie lub córki. Ta myśl nim wstrząsnęła. Poczucie bezsilności opuściło go równie szybko, jak go nawiedziło. Spojrzał na Annabeth. Wciąż przypominała mglistego trupa, ale wyobraził sobie, jak naprawdę wygląda - jej pełne determinacji szare oczy, blond włosy zebrane do tyłu bandaną, jej twarz, wynędzniałą i brudną, ale piękną jak zawsze. No dobra, może potwory będą się nieustannie odradzać. Ale tak samo jest z półbogami. Pokolenia będą przemijać, a Obóz Herosów przetrwa. I Obóz Jupiter. Przetrwały, choć były rozdzielone. Teraz, jeśli Grecy i Rzymianie połączą swe siły, będą jeszcze silniejsi. Wciąż była nadzieja. On i Annabeth zaszli już tak daleko. Wrota Śmierci są już blisko. Synowie i córki. Śmieszna myśl. Zupełnie niesamowita. I oto tu, w samym sercu Tartaru, Percy uśmiechnął się szeroko. — Co ci jest? - zapytała szeptem Annabeth. W tej trupiej postaci pewnie wyglądał, jakby twarz wykrzywił mu grymas bólu. -Nic. Ja tylko... Gdzieś przed nimi ryknął głęboki głos: -JAPET! LXII PERCY Jakiś tytan kroczył ku nim, kopniakami torując sobie drogę przez tłum mniejszych potworów. Był tego samego wzrostu co Bob. Miał na sobie wymyślny pancerz ze stygijskiej stali, z wielkim diamentem jarzącym się w samym środku napierśnika. Jego oczy były lodowato niebieskie, jak próbki pobrane z rdzenia lodowca, i tak samo zimne. Tej samej barwy były jego włosy przycięte krótko jak u żołnierza. Pod pachą miał bojowy hełm w kształcie łba niedźwiedzia. Z pasa zwisał mu miecz wielkości deski surfingowej. Mimo szram po walkach twarz miał całkiem przystojną i dziwnie znajomą. Percy był pewny, że nigdy przedtem go nie spotkał, ale jego oczy i uśmiech kogoś mu przypominały... Tytan zatrzymał się przed Bobem. Klepnął go w ramię. -Japet! Nie mów, że nie poznajesz własnego brata! - Nie! - odrzekł nerwowo Bob. - Wcale tego nie mówię. Drugi tytan odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. - Słyszałem, że cię wrzucono do Lete. To musiało być straszne! Ale wiemy, że w końcu wyzdrowiejesz. To ja, Kojos! Kojos! - Oczywiście - zgodził się Bob. - Kojos, tytan... 422 Percy - Północy! - Wiem! - krzyknął Bob. Zaczęli klepać się po ramionach, rycząc śmiechem. Mały Bob, wyraźnie urażony tymi przepychankami, wspiął się na głowę Boba i zaczął sobie wić gniazdko w jego srebrnych włosach. - Biedny stary Japet - powiedział Kojos. - Strasznie cię poniżono. Spójrz na siebie! Miotła? Kombinezon sługi? Kot w twoich włosach? Hades musi zapłacić za takie zniewagi. Kim był ten półbóg, który odebrał ci pamięć? Eh, musimy go rozerwać na strzępy! Ty i ja, nie? - Ha-ha. - Bob przełknął ślinę. - No pewnie. Rozedrzeć go na strzępy. Palce Percyego zacisnęły się na długopisie. Nie bał się brata Boba, nie przejmował się jego groźbą. W porównaniu z prostą mową Boba Kojos przemawiał, jakby recytował Szekspira. Już samo to wzbudzało w Percym złość. Był gotów dobyć Orkana, gdyby musiał, ale jak dotąd Kojos chyba go nie dostrzegł. A i Bob jeszcze nie zdradził ich obecności, choć miał ku temu wiele okazji. - Ach, dobrze znowu cię widzieć... — Kojos zabębnił palcami po swoim hełmie. - Pamiętasz nasze wspólne zabawy? - Oczywiście! Jak...? yyy... - Ułapiliśmy naszego ojca Urana. - Tak! Lubiliśmy mocować się z tatą... - Poskromiliśmy go. - No właśnie! - A Kronos pociął go na kawałki swoim sierpem. - Tak! Ha-ha. - Bob wyglądał, jakby go zemdliło. - Ale była zabawa. - Złapałeś starego za prawą stopę, jeśli dobrze pamiętam. A Uran kopnął cię w twarz. Było się z czego naśmiewać! Percy 423 - Głupi byłem - przyznał Bob. - Ale, niestety, ci głupi półbogowie zamienili Kronosa w pył. -Kojos westchnął ciężko. - Odrobinki jego esencji pozostały, ale za mało, by złożyć go ponownie do kupy. Myślę, że niektórych kontuzji nawet Tartar nie może uleczyć. - Niestety! - Ale reszta nas znowu ma szansę zabłysnąć, nie? - Kojos nachylił się konspiracyjnie ku bratu. — Te olbrzymy mogą sobie myśleć, że będą rządzić. Dobra, niech uderzą i zniszczą Olimpijczyków. O to przecież chodzi, nie? Ale kiedy Matka Ziemia się przebudzi, przypomni sobie, że jesteśmy jej najstarszymi dziećmi. Zapamiętaj moje słowa. Tytani jeszcze będą panować nad kosmosem. - Hmmm. Gigantom może się to nie spodobać. - Pluj na to, co im się podoba, a co nie. W każdym razie już przeszli przez Wrota Śmierci i powrócili na świat śmiertelników. Polybotes przeszedł jako ostatni, jakieś pół godziny temu. Wciąż się uskarżał, że sprzątnięto mu zdobycz sprzed nosa. Mówią, że Nyks pochłonęła jakichś półbogów. Założę się, że już nigdy ich nie zobaczy! Annabeth chwyciła Percy ego za przegub ręki. Patrząc na nią poprzez Mgłę Śmierci, nie widział wyrazu jej twarzy, ale dostrzegł strach w jej oczach. Jeśli giganci już przeszli przez Wrota Śmierci, to przynajmniej nie będą ich tropić po całym Tartarze. Niestety, oznaczało to również, że ich przyjaciele po tamtej stronie są w jeszcze większym niebezpieczeństwie. Na próżno pokonali wcześniej tylu olbrzymów. Wrogowie odrodzą się, silniejsi niż przedtem. - No dobra! - Kojos dobył swojego potężnego miecza. Klinga promieniowała większym zimnem niż Lodowiec Hubbarda. - Muszę się zbierać. Leto pewnie już się odrodziła. Nakłonię ją do walki. - Oczywiście - mruknął Bob. - Leto. Kojos roześmiał się. 424 Percy - O mojej córce też zapomniałeś? Pewnie za długo to trwało. Takie pokojowo nastawione istoty zawsze odradzają się dłużej. Tym razem jestem jednak pewny, że Leto będzie chciała się zemścić. Jak Zeus ją potraktował, kiedy urodziła mu te bliźnięta! To odrażające! Mało brakowało, a Percy mruknąłby głośno. Bliźnięta. Przypomniał sobie, kim jest Leto. Matka Apollina i Artemidy. A Kojos wydał mu się do kogoś podobny, bo ma zimne oczy Artemidy i uśmiech Apollina. Jest ich dziadkiem, a ojcem Leto. Percy’ego rozbolała od tego głowa. - No dobra! Zobaczymy się w świecie śmiertelników! - Kojos uścisnął Boba tak energicznie, że kot o mało co nie spadł z głowy srebrnego tytana. - Aha, i nasi dwaj inni bracia strzegą tej strony Wrót, więc wkrótce ich zobaczysz! -Tak? - Z pewnością! Kojos odszedł ciężkim krokiem, o mało co nie przewracając Percy ego i Annabeth, którzy w ostatniej chwili usunęli mu się z drogi. Zanim tłum potworów zdążył wypełnić pustą przestrzeń, Percy skinął na Boba, by się do niego pochylił. - W porządku, wielkoludzie? - zapytał go szeptem. Tytan zmarszczył brwi. - No nie wiem. Przy tym wszystkim... - machnął ręką wokół siebie - co to znaczy „w porządku”? „Całkiem sensowna uwaga” - pomyślał Percy. Annabeth spojrzała w stronę Wrót Śmierci, chociaż tłum potworów zasłaniał jej widok. - Czyja dobrze usłyszałam? Dwóch kolejnych tytanów strzeże Wrót od naszej strony? To mi się nie podoba. Percy spojrzał na Boba. Zaniepokoił go jego nieobecny wyraz twarzy. mm - Pamiętasz Kojosa? - zapytał łagodnie. - To wszystko, o czym mówił? Bob mocniej ścisnął miotłę. - Kiedy mówił, trochę sobie przypominałem. Wręczył mi moją przeszłość jak... jak włócznię. Ale nie wiem, czy powinienem ją przyjąć. Wciąż do mnie należy, jeśli jej nie chcę? - Nie - powiedziała stanowczo Annabeth. - Bob, jesteś już inny. Jesteś lepszy. Kociak zeskoczył z jego głowy. Okrążył stopy tytana, trykając je głową. Bob zdawał się tego nie zauważać. Percy chciałby mieć taką pewność jak Annabeth. Chciałby powiedzieć Bobowi z całkowitym przekonaniem, że powinien zapomnieć o swojej przeszłości. Ale dobrze go rozumiał. Przypomniał sobie dzień, w którym otworzył oczy w Wilczym Domu w Kalifornii, po tym jak Hera wyczyściła mu pamięć. Gdyby ktoś na niego czekał, kiedy po raz pierwszy się przebudził, gdyby go przekonywano, że ma na imię Bob i jest przyjacielem tytanów i gigantów... uwierzyłby w to? Czułby się zdradzony, kiedy odkryłby swoją prawdziwą tożsamość? „To inna sytuacja” - powiedział sobie w duchu. - „My jesteśmy dobrzy”. Ale... czy na pewno? Pozostawił Boba w pałacu Hadesa na łasce nowego pana, który go nienawidził. Chyba nie ma prawa mówić Bobowi, co ma teraz zrobić - nawet, jeśli od tego zależy ich życie. - Bob, myślę, że możesz wybrać - powiedział. - Weź tylko to z przeszłości Japeta, co chcesz sobie zatrzymać. Resztę zostaw. Liczy się tylko twoja przyszłość. - Przyszłość... To wymysł śmiertelników. Ja nie mam się zmieniać, przyjacielu Percy. - Rozejrzał się po mrowiu potworów. - My jesteśmy tacy sami... na zawsze. - Gdybyś zawsze był taki sam, Annabeth i ja bylibyśmy już martwi. Może nie mieliśmy być przyjaciółmi, ale nimi jesteśmy. Stałeś się naszym najlepszym przyjacielem. Lepszego nie moglibyśmy sobie życzyć. Srebrne oczy tytana pociemniały. Wyciągnął rękę, a Mały Bob wskoczył na jego dłoń. Wyprostował się. - Więc chodźmy, moi przyjaciele. Już niedaleko. Kroczenie po sercu Tartara wcale nie było zabawne. Purpurowy grunt był śliski i nieustannie pulsował. Z daleka wydawał się płaski, ale z bliska był pełen fałd i grzbietów, przez które coraz trudniej było im się przedzierać. Na sękatych grudach czerwonych arterii i niebieskich żył można było oprzeć stopę, kiedy trzeba było się wspinać, ale szło się bardzo wolno. No i, oczywiście, wszędzie były potwory. Sfory piekielnych psów uganiały się po równinie, ujadając, warcząc i atakując każdego potwora, który na chwilę stracił czujność. Arai krążyły nad głowami, łopocąc skórzastymi skrzydłami, a ich widmowe ciemne sylwetki migały wśród trujących obłoków. Percy potknął się. Jego ręka dotknęła czerwonej arterii i mrowienie przebiegło mu całe ramię. — W środku jest woda - powiedział. - Prawdziwa woda. Bob mruknął cicho. -Jedna z pięciu rzek. Jego krew. - Jego krew? - Annabeth odskoczyła od najbliższego węzła żył. - Wiedziałam, że wszystkie rzeki Podziemia wpływają do Tartaru, ale... — Tak - powiedział Bob. - Wszystkie płyną przez jego serce. Percy przesunął dłonią po pajęczynie naczyń krwionośnych. To wody Styksu płyną pod jego palcami czy może Lete? Gdyby jedna z tych żyłek pękła mu pod stopą... Wzdrygnął się. Zdał sobie sprawę, że kroczy po najniebezpieczniejszym systemie krwionośnym w całym wszechświecie. Percy - Powinniśmy się pospieszyć - powiedziała Annabeth. - Jeśli nie... Urwała. Przed nimi powietrze rozdarły rozgałęzione strumienie ciemności -jak błyskawice, tyle że czarne. - Wrota - powiedział Bob. - Musi przechodzić jakaś duża grupa. Percy poczuł w ustach smak krwi gorgony. Nawet jeśli jego przyjaciele z „Argo II” odnajdą drugą stronę Wrót Śmierci, to jak zdołają pokonać kolejne fale potworów, zwłaszcza jeśli wszystkie już na nich czekają? - Czy wszystkie potwory przechodzą przez Dom Hadesa? - zapytał. -Jest aż tak wielki? Bob wzruszył ramionami. - Pewnie są dokądś wysyłani, kiedy przejdą. Dom Hadesa jest w ziemi, nie? To królestwo Gai. Może wysłać swoje sługi, dokąd zechce. Percy upadł na duchu. Potwory przechodzące przez Wrota Śmierci, by zagrozić jego przyjaciołom w Epirze - to już była dostatecznie beznadziejna perspektywa. Teraz wyobraził sobie teren po tamtej stronie Wrót jako wielki system podziemny, coś w rodzaju metra, którym giganci i inne potwory są rozsyłani, dokąd tylko Gaja zapragnie - do Obozu Herosów, do Obozu Jupiter albo na morze, tam gdzie płynie ku Epirowi „Argo II”. - Skoro Gaja ma taką moc - powiedziała Annabeth - to czy nie może i nas dokądś wysłać? Percy aż się wzdrygnął, słysząc to pytanie. Czasami wolałby, żeby Annabeth nie była taka bystra. Bob podrapał się po podbródku. - Wy nie jesteście potworami. Z wami może być inaczej. „Wspaniale” - pomyślał Percy Z trudem znosił myśl o Gai czekającej na nich po tamtej stronie, gotowej teleportować ich do wnętrza jakiejś góry, ale wiedział, m 428 Percy że Wrota to ich jedyna szansa wyjścia z Tartaru. Nie było innej możliwości. Bob pomógł im wspiąć się na kolejny grzbiet. I nagle ujrzeli przed sobą Wrota Śmierci - prostokąt ciemności na szczycie następnego wzgórka mięśni serca, jakieś pół kilometra od nich, otoczony ciżbą potworów tak gęstą, że mogliby przejść po ich głowach. Wrota były wciąż za daleko, by rozpoznać szczegóły, ale strzegących je tytanów nie trudno było rozpoznać. Ten po lewej stronie miał na sobie lśniący złoty pancerz migocący żarem. - Hyperion - mruknął Percy. - Ten to się szybko odradza. Tytan stojący po prawej stronie Wrót miał ciemnoniebieską zbroję, a z jego hełmu wyrastały baranie rogi. Percy widział go tylko w swoich snach, ale to musiał być Krios, tytan, którego zabił Jason w bitwie pod górą Tam. - Dwaj inni bracia Boba - powiedziała Annabeth. Mgła Śmierci zamigotała wokół niej, na chwilę zamieniając jej twarz w wyszczerzoną czaszkę. - Bob, walczyłbyś z nimi, gdybyś musiał? Bob uniósł miotłę, jakby się szykował do wielkiego zamiatania. - Musimy się pospieszyć - powiedział, a Percy pomyślał, że trudno to uznać za odpowiedź na jej pytanie. - Chodźcie za mną. LXIII PERCY Jak dotąd kamuflaż Mgły Śmierci chronił ich skutecznie, więc oczywiście Percy spodziewał się, że klęska nadejdzie w ostatniej chwili. Jakieś piętnaście metrów od Wrót oboje zamarli. - Och, bogowie - mruknęła Annabeth. - Są identyczne. Percy wiedział, co miała na myśli. Osadzony w ramie ze sty-gijskiej stali magiczny portal był drzwiami windy - dwoma srebrno-czarnymi panelami pokrytymi wzorami w stylu art de-co. Pomijając fakt, że kolory były odwrócone, drzwi wyglądały dokładnie tak, jak drzwi windy w Empire State Building -wejście do Olimpu. Na ich widok Percy ego ogarnęła taka tęsknota za domem, że nie mógł złapać tlenu. Nie zatęsknił tylko za Olimpem. Zatęsknił za wszystkim, co za sobą zostawił: za Nowym Jorkiem, za Obozem Herosów, za swoją matką i ojczymem. Zapiekło go pod powiekami. Bał się cokolwiek powiedzieć, żeby się nie rozpłakać. Wrota Śmierci wydały mu się osobistą zniewagą, drwiną ze wszystkiego, czego tak mu brakowało. 43° Percy Kiedy otrząsnął się już z pierwszego szoku, dostrzegł inne szczegóły: szron wysypujący się spod podstawy drzwi, purpurową poświatę wokół nich i łańcuchy, które je więziły. Grube łańcuchy z czarnego żelaza biegły z obu stron odrzwi jak liny podtrzymujące zwodzony most. Przymocowane były do haków wbitych w mięsisty grunt. Przy hakach stali na straży dwaj tytani, Krios i Hyperion. Nagle całe odrzwia zadygotały. Czarne błyskawice rozdarły niebo. Łańcuchy zadrgały, a tytani postawili stopy na hakach, by je zabezpieczyć. Drzwi rozsunęły się, ukazując złote wnętrze windy. Percy napiął mięśnie, gotów popędzić naprzód, ale Bob położył mu dłoń na ramieniu. - Czekaj — mruknął ostrzegawczym tonem. Hyperion ryknął do otaczającego go tłumu potworów: - Grupa A-22! Prędzej, próżniaki! Do windy ruszył biegiem z tuzin cyklopów, wrzeszcząc i wymachując czerwonymi biletami. Nie zmieściliby się w tych drzwiach, ale gdy się do nich zbliżyli, ich ciała zniekształciły się i skurczyły, a Wrota Śmierci wessały je do środka. Krios wcisnął kciukiem guzik po prawej stronie drzwi, które natychmiast się zasunęły. Odrzwia ponownie zadygotały. Czarne błyskawice przestały rozrywać niebo. - Musisz zrozumieć, jak to działa - mruknął Bob, zwracając się do kociaka w swojej dłoni, pewnie dlatego, by inne potwory nie dziwiły się, do kogo mówi. — Za każdym razem, gdy Wrota się otwierają, próbują się teleportować do nowego miejsca. Tak je skonstruował Tanatos, więc tylko on może je odnaleźć. Ale teraz są spętane łańcuchami. Nie mogą się nigdzie przenieść. - Więc przetniemy łańcuchy - szepnęła Annabeth. Percy spojrzał na gorejącą sylwetkę Hyperiona. Kiedy ostatnim razem z nim walczył, musiał wytężyć wszystkie siły, by go 430 Percy Kiedy otrząsnął się już z pierwszego szoku, dostrzegł inne szczegóły: szron wysypujący się spod podstawy drzwi, purpurową poświatę wokół nich i łańcuchy, które je więziły. Grube łańcuchy z czarnego żelaza biegły z obu stron odrzwi jak liny podtrzymujące zwodzony most. Przymocowane były do haków wbitych w mięsisty grunt. Przy hakach stali na straży dwaj tytani, Krios i Hyperion. Nagle całe odrzwia zadygotały. Czarne błyskawice rozdarły niebo. Łańcuchy zadrgały, a tytani postawili stopy na hakach, by je zabezpieczyć. Drzwi rozsunęły się, ukazując złote wnętrze windy. Percy napiął mięśnie, gotów popędzić naprzód, ale Bob położył mu dłoń na ramieniu. - Czekaj — mruknął ostrzegawczym tonem. Hyperion ryknął do otaczającego go tłumu potworów: - Grupa A-22! Prędzej, próżniaki! Do windy ruszył biegiem z tuzin cyklopów, wrzeszcząc i wymachując czerwonymi biletami. Nie zmieściliby się w tych drzwiach, ale gdy się do nich zbliżyli, ich ciała zniekształciły się i skurczyły, a Wrota Śmierci wessały je do środka. Krios wcisnął kciukiem guzik po prawej stronie drzwi, które natychmiast się zasunęły. Odrzwia ponownie zadygotały. Czarne błyskawice przestały rozrywać niebo. - Musisz zrozumieć, jak to działa - mruknął Bob, zwracając się do kociaka w swojej dłoni, pewnie dlatego, by inne potwory nie dziwiły się, do kogo mówi. - Za każdym razem, gdy Wrota się otwierają, próbują się teleportować do nowego miejsca. Tak je skonstruował Tanatos, więc tylko on może je odnaleźć. Ale teraz są spętane łańcuchami. Nie mogą się nigdzie przenieść. - Więc przetniemy łańcuchy — szepnęła Annabeth. Percy spojrzał na gorejącą sylwetkę Hyperiona. Kiedy ostatnim razem z nim walczył, musiał wytężyć wszystkie siły, by go r i Percy pokonać, a i tak sam ledwo uszedł z życiem. Teraz miał przed sobą dwóch tytanów, a za plecami kilkanaście tysięcy potworów. - Nasz kamuflaż - zapytał - zniknie, jeśli zrobimy coś agresywnego, na przykład przetniemy te łańcuchy? - Nie wiem - powiedział Bob do kota. - Mrau - odpowiedział Mały Bob. - Bob, będziesz musiał ściągnąć ich uwagę na siebie - powiedziała Annabeth. - Ja i Percy obejdziemy chyłkiem tytanów i przetniemy łańcuchy za ich plecami. - Tak, dobrze - odrzekł Bob. - Ale jest jeden problem. Jak już będziecie w środku, ktoś musi pozostać na zewnątrz, żeby nacisnąć guzik i bronić go. Percy próbował przełknąć ślinę. - Yyy... bronić guzika? Bob kiwnął głową, drapiąc kota pod brodą. - Ktoś musi naciskać guzik przez dwanaście minut, bo inaczej podróż się nie skończy. Percy spojrzał na Wrota. Rzeczywiście, Krios wciąż naciskał guzik po prawej stronie. Dwanaście minut... Trzeba jakoś odciągnąć tytanów od tych drzwi, a potem któreś z nich - Bob, Percy lub Annabeth - będzie musiało naciskać guzik przez dwanaście minut pośród ciżby potworów, w samym sercu Tartaru, podczas gdy pozostała dwójka będzie jechała do świata śmiertelników. To niemożliwe. - Dlaczego akurat dwanaście minut? - zapytał. - Nie wiem - odrzekł Bob. - A dlaczego dwunastu mieszkańców Olimpu albo dwunastu tytanów? - Niby tak - zgodził się Percy, ale w ustach miał gorycz. - Co to znaczy, że podróż się nie skończy? - zapytała Annabeth. - Co się stanie z pasażerami? Percy Bob nie odpowiedział. Po jego zbolałej minie Percy poznał, że tytan nie chciałby znaleźć się w windzie, która zatrzymałaby się między Tartarem a światem śmiertelników. - Jeśli będziemy naciskać guzik przez dwanaście minut, a łańcuchy zostaną przecięte... - .. .drzwi powinny gdzieś się przenieść - powiedział Bob. - Tak chyba są skonstruowane. Znikną z Tartaru. Pojawią się gdzieś indziej, gdzie Gaja nie będzie mogła ich użyć. - I Tanatos je odzyska - powiedziała Annabeth. - Śmierć znormalnieje, a potwory utracą swój skrót do świata śmiertelników. Percy westchnął. - Łatwo powiedzieć. Tylko że... no, wszystko i w ogóle. Mały Bob zamruczał. -Ja nacisnę guzik - oświadczył Bob. W Percym wezbrała mieszanina uczuć - żal, smutek, wdzięczność i poczucie winy, wszystko to zastygło w emocjonalny cement. - Bob, nie możemy od ciebie tego żądać. Ty też chcesz przejść przez Wrota Śmierci. Chcesz znowu zobaczyć niebo, gwiazdy i... - Chciałbym - przerwał mu Bob. - Ale ktoś musi naciskać guzik. A kiedy łańcuchy zostaną przecięte... moi bracia będą walczyć, by was zatrzymać. Nie będą chcieli, by Wrota zniknęły. Percy spojrzał na niezliczone hordy potworów. Nawet gdyby pozwolił na to Bobowi, to jak jeden tytan obroni się przed taką ciżbą przez całe dwanaście minut, przez cały czas naciskając palcem ten guzik? Cement osiadł mu w brzuchu. Zawsze podejrzewał, że tak to się skończy. Musi pozostać na zewnątrz. Bob będzie odpędzał potwory, a on będzie trzymał palec na guziku windy, żeby ocalić Annabeth. Trzeba ją jakoś przekonać, by sama weszła do windy. Kiedy będzie już bezpieczna, a Wrota znikną, on może umrzeć, wiedząc, że zrobił coś dobrego. .. 9 __ Percy 433 — Percy...? - W jej głosie czaiło się podejrzenie. Wpatrzyła się w niego uważnie. Była stanowczo za mądra. Gdyby spojrzał jej w oczy, na pewno by poznała jego myśli. — Wszystko po kolei — powiedział. — Przetnijmy te łańcuchy. LXIV PERCY Japet! - ryknął Hyperion. - No, no, a myślałem, że ukrywałeś się gdzieś pod kubłem. Bob poczłapał ku niemu z nachmurzoną miną. - Nie ukrywałem się. Percy zaczął się skradać ku prawej stronie Wrót, Annabeth ku lewej. Wydawało się, że tytani w ogóle ich nie dostrzegają, ale Percy wolał nie ryzykować i trzymał długopis w ręku. Pochylił się nisko i stąpał najciszej, jak mógł. Mniejsze potwory trzymały się z dala od tytanów, więc było dość wolnego miejsca, by obejść Wrota, ale Percy czuł za plecami powarkującą hordę. Annabeth wybrała lewą stronę, bo wyobraziła sobie, że Hyperion mógłby Percy’ego wyczuć. W końcu to Percy zabił go w świecie śmiertelników. I dobrze zrobiła. Po tak długim pobycie w Tartarze Percy miał mroczki w oczach, gdy tylko spojrzał na jego gorejącą złotą zbroję. Po prawej stronie stał Krios, posępny i nieruchomy, w hełmie o kształcie głowy barana zakrywającym mu twarz. Jedną stopę Percy 435 oparł na haku mocującym łańcuch, a kciukiem naciskał guzik windy. Bob stanął przed swoimi braćmi. Wparł włócznię w grunt i starał się przybrać groźny wygląd, co z kociakiem na ramieniu nie było takie proste. - Hyperion i Krios. Pamiętam was obu. - Naprawdę, Japecie? - Złoty tytan roześmiał się, spoglądając znacząco na Kriosa. — Dobrze wiedzieć! Słyszałem, że Percy Jackson zamienił cię w odmóżdżoną sprzątaczkę. Jak on cię nazwał? Betty? - Bob - warknął Bob. - No, Bob, zjawiasz się dość późno. Krios i ja tkwimy tu od miesięcy... - Tygodni - poprawił go Krios, którego głos zadudnił głucho spod hełmu. - Może i tak. Ale to nudna robota strzeżenie tych wrót i przepychanie przez nie potworów na rozkaz Gai. Aha, Krios, która grupa będzie następna? - Druga Czerwona. Hyperion westchnął. Płomienie rozjarzyły się na jego ramionach. - Druga Czerwona. Dlaczego po A-22 jest Druga Czerwona? Co to za system? - Łypnął na Boba. - To nie jest robota dla mnie, Pana Światła! Jestem tytanem Wschodu! Panem Świtu! Czemu zmuszają mnie do wyczekiwania tu w ciemności, podczas gdy giganci ruszają do boju i zgarną całą chwałę? Krios to co innego... - Dostałem najgorszy przydział - mruknął Krios, nadal trzymając kciuk na guziku. - Ale ja} To śmieszne! To powinna być twoja robota, Japecie! Stań tu przez chwilę na moim miejscu. Bob patrzył na Wrota, ale wzrok miał utkwiony gdzieś w dal -zagubiony w przeszłości. - Wszyscy czterej obaliliśmy naszego ojca Uranosa - przypomniał sobie. - Kojos, ja i wy dwaj. Kronos obiecał nam panowanie nad czterema rogami świata za pomoc w zamordowaniu starego. - Tak było - rzekł Hyperion. - I byłem szczęśliwy, mogąc to zrobić! Sam bym z ochotą ciachnął go sierpem! Ale ty, Bob... ty zawsze miałeś wątpliwości co do tego mordu, nie? Łagodny Tytan Zachodu, łagodny jak zachód słońca! Nie mam pojęcia, dlaczego nasi rodzice nazwali cię „Nabijaczem”. Już lepiej by ci pasowało Mazgaj. Percy dotarł do haka. Zdjął zatyczkę z długopisu i Orkan błysnął mu w dłoni. Krios nie zareagował. Jego uwagę pochłaniał Bob, który skierował ostrze włóczni w pierś Hyperiona. - Wciąż potrafię nabijać - powiedział Bob niskim i pewnym głosem. - Za bardzo się przechwalasz, Hyperionie. Jesteś taki błyskotliwy i ognisty, ale Percy Jackson i tak cię pokonał. Słyszałem, że stałeś się pięknym drzewem w Central Parku. Oczy Hyperiona rozbłysły. - Uważaj, bracie. - Praca woźnego jest przynajmniej uczciwa. Sprzątam po innych. Zostawiam pałac w lepszym stanie, niż go zastałem. A ty... ty nie dbasz o bałagan, jaki robisz. Byłeś ślepo posłuszny Kronosowi. Teraz spełniasz rozkazy Gai. - To nasza matka\ - ryknął Hyperion. - Nie przebudziła się, kiedy my walczyliśmy o Olimp - przypomniał mu Bob. - Faworyzuje swój drugi miot, gigantów. Krios odchrząknął. - To prawda. Dzieci otchłani. - Obaj stulcie gęby! - zawołał ze strachem Hyperion. - Może nas usłyszeć! Z windy dobiegł krótki sygnał. Trzech tytanów podskoczyło. Minęło dwanaście minut? Percy utracił poczucie czasu. Krios zdjął palec z guzika i zawołał: Percy 437 - Druga Czerwona! Gdzie jest Druga Czerwona? Potwory zaczęły się między sobą przepychać, ale żaden nie wystąpił naprzód. Krios westchnął głośno. - A powiedziałem im, żeby pilnowali swoich biletów. Druga Czerwona! Stracicie miejsce w kolejce! Annabeth stanęła tuż za Hyperionem. Wzniosła swój miecz ze smoczej kości nad podstawą łańcucha. W ognistym blasku zbroi tytana, osnuta Mgłą Śmierci, wyglądała jak płonący ghul. Wystawiła trzy palce, gotowa odliczać. Powinni przeciąć łańcuchy, zanim następna grupa będzie próbowała wejść do windy, ale musieli również być pewni, że uwaga tytanów będzie skupiona na czym innym. Hyperion zaklął pod nosem. - Wspaniale! Teraz to się zrobi niezły bałagan. - Uśmiechnął się kpiąco do Boba. — No to wybieraj, bracie. Będziesz z nami walczyć czy nam pomożesz? Nie mam czasu na twoje pogadanki. Bob zerknął na Annabeth i Percy’ego. Percy pomyślał, że tytan zaraz ruszy do boju, ale on uniósł ostrze włóczni i powiedział: - Dobrze. Mogę stanąć na straży. Który z was chce sobie zrobić przerwę? -Ja, oczywiście - odrzekł szybko Hyperion. - Ja! - warknął Krios. - Naciskałem ten guzik tak długo, że kciuk mi zaraz odpadnie. -Ja tu stoję dłużej - zagrzmiał Hyperion. - Wy dwaj pilnujcie Wrót, a ja przeniosę się do świata śmiertelników. Jest tam paru greckich herosów, z którymi muszę się policzyć! - Och, nie! - zawył Krios. - Ten mały Rzymianin zmierza do Epiru... ten, który zabił mnie na górze Othrys. Wtedy miał szczęście. Teraz moja kolej. - Tak?! - Hyperion dobył miecza. - Najpierw cię wypatroszę, Barania Głowo! Krios uniósł swój miecz. - Spróbuj, ale ja już dłużej nie wytrzymam w tej cuchnącej dziurze! Annabeth spojrzała na Percy ego. Zaczęła bezgłośnie odliczać: Raz, dwa... Ale zanim zdążył uderzyć mieczem w łańcuch, ich uszy rozdarł ostry gwizd, podobny do świstu nadlatującej rakiety. Eksplozja wstrząsnęła zboczem wzgórza. Percy upadł na plecy, pchnięty falą żaru. Czarny szrapnel rozerwał Kriosa i Hyperiona na kawałki jak dwa kloce ugodzone siekierami. - CUCHNĄCA DZIURA! Głuchy głos potoczył się po równinie, wstrząsając ciepłym, mięsistym gruntem. Bob dźwignął się na nogi. Eksplozja nie wyrządziła mu krzywdy. Machnął włócznią, starając się zlokalizować źródło głosu. Mały Bob wcisnął się pod jego kombinezon. Annabeth wylądowała jakieś pięć metrów od Wrót. Kiedy wstała, Percy poczuł taką ulgę, widząc ją żywą, że dopiero po chwili zdał sobie sprawę ze zmiany jej wyglądu. Znowu była sobą. Mgła Śmierci rozwiała się. Spojrzał na swoje ręce. Jego też już nic nie ukrywało. - TYTANI - powiedział z pogardą głos. - NIŻSZE ISTOTY. NIEDOSKONAŁE I SŁABE. Powietrze przed Wrotami Śmierci pociemniało i zgęstniało. Istota, która się pojawiła, była tak ogromna i potężna, promieniowała taką wrogością, że Percy miał ochotę odpełznąć i uciec. Zamiast tego zmusił się, by ogarnąć wzrokiem postać boga, poczynając od jego wysokich butów z czarnego żelaza, z których każdy był wielki jak trumna. Nogi Krios miał okryte czarnymi nagolennikami, ciało nabrzmiałe purpurowymi muskularni, jak ten grunt. Spódniczkę zbroi tworzyły poczerniałe, poskręcane Percy 439 kości, złączone jak ogniwa łańcucha, a podtrzymywał ją pas ze splecionych ze sobą potwornych ramion. Na napierśniku pojawiały się i ginęły mroczne twarze - gigantów, cyklopów, gorgon i smoków - jakby próbowały wydobyć się spod pancerza. Ramiona miał nagie - muskularne, purpurowe i lśniące - a dłonie wielkie jak łyżki koparek. Najgorsza była głowa: bezkształtny hełm z poskręcanej skały i metalu, najeżona szpikulcami, pulsująca masa magmy. Twarz była wirem, spiralą ciemności. Na oczach Percy’ego ta ohydna gęba wessała ostatnie cząsteczki esencji Hyperiona i Kriosa. Jakimś cudem odzyskał głos. - Tartar. Wojownik wydał z siebie taki odgłos, jakby jakaś góra rozpękła się na dwoje. Percy nie wiedział, czy to ryk, czy śmiech. - Taforma to tylko słaba manifestacja mojej mocy - powiedział bóg. -Ale wystarczy, by się tobą zająć, półbożku. Nie przychodzi mi to łatwo. Zawracanie sobie głowy takim komarem jak ty urąga mojej godności. - Yyy... - Percy poczuł, że słabną mu kolana. - Nie... no... nie rób sobie kłopotu. - Okazałeś się zadziwiająco odporny. Zaszedłeś za daleko. Nie mogę tego dłużej tolerować i patrzeć, jak osiągasz swój cel. Rozłożył szeroko ramiona. W całej dolinie tysiące potworów zawyło i zaryczało, zaszczękało orężem i wrzasnęło triumfalnie. Wrota Śmierci zadygotały w łańcuchach. - Poczuj się uhonorowany, półbożku - powiedział bóg otchłani. — Nawet Olimpijczycy nie są warci mojej osobistej uwagi. Ale ty zostaniesz uśmiercony przez samego Tartara! LXV FRANK Frank liczył na fajerwerki. A przynajmniej na wielki transparent z napisem „WITAJ W DOMU!” Ponad trzy tysiące lat temu jego grecki przodek - dobry stary Periklymenos, zmieniający kształty - pożeglował na wschód z Argonautami. Wiele stuleci później potomkowie Periklymenosa służyli we wschodnich legionach rzymskich. Potem, po całej serii nieszczęśliwych wypadków, jego rodzina znalazła się w Chinach, by w końcu w dwudziestym wieku wyemigrować do Kanady. Teraz Frank przywędrował do Grecji, co oznaczało, że rodzina Zhangów właśnie okrążyła cały glob ziemski. To zasługiwało na jakieś specjalne przyjęcie, ale powitało go tylko stadko dzikich, wygłodniałych harpii, które zaatakowało okręt. Frank trochę źle się czuł, zmuszony do wystrzelania ich z łuku. Wciąż myślał o Elli, ich zadziwiająco inteligentnej przyjaciółce z Portland. Ale te harpie wcale jej nie przypominały. Z ochotą wyżarłyby mu twarz. Więc strzelał, zamieniając je w obłoczki pyłu i piór. Frank 441 Grecki krajobraz też nie okazał się gościnny. Wzgórza upstrzone były głazami i porośnięte skarłowaciałymi cedrami. Wszystko drgało w rozpalonym powietrzu. Słońce piekło, jakby próbowało przekuć krajobraz na tarczę z niebiańskiego spiżu. Nawet z wysokości trzydziestu metrów słychać było brzęczenie cykad wśród drzew - senny, otumaniający dźwięk, który sprawiał, że ciążyły mu powieki. Nawet rywalizujące głosy boga wojny w jego głowie zdawały się zapaść w drzemkę. Od czasu, gdy zaczęli lecieć nad Grecją, przestały go dręczyć. Pot spływał mu po plecach. Po zamrożeniu pod pokładem przez tę zwariowaną boginię śniegu myślał, że już nigdy się nie rozgrzeje, a teraz jego koszulka była mokra od potu. — Gorąco i parnie! — zawołał Leo stojący przy sterze. - Zatęskniłem za Houston! Co ty na to, Hazel? Brakuje tylko jakichś olbrzymich komarów, a czułbym się jak na wybrzeżu zatoki! — Wielkie dzięki, Leo - burknęła Hazel. - Teraz pewnie zaatakują nas starożytne greckie potwory w postaci olbrzymich komarów. Frank przyglądał się tym dwojgu, zastanawiając się, jak to się stało, że napięcie między nimi znikło. Wciąż nie wiedział, co się przydarzyło Leonowi podczas pięciu dni jego nieobecności, ale najwyraźniej coś go zmieniło. Nadal lubił sobie pożartować, ale Frank wyczuwał tę zmianę - jak w okręcie z nowym kilem. Można nie widzieć kilu, ale wyczuwa się go po sposobie, w jaki okręt pruje fale. Leo już przestał się na nim wyżywać. Chętniej gawędził z Hazel, nie rzucając na nią tych ukradkowych, tęsknych, rozmarzonych spojrzeń, które zawsze Franka irytowały. Hazel zdradziła mu, co o tym myśli. — Poznał kogoś. Frank nie mógł w to uwierzyć. —Jak? Gdzie? Niby skąd możesz to wiedzieć? Uśmiechnęła się. 442 Frank - Po prostu wiem. Jakby była córką Wenus, a nie Plutona. Frank nic z tego nie rozumiał. Oczywiście odczuwał ulgę, widząc, że Leo już nie podrywa jego dziewczyny, ale trochę się o niego martwił. Nie zawsze się ze sobą zgadzali, ale po tym wszystkim, co razem przeszli, wolałby, żeby żadna dziewczyna nie złamała mu serca. - Ahoj! - Głos Nica wyrwał go z tych rozmyślań. Nico, jak zwykle, siedział na szczycie przedniego masztu. Pokazywał na połyskującą zieloną rzekę wijącą się pośród wzgórz około kilometra od nich. - Steruj tam! Zbliżamy się do świątyni. Jesteśmy już bardzo blisko. Jakby na potwierdzenie jego słów czarna błyskawica rozdarła niebo. Ciemne plamki zamigotały Frankowi przed oczami, a włoski na ramionach stanęły dęba. Jason zapiął pas z mieczem. - Niech się wszyscy uzbroją. Leo, przybliż się, ale jeszcze nie dokuj. Piper, Hazel, chwyćcie za liny cumownicze. - Już się robi! - zawołała Piper. Hazel cmoknęła Franka w policzek i pobiegła jej pomóc. - Frank - zawołał Jason - zejdź na dół i znajdź trenera Hedgea! - Tak jest! Zszedł pod pokład i ruszył do kabiny Hedge’a. Kiedy zbliżył się do drzwi, zwolnił. Nie chciał zaskoczyć satyra. Hedge miał zwyczaj wyskakiwać z kabiny z kijem bejsbolowym w ręku, kiedy mu się wydawało, że wrogowie atakują okręt. Frank parę razy o mało nie oberwał w głowę, kiedy szedł zbyt głośno do łazienki. Uniósł rękę, by zapukać, ale zobaczył, że drzwi są uchylone. Usłyszał głos Hedgea. - Daj spokój, kochanie! Przecież wiesz, że to nie tak! Frank zamarł. Nie zamierzał podsłuchiwać, ale nie bardzo wiedział, co zrobić. Hazel wspomniała mu, że martwi się o trenera. Frank 443 Utrzymywała, że coś go gnębi, ale Frank nie brał sobie tego do serca. Do tej chwili. Jeszcze nigdy nie słyszał Hedge’a przemawiającego tak łagodnie. Z jego kabiny zwykle dobiegał tylko głos spikera komentującego jakiś mecz lub głos trenera wrzeszczącego: „Taaak! Załatw ich!”, kiedy oglądał jeden ze swoich ulubionych filmów akcji. Frank był pewny, że Hedge nie nazywałby Chucka Norrisa kochaniem. Rozległ się inny głos - kobiecy, ale ledwo słyszalny, jakby dochodził z bardzo daleka. - Tak, kochanie - obiecał Hedge. — Ale... eee... czeka nas bitwa... - odchrząknął - i może być różnie. Ty się nie narażaj. Wrócę. Obiecuję ci. Frank nie mógł już dłużej tego znieść. Głośno zapukał. - Hej, trenerze! Zapadła cisza. Frank policzył do sześciu. Drzwi rozwarły się z hukiem. Trener Hedge stał na progu, łypiąc na niego groźnie. Oczy miał nabiegłe krwią, jakby za długo oglądał telewizję. Na głowie miał, jak zwykle, bejsbolówkę, a na sobie spodenki gimnastyczne, koszulkę i skórzany napierśnik. Z szyi zwisał mu gwizdek, może na wypadek, gdyby musiał odgwizdać faul armii potworów. - Zhang! Czego chcesz? - Yyy... przygotowujemy się do bitwy. Potrzebujemy cię na pokładzie. Kozia bródka trenera zadrżała. - No tak. Oczywiście. - Jakoś dziwnie nie podnieciła go perspektywa walki. - Niechcący... no wiesz... słyszałem, jak rozmawiasz - wyjąkał Frank. - Korzystałeś z iryfonu? Hedge zrobił taką minę, jakby zamierzał rąbnąć go w nos albo przynajmniej głośno zagwizdać. Potem ramiona mu opadły. Westchnął ciężko i wrócił do kabiny, pozostawiając Franka na progu. 444 Frank Trener rzucił się na koję. Objął podbródek dłonią i rozejrzał się ponuro po kabinie. Wyglądała jak sypialnia w internacie po przejściu tajfunu - podłoga zasłana ubraniami (może do prania, a może do zjedzenia, z satyrami nigdy nie wiadomo), na toaletce i wokół telewizora porozrzucane płyty DVD i brudne naczynia. Za każdym razem, gdy okręt się przechylił, po podłodze przetaczało się stadko ekwipunku sportowego - piłki do futbolu, do koszykówki, do bejsbola, a także, z jakiegoś powodu, jedna kula bilardowa. W powietrzu polatywały kłębki koziej sierści, gromadząc się pod meblami. Kozie waciki? Kozie kotki? Na nocnej szafce leżały miska z wodą, kupka złotych drachm, latarka i szklany pryzmat do robienia tęczy. Trener był najwyraźniej dobrze przygotowany do wysyłania i odbierania mnóstwa iryfonów. Frank przypomniał sobie, co Piper mówiła mu o dziewczynie Hedgea, nimfie obłoków, która pracowała dla ojca Piper. Jak ona miała na imię? Melinda? Milicenta? Nie, Mellie. - Yyy... z twoją dziewczyną, Mellie, wszystko w porządku? - zapytał. - Nie twój interes! - warknął satyr. -Jasne. Hedge przewrócił oczami. - No dobra! Skoro już musisz wiedzieć... tak, rozmawiałem z Mellie. Ale nie jest już moją dziewczyną. - Och... - Franka szczerze to zmartwiło. - Zerwaliście? - Nie, ty głupku! Wyszła za mnie! To moja żona! Franka zamurowało. - Trenerze... to... to wspaniała nowina! Kiedy...? Jak...? - Nie twój interes! - Mmm... w porządku. - Pod koniec maja. Tuż zanim wyruszyliśmy na tę wyprawę. Nie chcieliśmy robić zamieszania. Frank 445 Frank poczuł się tak, jakby okręt znowu się zakołysał, ale tym razem to on sam musiał się zachwiać. Stadko piłek nadal tkwiło pod ścianą. I przez cały ten czas Hedge miał już żonę? Był nowożeńcem, a jednak zdecydował się wyruszyć na wyprawę? Nic dziwnego, że tak często korzystał z iryfonu. Nic dziwnego, że wciąż tak zrzędził i był wobec wszystkich opryskliwy. A jednak... Frank wyczuwał, że coś jeszcze się za tym kryje. Po tonie, w jakim Hedge rozmawiał przez iryfon, można było poznać, że małżonkowie o coś się spierają. - Nie chciałem podsłuchiwać - powiedział - ale... u niej wszystko gra? - To była rozmowa prywatna! - Oczywiście. Nie ma sprawy. - No dobra! Powiem ci. - Hedge wyrwał sobie kępkę włosów z uda i puścił ją w powietrze. - Wzięła urlop na całe lato, opuściła Los Angeles i przybyła do Obozu Herosów, bo pomyśleliśmy... -głos mu się załamał. - Pomyśleliśmy, że tam będzie bezpieczniej. No i teraz tkwi w obozie, który mają zaatakować Rzymianie. Ona... ona strasznie się boi. Frank nagle uświadomił sobie z całą mocą, że ma na piersi odznakę centuriona, a na ramieniu wytatuowane litery SPQR. - Przykro mi - mruknął. - Ale skoro jest duchem obłoku, to czy nie może po prostu... no wiesz... odlecieć? Palce trenera zacisnęły się na uchwycie kija bejsbolowego. - Normalnie... tak. Ale widzisz-... Ona jest w delikatnym stanie. To nie byłoby bezpieczne. - W delikatnym... - Frank wytrzeszczył oczy. - Ma mieć dziecko? Będziesz ojcem}\ - Krzyknij trochę głośniej - burknął Hedge. - Bo cię nie dosłyszeli w Chorwacji. Frank mimo woli się uśmiechnął. 446 Frank - Ale... trenerze, to niesamowite! Małe satyrzątko? Albo nimfa? Będziesz fantastycznym ojcem. Nie bardzo wiedział, dlaczego tak pomyślał, biorąc pod uwagę miłość trenera do kijów bejsbolowych i kopniaków z pełnego obrotu, ale był tego pewny. Hedge jeszcze bardziej się nachmurzył. - Zhang, idzie wojna. Nigdzie nie jest bezpiecznie. Mellie mnie potrzebuje. Gdybym gdzieś zginął... - Hej, przecież nikt nie umrze. Hedge spojrzał mu w oczy. Widać było, że w to nie wierzy. - Zawsze miałem słabość do dzieci Aresa - mruknął. - Albo Marsa, jak wolisz. Może dlatego nie tłukę cię na miazgę za zadawanie tylu pytań. - Aleja nie... - Dobra, powiem ci! — Hedge znowu westchnął. - Kiedy byłem na swojej pierwszej wyprawie jako poszukiwacz półbogów, trafiłem do Arizony. Po tego dzieciaka, Clarisse. - Clarisse? - Twoją siostrę przyrodnią. Córkę Aresa. Ostra była. Wojownicza. Duży potencjał. W każdym razie miałem tam sen. O mojej mamie. Ona... ona była nimfą obłoków, jak Mellie. Śniło mi się, że jest w tarapatach i potrzebuje mojej pomocy. Powiedziałem sobie: „No nie, to przecież tylko sen. Kto by skrzywdził taką słodką starą nimfę? A zresztą muszę sprowadzić tego małego półboga w bezpieczne miejsce”. Więc ukończyłem misję, przyprowadziłem Clarisse do Obozu Herosów. Dopiero potem wybrałem się, by sprawdzić, co jest z moją mamą. Za późno. Frank obserwował, jak kłębek kozich włosów ląduje na końcu kija bejsbolowego. - Co się z nią stało? Hedge wzruszył ramionami. Frank 447 - Nie mam pojęcia. Już nigdy jej nie zobaczyłem. Może gdybym wtedy przy niej był, gdybym wrócił wcześniej... Frank chciał powiedzieć coś pocieszającego, ale nie wiedział co. Jego matka zginęła na wojnie w Afganistanie i dobrze wiedział, jak puste mogą być słowa: „Bardzo mi przykro”. - Spełniałeś swój obowiązek - powiedział. - Ocaliłeś życie półboga. Hedge chrząknął. - A teraz życie mojej żony i nienarodzonego dziecka jest zagrożone - są pół świata stąd, a ja nie mogę nic zrobić, żeby im pomóc. - Przecież robisz coś. Jesteśmy tu, by powstrzymać gigantów od przebudzenia Gai. To najlepszy sposób, by zapewnić bezpieczeństwo naszym bliskim. - Tak. Chyba tak. Frank pragnął powiedzieć coś więcej, by dodać mu otuchy, ale ta rozmowa spowodowała, że sam zaczął się martwić o każdego, kogo pozostawił, wyruszając na tę wyprawę. Teraz, kiedy legion pomaszerował na wschód, kto obroni Obóz Jupiter przed tymi wszystkimi potworami wychodzącymi na świat przez Wrota Śmierci? A jego przyjaciele z Piątej Kohorty... Jak muszą się czuć, kiedy Oktawian rozkazał im maszerować na Obóz Herosów? Zapragnął tam być, choćby po to, by tej gnidzie, temu niewyda-rzonemu augurowi, wepchnąć w gardło jakiegoś pluszowego misia. Okręt wychylił się do przodu. Stadko ekwipunku sportowego potoczyło się pod koję trenera. - Cumujemy — powiedział Hedge. - Lepiej chodźmy na pokład. - Słusznie - zgodził się Frank ochrypłym głosem. -Jesteś wścibskim Rzymianinem, Zhang. - Ale... - Idziemy. I nikomu ani słowa o tym, o czym rozmawialiśmy, ty paplo. Frank 447 - Nie mam pojęcia. Już nigdy jej nie zobaczyłem. Może gdybym wtedy przy niej był, gdybym wrócił wcześniej... Frank chciał powiedzieć coś pocieszającego, ale nie wiedział co. Jego matka zginęła na wojnie w Afganistanie i dobrze wiedział, jak puste mogą być słowa: „Bardzo mi przykro”. - Spełniałeś swój obowiązek - powiedział. - Ocaliłeś życie półboga. Hedge chrząknął. - A teraz życie mojej żony i nienarodzonego dziecka jest zagrożone - są pół świata stąd, a ja nie mogę nic zrobić, żeby im pomóc. - Przecież robisz coś. Jesteśmy tu, by powstrzymać gigantów od przebudzenia Gai. To najlepszy sposób, by zapewnić bezpieczeństwo naszym bliskim. - Tak. Chyba tak. Frank pragnął powiedzieć coś więcej, by dodać mu otuchy, ale ta rozmowa spowodowała, że sam zaczął się martwić o każdego, kogo pozostawił, wyruszając na tę wyprawę. Teraz, kiedy legion pomaszerował na wschód, kto obroni Obóz Jupiter przed tymi wszystkimi potworami wychodzącymi na świat przez Wrota Śmierci? A jego przyjaciele z Piątej Kohorty... Jak muszą się czuć, kiedy Oktawian rozkazał im maszerować na Obóz Herosów? Zapragnął tam być, choćby po to, by tej gnidzie, temu niewyda-rzonemu augurowi, wepchnąć w gardło jakiegoś pluszowego misia. Okręt wychylił się do przodu. Stadko ekwipunku sportowego potoczyło się pod koję trenera. - Cumujemy - powiedział Hedge. - Lepiej chodźmy na pokład. - Słusznie — zgodził się Frank ochrypłym głosem. -Jesteś wścibskim Rzymianinem, Zhang. -Ale... - Idziemy. I nikomu ani słowa o tym, o czym rozmawialiśmy, ty paplo. 448 Frank Podczas gdy inni zajęci byli powietrznym cumowaniem okrętu, Leo chwycił Franka i Hazel za ramiona i pociągnął do balisty rufowej. - No więc posłuchajcie. Oto mój plan. Hazel zmrużyła oczy. - Nienawidzę twoich planów. - Potrzebne mi jest magiczne drewienko. Szybko! Franka zatkało. Hazel cofnęła się, instynktownie zakrywając ręką kieszeń kurtki. - Leo, nie możesz... - Znalazłem rozwiązanie. - Leo zwrócił się do Franka. - Ty odegrasz główną rolę, ale ja cię ochronię. Frank pomyślał, że już tyle razy widział, jak z palców Leona buchają płomienie. Wystarczy jego jeden fałszywy ruch i może spłonąć drewienko, od którego zależy życie Franka. Ale nie wiadomo dlaczego nie poczuł strachu. Od czasu pokonania krowich potworów w Wenecji już nie myślał o kruchości swojego życia. Tak, nawet maleńki płomyk może go zabić. Ale przecież wyszedł cało z tylu niewiarygodnych zagrożeń i tata był z niego dumny. Frank uznał, że bez względu na to, jaki czeka go los, nie będzie się tym przejmował. Po prostu zrobi wszystko, co w jego mocy, by pomóc swoim przyjaciołom. A poza tym Leo stał się taki poważny. Jego oczy wciąż były pełne dziwnej melancholii, jakby przebywał w dwóch miejscach jednocześnie, i nic nie wskazywało, by choć trochę żartował. - Zrób to, Hazel - powiedział Frank. - Ale... - Hazel wzięła głęboki oddech. - Dobra. Wyjęła drewienko i podała Leonowi. W dłoniach Leona nie było większe od śrubokrętu. Wciąż było nadpalone z jednego końca, po tym jak Frank użył go, by przepalić lodowe łańcuchy, którymi był przykuty bóg Tanatos na Alasce. Frank 449 Leo wyjął z kieszeni swojego pasa na narzędzia kawałek białej tkaniny - Popatrzcie! Frank zmarszczył czoło. - Chusteczka? - Biała flaga? - próbowała zgadnąć Hazel. - Nie, o niewierni! To jest woreczek utkany z naprawdę niesamowitej tkaniny... Podarunek od mojego przyjaciela. Wsunął drewienko do woreczka, który ściągnął spiżowym drucikiem. - Zamknięcie jest już moim wynalazkiem - oświadczył z dumą. - Trochę się napracowałem, wplatając ten drucik w tkaninę, ale teraz woreczek się nie otworzy, jeśli się tego nie zapragnie. Tkanina jest przewiewna jak zwykłe płótno, więc drewienko czuje się w woreczku dokładnie tak, jak w kieszeni kurtki Hazel. - Och... To na czym polega różnica? - zapytała Hazel. -Trzymaj to, żebym cię nie przyprawił o atak serca. - Leo rzucił woreczek Frankowi, który o mało co nie wypuścił go z ręki. Leo wezwał do swojej prawej dłoni kulę białego ognia. Wyciągnął nad płomieniami lewą dłoń, uśmiechając się, gdy zaczęły lizać rękaw jego kurtki. - Widzicie? Nie pali się! Frank nie zamierzał się spierać z facetem, który trzymał w dłoni kulę ognia, ale wyjąkał: - Yyy... jesteś ognioodporny... Leo przewrócił oczami. - No tak, ale muszę się bardzo skupić, jeśli nie chcę, żeby mi się spaliło ubranie. A teraz wcale się nie skupiam, kumacie? To ta tkanina jest całkowicie ogniotrwała. A to znaczy, że w tym woreczku drewienko nigdy się nie zapali. Hazel nie wyglądała na przekonaną. - Skąd masz pewność? 45° Frank - Ale mi się trafili oporni słuchacze! - Leo zgasił płomień. -Chyba tylko to zdoła was przekonać. Wyciągnął rękę do Franka. - Och... nie, nie. - Frank cofnął się. Nagle opuściła go odwaga; wszystkie myśli o akceptacji swojego losu wydały mu się bardzo odległe. - Nie było rozmowy, Leo. Dzięki, ale ja... ja nie mogę... - Stary, przecież mi ufasz. Frankowi szybciej zabiło serce. Ufa Leonowi? No pewnie... jeśli chodzi o silnik. O jakiś psikus. Ale jeśli chodzi o życie? Przypomniał sobie dzień, w którym utknęli w podziemnej pracowni w Rzymie. Gaja zapewniła ich, że wszyscy troje umrą w tym pomieszczeniu. A Leo obiecał, że wyciągnie jego i Hazel z tej pułapki. I dotrzymał słowa. Teraz przemawiał z taką samą pewnością. - No dobra. - Frank wręczył woreczek Leonowi. - Tylko mnie nie zabij. Z dłoni Leona buchnęły płomienie. Woreczek nawet się nie osmalił. Frank czekał, aż stanie się coś strasznego. Policzył do dwudziestu, ale nadal żył. Poczuł się tak, jakby tuż pod mostkiem rozpuszczał mu się blok lodu - zamarznięta gruda strachu, do którego tak już przywykł, że nawet o nim nie myślał, dopóki strach nie przeminął. Leo zgasił ogień. Spojrzał na Franka, marszcząc brwi. - Kto jest twoim najlepszym kumplem? - Frank, nie odpowiadaj - powiedziała Hazel. - Ale... Leo, to było niesamowite. - Prawda? Więc kto chce wziąć to nowe, superbezpieczne drewienko? -Ja je wezmę - oświadczył Frank. Hazel ściągnęła usta. Opuściła powieki, może dlatego, by Frank nie dostrzegł w nich żalu. Chroniła to drewienko w wielu Frank groźnych sytuacjach. Było znakiem zaufania między nimi, symbolem łączącej ich więzi. — Hazel, nie bierz sobie tego do serca - powiedział Frank najłagodniejszym głosem, na jaki potrafił się zdobyć. - Nie umiem tego wyjaśnić, ale... ale mam przeczucie, że w Domu Hadesa czeka mnie jakieś wyzwanie. Muszę sam dźwigać swój ciężar. Jej złote oczy były pełne współczucia. — Rozumiem. Ja tylko... się martwię. Leo rzucił Frankowi woreczek. Ten, przywiązał go sobie do pasa. Dziwnie się poczuł, mając drewienko na wierzchu po tylu miesiącach, w których je ukrywał. — I... Leo... dzięki. Jedno słowo za tak wielki dar? Ale Leo się uśmiechnął. — A od czego są genialni przyjaciele? — Hej, herosi! - zawołała z rufy Piper. - Lepiej tu przyjdźcie. Musicie to zobaczyć. Ujrzeli źródło czarnych błyskawic. „Argo II” zawisł dokładnie nad rzeką. Kilkaset metrów dalej, na szczycie najbliższego wzgórza, widniały jakieś ruiny. Nic szczególnego - po prostu szczątki murów otaczające wapienne skorupy paru budowli - ale gdzieś z tych ruin wyciągały się ku niebu macki czarnego eteru, jakby jakaś dymna kałamarnica wyglądała ze swojej jamy. Nagle piorun czarnej energii rozdarł niebo, wstrząsając okrętem i omiatając krajobraz zimną falą uderzeniową. — Nekromantejon - powiedział Nico. - Dom Hadesa. Frank zacisnął palce na relingu. Pomyślał, że chyba już za późno, by namawiać do powrotu. Zatęsknił za potworami, z którymi walczył w Rzymie. I za jadowitymi krowami, które ścigał w Wenecji. Piper objęła się ramionami. — Czuję się łatwym łupem tu, nad tą rzeką. Nie lepiej opuścić się na nią? 452 Frank - Nie radzę - powiedziała Hazel. - To Acheron. Jason zmrużył oczy w blasku słońca. - Myślałem, że Acheron jest w’ Podziemiu. - Bo jest. Ale wypływa z naszego świata. Ta rzeka pod nami? Wpływa pod ziemię, prosto do królestwa Plutona... eee... Hadesa. Osadzenie okrętu półbogów na tych wodach... - Tak, zostańmy tutaj - powiedział Leo. - Nie życzę sobie żadnej upiornej wody na pokładzie mojego okrętu. Jakieś pół kilometra dalej kilka łodzi rybackich płynęło z biegiem rzeki. Frank pomyślał, że ci rybacy nie mają pojęcia ani o dziejach tej rzeki, ani o grozie, jaka się w niej czai. Dobrze być zwykłym śmiertelnikiem... Stojący koło niego Nico di Angelo uniósł berło Dioklecjana. Kula zapłonęła purpurowym blaskiem, jakby witała czarną burzę. Może to i rzymski zabytek, ale we Franku wzbudzał niepokój. Jeśli naprawdę ma moc wezwania legionu zmarłych... no... Frank nie był pewny, czy to rzeczywiście dobry pomysł. Jason powiedział mu kiedyś, że dzieci Marsa mają podobną zdolność. Co oznaczało, że Frank mógłby wezwać zastępy żołnierzy, którzy stracili życie w jakiejś przegranej bitwie. Nigdy tego nie zrobił, może dlatego, że zbyt go to przerażało. Za bardzo się bał, że sam stanie się jednym z tych duchów, gdyby to oni przegrali tę wojnę - skazany na to, by wiecznie płacić za swoje błędy, zakładając, że będzie jeszcze ktoś, kto go wezwie. - Więc... yy... Nico - Frank pokazał na berło - już wiesz, jak się nim posługiwać? - Dowiem się w swoim czasie. - Nico wpatrywał się w czarne macki wydobywające się z ruin. - Nie zamierzam próbować, dopóki nie będę musiał. Wrota Śmierci już działają na pełnych obrotach, wypuszczając na świat potwory Gai. Gdybyśmy i my zaczęli wzywać zmarłych, Wrota mogłyby runąć, a wtedy między Frank 453 Podziemiem i naszym światem otworzyłaby się szczelina, której nikt nie potrafiłby zamknąć. Trener Hedge chrząknął. - Nie znoszę szczelin między światami. Lepiej idźmy tam i rozwalmy kilka łbów. Frank spojrzał na jego ponurą minę. Nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł. -Trenerze, powinieneś zostać na pokładzie i osłaniać nas ogniem balisty.. Hedge zmarszczył czoło. - Ja miałbym tutaj pozostać? Ja? Jestem waszym najlepszym żołnierzem! - Możemy potrzebować wsparcia z powietrza. Tak jak w Rzymie. Ocaliłeś nasze braccae. Nie dodał: „I chcę, żebyś wrócił żywy do swojej żony i dziecka”. Hedge najwyraźniej odgadł tę intencję. Twarz mu złagodniała. W oczach pojawiła się ulga. - No... - mruknął - chyba rzeczywiście ktoś będzie musiał ocalić wam braccae. Jason poklepał go po ramieniu. Potem kiwnął głową do Franka, jakby chciał wyrazić mu wdzięczność. - A więc to ustalone. A my wszyscy - do ruin. Już czas rozprawić się z potworami Gai. LXVI FRANK Mim0 południowego upału i szalejącej burzy śmiertelnej energii grupka turystów wspinała się ku ruinom. Na szczęście nie było ich wielu i nie zwrócili uwagi na półbogów. Po bieganiu w tłumie po Rzymie Frank przestał się martwić o to, że ktoś zwróci na niego uwagę. Skoro mogli wlecieć triremą do Koloseum, strzelając z balisty, i nie spowodowali nawet korka w ruchu ulicznym, to chyba mogą pozwolić sobie na wszystko. Prowadził Nico. Na szczycie wzgórza przeleźli przez resztki muru obronnego i weszli do długiego wykopu archeologicznego. Idąc nim, stanęli w końcu przed kamiennymi odrzwiami wiodącymi w głąb zbocza wzgórza. Śmiertelna burza zdawała się rodzić tuż nad ich głowami. Patrząc na kłębiące się macki ciemności, Frank poczuł się tak, jakby uwiązł na dnie sedesu, w którym ktoś spuścił wodę. To naprawdę nie uspokoiło mu nerwów. Nico spojrzał po wszystkich. - Od tego miejsca będzie ciężko. - Super - powiedział Leo. - Bo do tej pory nudziłem się jak mops. Nico rzucił mu gniewne spojrzenie. Frank 455 - Zobaczymy, na jak długo starczy ci poczucia humoru. Pamiętajcie, że do tego miejsca przychodzili pielgrzymi, by porozumieć się ze swoimi zmarłymi przodkami. Tam, pod ziemią, zobaczycie rzeczy, na które trudno patrzeć, i usłyszycie głosy, które będą próbowały was zwodzić, żebyście zabłądzili w mrocznych tunelach. Frank, masz te jęczmienne ciasteczka? -Co? Frank myślał właśnie o swojej babci i o mamie, zastanawiając się, czy mogą mu się pokazać. Po raz pierwszy od wielu dni głosy Aresa i Marsa znowu zaczęły brzęczeć mu w głowie, spierając się o swój ulubiony rodzaj gwałtownej śmierci. -Ja je mam - powiedziała Hazel.- Wyciągnęła magiczne jęczmienne sucharki, upieczone z mąki, którą dał im w Wenecji Triptolemos. - Zjedzcie je - poradził im Nico. Frank przeżuł swoje ciasteczko śmierci i z trudem przełknął. Smakowało, jakby je wypieczono z trocin. - Mniam, mniam - wykrztusiła Piper. Była córką Afrodyty, ale nawet ona musiała się skrzywić. - Dobra. — Nico przełknął ostatni kęs ciasteczka. — To powinno nas ochronić przed działaniem trucizny. - Trucizny? - powtórzył Leo. — Gdzie? Kiedy? Boja uwielbiam trucizny. - Wkrótce - potwierdził Nico. -1 trzymajmy się razem, to może się nie pogubimy i nie oszalejemy. I po tej optymistycznej uwadze powiódł ich pod ziemię. Tunel wił się łagodnie, opadając w dół. Sklepienie podtrzymywały łuki z białego kamienia, przypominające Frankowi żebra wieloryba. Hazel przejechała dłonią po murze. - To nie była część świątyni - szepnęła. - To była... piwnica jakiejś willi zbudowanej w późniejszych czasach. Frank Frankowi wydało się dziwne, że Hazel potrafi tyle powiedzieć o jakimś podziemiu, w którym znalazła się po raz pierwszy Ale wiedział, że nigdy się nie myliła. - Willa? — zapytał. — Tylko mi nie mów, że trafiliśmy nie tam, gdzie trzeba. - Dom Hadesa jest pod nami - zapewnił go Nico. - Ale Hazel ma rację. Te wyższe poziomy są o wiele późniejsze. Kiedy archeologowie po raz pierwszy rozkopali to miejsce, pomyśleli, że znaleźli Nekromantejon. Dopiero później zdali sobie sprawę, że to zbyt współczesne ruiny, i uznali, że nie warto tu szukać. Pomylili się. Po prostu za płytko kopali. Minęli zakręt i zatrzymali się. Przed nimi tunel kończył się masywnym kamiennym blokiem. - To zawał? - zapytał Jason. - To test - odrzekł Nico. - Hazel, bądź tak łaskawa... Hazel podeszła do głazu. Przyłożyła do niego dłoń i natychmiast rozsypał się w pył. Tunel zadygotał. Na sklepieniu pojawiły się szczeliny. Przez jedną straszną chwilę Frank wyobraził sobie, że zaraz zmiażdżą ich tony ziemi - marny rodzaj śmierci po tym wszystkim, przez co już przeszli. Potem drżenie ustało. Pył opadł. W głąb ziemi wiodły kręte schody. Beczułkowate sklepienie podparte było gęściej osadzonymi łukami z polerowanego czarnego kamienia. Patrząc na te opadające w dół luki, Frank poczuł zawrót głowy, jakby spoglądał w zwierciadło odbijające w nieskończoność samo siebie. Na ścianach widniały topornie namalowane czarne krowy idące w dół. -Ja naprawdę nie lubię krów - mruknęła Piper. -Ja też - przyznał Frank. - To bydło Hadesa - powiedział Nico. — Symbol... - Patrzcie. - Frank wyciągnął rękę. Frank 457 Na pierwszym stopniu schodów lśnił złoty kielich. Frank był pewny, że jeszcze chwilę przedtem go tam nie było. Kielich był pełen ciemnozielonego płynu. - Huraaa - mruknął ponuro Leo. - To chyba nasza trucizna. Nico podniósł kielich. - Stoimy w starożytnym wejściu do Nekromantejonu. Był tu Odyseusz i było wielu innych herosów. Przyszli do zmarłych po radę. - A zmarli poradzili im, by natychmiast stąd odeszli? - zapytał Leo. -Ja bym usłuchała - powiedziała Piper. Nico upił z kielicha i podał go Jasonowi. - Mówiłeś mi o zaufaniu i o podejmowaniu ryzyka, tak? No to teraz twoja kolej, synu Jupitera. Ufasz mi? Frank nie wiedział, o czym Nico mówi, ale Jason się nie zawahał. Wziął kielich i wypił łyk zielonego płynu. Kielich krążył z rąk do rąk. Każdy wypił łyk trucizny. Czekając na swoją kolej, Frank starał się powstrzymać mdłości i drżenie nóg. Zastanawiał się, co by powiedziała jego babcia, gdyby go teraz widziała. Pewnie:. „Głupi jesteś, Fai Zhang! Jak twoi przyjaciele piją truciznę, to ty też to zrobisz?” Wypił jako ostatni. Zielony płyn w smaku przypominał rozwodniony sok jabłkowy. Wypił do dna. Kielich zamienił się w dym w jego rękach. Nico z satysfakcją pokiwał głową. - Moje gratulacje. Zakładając, że ta trucizna nas nie zabije, powinniśmy odnaleźć drogę przez pierwszy poziom Nekromantejonu. - Tylko przez pierwszy poziom? - zapytała Piper. Nico zwrócił się do Hazel i wskazał ręką schody. - Prowadź, siostro. 458 Frank Frank bardzo szybko całkiem się pogubił. Schody rozdzielały się na trzy odnogi. Gdy tylko Hazel wybrała jedne z nich, te po chwili znowu się rozdzielały. Prowadziły ich plątaniną tuneli i byle jak wyciosanych w skale komór grobowych, a każda wyglądała tak samo - w ścianach widniały nisze, w których zapewne niegdyś spoczywały ciała zmarłych. Na łukach nad wejściami namalowane były czarne krowy, białe topole i sowy. - Myślałem, że sowa jest symbolem Minerwy- mruknął Jason. - Sowa płomykówka jest jednym ze świętych zwierząt Hadesa — odrzekł Nico. - Jej krzyk to zły omen. - Tędy. - Hazel pokazała na wejście, które niczym się nie różniło od innych. - Tylko to wejście nie zawali się na nas. - No, to dobrze wybrałaś - powiedział Leo. Frank poczuł się tak, jakby żegnał się ze światem żywych. Skóra mu ścierpła i zastanawiał się, czy to uboczny skutek wypicia trucizny. Drewienko uwieszone u pasa wydawało się jakby nieco cięższe. W upiornym blasku swojego magicznego oręża jego przyjaciele wyglądali jak rozdygotane widma. Zimny powiew musnął mu twarz. Ares i Mars w jego głowie zamilkli, ale zdawało mu się, że słyszy jakieś inne głosy nawołujące go szeptem z bocznych korytarzy, by zboczył z drogi, podszedł bliżej i posłuchał, co mu chcą powiedzieć. W końcu doszli do łukowatego wejścia pokrytego rzeźbami ludzkich czaszek - a może to były ludzkie czaszki wryte w skałę? W fioletowym świetle berła Dioklecjana puste oczodoły zdawały się mrugać. Frank o mało co nie uderzył głową w sufit, gdy Hazel położyła mu rękę na ramieniu. - To jest wejście do drugiego poziomu. Lepiej najpierw sama tam zajrzę. Frank nie zdawał sobie sprawy z tego, że zatrzymał się już w samym wejściu. Frank 459 - Och... oczywiście... - Odsunął się w bok. Hazel przebiegła palcami po czaszkach. - Na progu nie ma żadnych pułapek, ale... coś dziwnego się dzieje. Mój podziemny zmysł zmętniał... jakby ktoś działał przeciwko mnie, ukrywając to, co jest przed nami. - Może to ta czarodziejka, przed którą ostrzegała cię Hekate? - zapytał Jason. - Ta, którą Leo zobaczył w swoim śnie. Jak ona miała na imię? Hazel przygryzła wargę. - Lepiej nie wymawiać jej imienia. Ale bądźmy czujni. Jedno jest pewne: od tego miejsca zmarli są silniejsi od żywych. Frank nie miał pojęcia, skąd Hazel to wie, ale jej uwierzył. Dochodzące z ciemności szepty zdawały się coraz głośniejsze. Dostrzegł jakiś ruch w mroku. Po rozbieganych oczach przyjaciół poznał, że i oni coś widzą. - Gdzie są potwory? - zapytał. - Myślałem, że Gaja ma całą armię strzegącą Wrót. - Nie wiem - odrzekł Jason. Jego blada skóra była teraz zielona jak trucizna z kielicha. - Ale chyba wolałbym już bezpośrednie starcie. - Lepiej nie wypowiadaj takich życzeń, koleś. - Leo wezwał do ręki kulę ognia i Frank po raz pierwszy był rad, widząc płomienie. -Jeśli chodzi o mnie, to mam nadzieję, że nikogo nie ma w domu. Wchodzimy, odnajdujemy Percy’ego i Annabeth, niszczymy Wrota Śmierci i wychodzimy. Możemy odwiedzić sklepik z pamiątkami. -Jasne - powiedział Frank. -1-tak się stanie. Tunel zadygotał. Ze sklepienia posypały się kawałki tynku i kamienie. Hazel chwyciła Franka za rękę. - Mało brakowało - mruknęła. - Te korytarze nie wytrzymają trochę silniejszego wstrząsu. - Wrota Śmierci znowu się otworzyły - powiedział Nico. 460 Frank - To się dzieje co piętnaście minut — zauważyła Piper. - Co dwanaście - poprawił ją Nico, ale nie wyjaśnił, skąd to wie. - Musimy się pospieszyć. Percy i Annabeth są już blisko. I coś im grozi. Wyczuwam to. Ruszyli w dół. Korytarze były teraz coraz szersze, a sklepienia coraz wyższe: w końcu wyrastały na wysokość aż sześciu metrów, a zdobiły je dopracowane malunki sów wśród gałęzi białej topoli. Większa przestrzeń sprawiła, że Frank poczuł się trochę lepiej, ale wciąż myślał o ich sytuacji z punktu widzenia taktyki walki. Tunele były dość duże, by pomieścić wielkie potwory, nawet gigantów. Pełno było zakrętów nadających się na zasadzki. Łatwo mogli zostać zaatakowani z boku lub okrążeni. Opcje odwrotu też nie były najlepsze. Wszystkie instynkty wzywały go do opuszczenia tych tuneli. Nie widać było żadnych potworów, ale oznaczało to tylko, że czają się w mroku, wyczekując na dogodną chwilę, by zastawić na nich pułapkę. Wiedział o tym, ale nie mógł na to nic poradzić. Muszą odnaleźć Wrota Śmierci. Leo przybliżył swoje płomienie do ściany. Frank zobaczył starożytne greckie graffiti wyskrobane w kamieniu. Nie znał greki, ale domyślał się, że to jakieś modlitwy lub prośby do zmarłych wypisane przez pielgrzymów przed tysiącami lat. Posadzka była zasłana glinianymi skorupami i srebrnymi monetami. - To ofiary? - zapytała Piper. - Tak - odrzekł Nico. - Jeśli się chce, żeby pojawili się twoi przodkowie, trzeba złożyć ofiarę. - Może nie składajmy żadnych ofiar - mruknął Jason. Nikt nie oponował. - Dalej tunel nie jest już tak stabilny - ostrzegła ich Hazel. -Posadzka może... no dobra, po prostu idźcie za mną. Stawiajcie stopy dokładnie tam, gdzie ja je postawię. Frank 461 Ruszyła naprzód. Frank tuż za nią - nie dlatego, że czuł się tak dzielny, ale dlatego, że chciał być blisko niej, gdyby potrzebowała jego pomocy. Głosy boga wojny znowu zaczęły się spierać w jego głowie. Wyczuwał zagrożenie - teraz już bardzo bliskie. Fai Zhang. Znieruchomiał. Ten głos... to nie był głos Aresa ani Marsa. Zdawał się dochodzić tuż z boku, z prawej strony, jakby ktoś szeptał mu do ucha. - Frank? - usłyszał za plecami szept Jasona. - Hazel, zatrzymaj się na chwilę. Frank, co się dzieje? - Nic - mruknął Frank. - Ja tylko... Pylos - powiedział głos. - Czekam na ciebie w Pylos. Frank poczuł się tak, jakby trucizna podeszła mu do gardła. Strach nie był mu obcy. Bał się już wiele razy. Stał nawet przed bogiem śmierci. Ale ten głos przerażał go w inny sposób. Przenikał aż do kości, jakby wiedział o nim wszystko - o jego klątwie, o jego życiu, o jego przyszłości. Babcia zawsze dbała o oddawanie czci przodkom. Chińska specjalność. Trzeba uspokoić duchy. Trzeba je traktować poważnie. Frank uważał to za głupie przesądy. Teraz zmienił zdanie. Nie miał cienia wątpliwości... ten głos należał do jednego z jego przodków. - Frank, nie ruszaj się - powiedziała ostrzegawczym tonem Hazel. Spojrzał w dół i zdał sobie sprawę, że o mało co nie postawił stopy tam, gdzie nie powinien. Jeśli macie przeżyć\ ty musisz ich poprowadzić - powiedział głos. - Po przerwie ty musisz objąć dowodzenie. - Poprowadzić dokąd? - zapytał na głos. Ale głos się ulotnił. Frank wyczuwał jego nieobecność, jakby nagle wyparował. Frank - Ej, wielkoludzie — odezwał się Leo. - Mógłbyś przestać nas straszyć? Bardzo proszę i z góry dziękuję. Wszyscy patrzyli na Franka z niepokojem. - Nic mi nie jest - wymamrotał. — Tylko... ten głos. Nico pokiwał głową. - Ostrzegałem was. A będzie jeszcze gorzej. Powinniśmy... Hazel uniosła rękę. - Zaczekajcie tutaj. Wszyscy. Frankowi nie bardzo się to podobało, ale ruszyła naprzód sama. Odliczył do dwudziestu trzech, zanim wróciła. Twarz miała ściągniętą i zamyśloną. - Przed nami straszne pomieszczenie - ostrzegła ich. - Nie spanikujcie. - Te dwa komunikaty nie pasują do siebie - mruknął Leo. Weszli za Hazel do wielkiej jaskini przypominającej kolistą katedrę, ze sklepieniem tak wysokim, że ginęło w mroku. Wybiegało z niej mnóstwo tuneli, a z każdego napływały widmowe głosy. Ale największy niepokój wzbudziła we Franku posadzka. Była to makabryczna mozaika z kości i klejnotów - ludzkie kości udowe, miednice i żebra pomieszane i sprasowane razem w gładką powierzchnię, upstrzoną diamentami i rubinami. Kości tworzyły wzory, niby szkielety akrobatów splatające się ze sobą, by ochronić drogie kamienie - istny taniec śmierci i bogactwa. - Nie dotykajcie niczego - powiedziała Hazel. - Nie miałem zamiaru - mruknął Leo. Jason przebiegł wzrokiem wejścia do tuneli. - Którędy teraz? Nico po raz pierwszy miał niepewną minę. - To musi być pomieszczenie, w którym kapłani wzywali najpotężniejsze duchy. Jeden z tych korytarzy prowadzi głębiej, do trzeciego poziomu i ołtarza samego Hadesa. Ale który? - Ten. - Frank wskazał ręką. Frank W wejściu do tunelu po drugiej stronie sali stał widmowy rzymski legionista, zapraszający ich do środka skinieniem. Twarz miał mglistą, niewyraźną, ale Frank czuł, że duch patrzy prosto na niego. Hazel zmarszczyła brwi. - Dlaczego właśnie ten? - Nie widzicie tego ducha? - zapytał Frank. - Ducha? - zdziwił się Nico. No... skoro Frank widzi ducha, którego nie mogą zobaczyć dzieci Podziemia, to coś jest nie tak. Poczuł się tak, jakby posadzka zawibrowała pod jego stopami. A po chwili zdał sobie sprawę, że posadzka naprawdę wibruje. • - Musimy tam wejść - powiedział. - Idziemy! Hazel stanęła przed nim, żeby go zatrzymać. - Zaczekaj, Frank! Ta posadzka nie jest stabilna, a pod nią... no, nie wiem, co jest pod nią. Muszę wyszukać bezpieczne przejście. - Więc zrób to, tylko prędko. Zdjął łuk i ruszył za Hazel szybkim krokiem. Leo tuż za nim, żeby im poświecić. Reszta szła za nimi w milczeniu. Frank czuł, że wystraszył przyjaciół, ale nic nie mógł na to poradzić. Instynkt mówił mu, że mają zaledwie kilka sekund, zanim... Legionista rozpłynął się w powietrzu. Jaskinię wypełniły potworne ryki - tuziny, może setki potworów nadchodziły ze wszystkich stron. Frank rozpoznał skrzekliwe wycie ziemistych, pisk gryfonów, gardłowe okrzyki bojowe cyklopów - wszystkie odgłosy, które pamiętał z bitwy, o Nowy Rzym, wzmocnione teraz w podziemiu, dudniące echem w jego głowie, zagłuszające głosy boga wojny. - Hazel, nie zatrzymuj się! - zawołał Nico. Wyciągnął zza pasa berło Dioklecjana. Piper i Jason dobyli mieczy. Potwory wpadły do jaskini. Straż przednia sześcioramiennych ziemistych miotała kamienie, które potrzaskały wysadzaną kośćmi i klejnotami posadzkę jak 464 Frank lodową taflę. Środek posadzki rozdarła szczelina, biegnąc prosto ku Leonowi i Hazel. Nie było czasu na ostrzeżenie. Frank osłonił przyjaciół i cała trójka popędziła przez jaskinię ku wejściu do tunelu, a nad ich głowami śmigały kamienie i oszczepy. — Naprzód! - krzyczał Frank. - Szybko, szybko! Hazel i Leo wpadli do tunelu, chyba jedynego, w którym nie było potworów. Frank nie był pewny, czy to dobry znak. Dwa metry dalej Leo odwrócił się. — A oni? Cała jaskinia zadygotała. Frank spojrzał za siebie i opuściła go odwaga. Jaskinię dzieliła teraz przepaść szeroka na piętnaście metrów. Oba brzegi łączyły tylko dwa rozchwiane pasy kościanej posadzki. Ciżba potworów tłoczyła się po przeciwnej stronie przepaści, wyjąc z zawodu i miotając wszystkim, co im wpadło pod rękę, a nawet swoimi towarzyszami. Niektóre próbowały przebiec po tych dwóch mostach, które załamywały się z trzaskiem pod ich ciężarem. Jason, Piper i Nico stali na bliższym brzegu przepaści, ale otaczał ich krąg cyklopów i piekielnych psów. Coraz więcej potworów wysypywało się z bocznych korytarzy, a w powietrzu krążyły gryfony. Było oczywiste, że trójka półbogów nie zdoła dotrzeć do tunelu. Gdyby Jason spróbował przenieść ich powietrzem, zestrzelono by ich w locie. Frank przypomniał sobie głos swojego przodka: „Po przerwie ty musisz objąć dowodzenie”. - Musimy im pomóc - powiedziała Hazel. Frank myślał gorączkowo, dokonując kalkulacji taktycznych. Wiedział dokładnie, co może się stać - gdzie i kiedy jego przyjaciół dopadną wrogowie, jak cała szóstka zginie w tej jaskini... chyba że on zmieni wynik tego równania. - Nico! - zawołał. - Berło! Frank Nico uniósł berło Dioklecjana i całą jaskinię wypełniło purpurowe światło. Duchy powychodziły z przepaści i wysypały się ze ścian — cały rzymski legion w pełnym uzbrojeniu. Przyjmowały fizyczną postać kroczących szkieletów, ale wydawało się, że nie wiedzą, co robić dalej. Jason wykrzykiwał po łacinie rozkazy, by formowały się w szyki bojowe i atakowały. Duchy krążyły między potworami, powodując chwilowe zamieszanie, ale nie na długo. Frank zwrócił się do Hazel i Leona. - Idźcie dalej sami. Hazel wytrzeszczyła na niego oczy. - Co?! Nie! - Musicie. - Był to najtrudniejszy wybór, jakiego w życiu dokonał, ale innego nie było. - Odnajdźcie Wrota. Uratujcie Annabeth i Percy ego. -Ale... - Leo spojrzał ponad ramieniem Franka. - Padnij! Frank padł, gdy nad ich głowami runęła masa kamieni. Kiedy wstał, krztusząc się, cały pokryty pyłem, wejścia do tunelu już nie było. Zawalił się kawał ściany, teraz widniał tam tylko stos dymiącego gruzu. - Hazel... - głos mu się załamał. Musiał mieć nadzieję, że ona i Leo ocaleli i są tam, po drugiej stronie. Nie był w stanie myśleć inaczej. Wezbrał w nim gniew. Odwrócił się i ruszył ku armii potworów. LXVII FRANK Frank nie bardzo znal się na duchach, ale ci zmarli legioniści musieli być półbogami, bo wszyscy zachowywali się, jakby mieli ADHD. Wyłazili z przepaści, po czym błąkali się bez celu, wpadając jeden na drugiego bez wyraźnej przyczyny, spychając się z powrotem w czeluść, strzelając z łuków w powietrze, jakby próbowali polować na muchy, a od czasu do czasu, całkiem bezwiednie, ciskając oszczepem, mieczem lub towarzyszem w kierunku wroga. A tymczasem armia potworów gęstniała i wpadała w coraz większą wściekłość. Ziemiści ciskali kamieniami, które miażdżyły kościanych legionistów, jakby byli z papieru. Kobiece demony z niepasującymi do siebie nogami i płomienistymi włosami (Frank domyślał się, że to empuzy) kłapały zębami i wykrzykiwały rozkazy. Grupy cyklopów nacierały, krocząc po rozchwianych mostach, a podobne do fok humanoidy - telchiny, takie jak te, które Frank widział w Atlancie - ciskały ponad przepaścią fiolkami z greckim ogniem. W tłumie potworów było nawet kilka dzikich centaurów, które wystrzeliwały płonące strzały i miażdżyły kopytami swoich Frank 467 mniejszych towarzyszy Większość potworów wyposażona była w jakąś ognistą broń. Drewienko Franka spoczywało teraz bezpiecznie w nowym, ogniotrwałym woreczku, ale mimo to nerwy miał okropnie napięte. Przepychał się przez ciżbę martwych Rzymian, zabijając potwory strzałami z łuku, póki nie zabrakło mu strzał. Powoli parł ku swoim przyjaciołom. Trochę później zaświtało mu w głowie - och! - że powinien zamienić się w coś wielkiego i potężnego, w coś takiego jak niedźwiedź lub smok. Gdy tylko o tym pomyślał, ramię przeszył mu ostry ból. Zachwiał się, spojrzał w dół i ze zdumieniem dostrzegł grot strzały wystający z lewego bicepsa. Rękaw był przesączony krwią. Zakręciło mu się w głowie. Ale przede wszystkim ogarnął go gniew. Spróbował zamienić się w smoka - nadaremnie. Ból nie pozwalał mu się skupić. Może nie jest w stanie zmienić się w coś, kiedy jest ranny? „Super” - pomyślał. - „Teraz już wiem”. Odrzucił łuk i chwycił miecz, który wypadł z ręki powalonego... no, nie bardzo wiedział co to było... jakiegoś gada z grubymi wężami zamiast nóg. Zaczął sobie wyrąbywać tym mieczem drogę, nie zważając na ból i ściekającą mu po ramieniu krew. Jakieś pięć metrów przed nim Nico wymachiwał swoim czarnym mieczem, w drugiej ręce trzymając berło Dioklecjana. Wciąż wykrzykiwał rozkazy legionistom, ale ci nie zwracali na niego uwagi. „No jasne” - pomyślał Frank. -.„Przecież on jest Grekiem". Za Nikiem stali Jason i Piper. Jason wzywał podmuchy wiatru, by odrzucały w bok oszczepy i strzały. Odbił fiolkę z ogniem greckim prosto w gardło nadlatującego gryfona, który buchnął płomieniami i runął w przepaść. Piper robiła dobry użytek ze swojego nowego miecza, w drugiej ręce trzymając kornukopię, z której wylatywały kulinarne pociski - szynki, kurczaki, jabłka 468 Frank i pomarańcze. Nad przepaścią rozgorzał istny pokaz ogni sztucznych z płonących pocisków, eksplodujących kamieni i świeżych produktów spożywczych. Ale nie mogło to trwać wiecznie. Jason miał już twarz oblaną potem. Wciąż wykrzykiwał po łacinie: „Formować szyki!”, ale zmarli legioniści nadal go nie słuchali. Z niektórych był tylko jeden pożytek: blokowali sobą ataki potworów i stawali się przypadkowym celem ich pocisków. Jeśli to potrwa dłużej, wkrótce zabraknie ich tylu, że nie będzie można stworzyć z nich oddziału zdolnego do walki. - Z drogi! - krzyknął Frank. Ku jego zdumieniu zmarli legioniści rozstąpili się przed nim. Najbliższy odwrócił się i spojrzał na niego pustymi oczami, jakby oczekiwał dalszych rozkazów. — Och, świetnie... - wymamrotał Frank. W Wenecji Mars ostrzegł Franka, że wkrótce nadejdzie jego czas próby. Duch przodka Franka nalegał, by to on objął przywództwo. Ale skoro ci zmarli Rzymianie nie słuchają Jasona, to dlaczego mają usłuchać jego} Bo jest synem Marsa... albo może dlatego, że... Nagle zrozumiał. Jason nie był już w pełni Rzymianinem. Zmienił go pobyt w Obozie Herosów. Reyna dostrzegła tę zmianę. I najwyraźniej dostrzegli ją zmarli legioniści. Skoro Jason nie wydzielał już z siebie właściwych fluidów czy aury rzymskiego dowódcy... Frank ruszył ku przyjaciołom, gdy runęła na nich fala cyklopów. Odbił mieczem maczugę jakiegoś cyklopa, potem chlasnął w nogę jakiegoś potwora, który runął w przepaść. Natarł na niego inny. Zdołał przebić go mieczem, ale poczuł, że siły go opuszczają. Zamąciło mu się w oczach. W uszach rozdzwoniło. Niejasno sobie uświadamiał, że Jason stoi na lewo od niego, odbijając nadlatujące pociski podmuchami wiatru, Piper po prawej Frank 469 stronie, wykrzykując czaromową rozkazy — nakłaniając potwory, by atakowały się nawzajem albo skakały do przepaści. - Będzie fajnie! - obiecywała im. Niektóre jej usłuchały, ale empuzy z drugiej strony przepaści zaczęły osłabiać jej czaromowę. Najwyraźniej same używały podobnej magii. Wokół Franka zrobiło się tak gęsto od potworów, że nie mógł zamachnąć się mieczem. Nawet gdyby ta strzała nie tkwiła mu w ramieniu, wystarczyłby już sam odór ich oddechów i ciał, by zwalić go z nóg. Co powinien zrobić? Miał gotowy plan, ale w głowie mu się mąciło. - Głupie duchy! - wrzasnął Nico. - Nie słuchają nas! - przyznał Jason. O to chodzi. To Frank musi sprawić, by zaczęły ich słuchać. Zebrał w sobie wszystkie siły i krzyknął: - Kohorty... Zewrzeć tarcze! W tłumie otaczających go widmowych legionistów dało się zauważyć poruszenie. Część ustawiła się przed nim w szereg, stykając się tarczami, tworząc poszarpaną formację obronną. Poruszali się jednak ospale, jak lunatycy, i tylko niektórzy go usłuchali. - Frank, jak to zrobiłeś?! - krzyknął Jason. Frankowi ćmiło się w oczach z bólu. Całą siłą woli powstrzymywał się od omdlenia. -Jestem rzymskim oficerem - powiedział. - Oni... yyy... oni ciebie nie posłuchają. Przykro mi’. Jason skrzywił się, ale nie wyglądał na specjalnie zaskoczonego. -Jak ci pomóc? Frank bardzo by chciał znać odpowiedź na to pytanie. Nadleciał gryfon i o mało co nie oderwał mu głowy szponami. Nico rąbnął go berłem Dioklecjana i potwór roztrzaskał się o ścianę. - Orbem formate! — rozkazał Frank. Frank Ze dwa tuziny legionistów usłuchały, tworząc obronny krąg wokół Franka i jego przyjaciół. To im wystarczyło na chwilę oddechu, ale wciąż napierało na nich zbyt wielu wrogów. Większość rzymskich zombie nadal błąkała się bez celu. - Za niska - uświadomił sobie Frank. - Wcale nie jestem za niska! - wrzasnęła Piper, dźgając w pierś dzikiego centaura. - Nie ty — powiedział Frank. - Moja ranga. Jestem tylko centurionem. Jason zaklął po łacinie. - On nie może zapanować nad całym legionem. Jest za niski rangą. Nico chlasnął czarnym mieczem kolejnego gryfona. - No to go awansuj! Frank miał trudności z myśleniem. Nie zrozumiał Nica. Jason ma go awansować? Niby jak? Jason zawołał głosem oficera przywykłego do posłuchu: - Franku Zhang! Ja, Jason Grace, pretor Dwunastego Legionu Fulminata, wydaję ci mój ostatni rozkaz: rezygnuję ze swojego stanowiska i w trybie bezpośredniego zagrożenia na polu walki awansuję cię na pretora, udzielając ci wszystkich pełnomocnictw tej rangi! Bierz ten legion pod swoją komendę! Frank poczuł się, jakby gdzieś w Domu Hadesa otworzyły się drzwi, wpuszczając do mrocznych tuneli potężny powiew świeżego powietrza. Nagle przestała mu doskwierać strzała w ramieniu. W głowie mu się rozjaśniło. Wzrok się wyostrzył. Głosy Marsa i Aresa przemówiły, tym razem zgodne i silne: „Zmiażdż ich!” Prawie nie poznał własnego głosu, gdy zakrzyknął: - Legion, agmen formałe! I natychmiast każdy legionista dobył miecza i uniósł tarczę. Wszyscy ruszyli ku Frankowi, siekąc mieczami i spychając potwory stojące im na drodze, aż stanęli razem, ramię w ramię, tworząc Frank prostokątny szyk. Posypały się na nich kamienie i oszczepy, ale Frank dysponował teraz linią obronną, chroniącą jego i przyjaciół ścianą spiżu i skóry. - Łucznicy! - zawołał. - Eiaculareflammas! Nie miał wielkiej nadziei, że ten rozkaz coś da. Łuki duchów na pewno nie były w dobrym stanie. Ku jego zaskoczeniu kilkudziesięciu łuczników jednocześnie nałożyło strzały na cięciwy. Groty same zapłonęły i znad linii obrony pomknęła prosto na potwory ognista fala śmierci. Cyklopi popadali. Centaury zachwiały się. Jakiś telchin wrzasnął piskliwie i zaczął biegać w kółko z płonącą strzałą w czole. Frank usłyszał za sobą śmiech. Zerknął przez ramię i nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. To śmiał się Nico di Angelo. - Na tym nie koniec - powiedział Nico. - Kontratak! - Cuneum formate! - krzyknął Frank. - Do ataku włóczniami! Linia legionistów zgęstniała pośrodku, tworząc ostrze wymierzone we wroga. Zniżyli włócznie w połyskujący rząd i ruszyli naprzód. Ziemiści zawyli, miotając głazy. Cyklopi tłukli pięściami i maczugami w zwarte tarcze, ale widmowi legioniści nie byli już papierowymi tygrysami. Mieli w sobie nadludzką moc i nie złamali szyku mimo dzikich ataków wroga. Wkrótce posadzkę zasłała warstwa pyłu po potworach. Ostra linia włóczni przebijała się przez ciżbę wrogów jak jakaś olbrzymia szczęka, powalając ogry, wężowe wiedźmy i piekielne psy. Łucznicy zestrzeliwali gryfony w powietrzu i wzniecali chaos w głównej masie potworów po drugiej stronie przepaści. Siły Franka zaczęły panować nad ich stroną jaskini. Jeden z mostów runął, ale drugim wciąż parły na nich nowe fale potworów. Trzeba było je powstrzymać. 472 Frank -Jason! - zawołał Frank. - Możesz przenieść kilku legionistów na drugą stronę? Lewe skrzydło wroga jest słabe... widzisz to? Zaatakuj je! Jason uśmiechnął się. - Z przyjemnością. Trzech martwych Rzymian wzniosło się w powietrze i przeleciało nad przepaścią. Potem jeszcze trzech. W końcu sam Jason przefru-nął na drugą stronę i jego drużyna zaczęła przerąbywać się przez grupę zaskoczonych telchinów, siejąc panikę w szeregach wroga. - Nico - powiedział Frank - nadal wskrzeszaj zmarłych. Wciąż jest ich za mało. - Rozkaz. Nico uniósł berło Dioklecjana, które zapłonęło jeszcze ciemniejszą purpurą. Ze ścian wysypało się więcej widmowych Rzymian i pobiegło na pole walki. Za przepaścią empuzy wywrzaskiwały rozkazy w języku, którego Frank nie znał, ale ich sens był oczywisty. Próbowały dodać otuchy potworom i nakazywały im atakować przez most. - Piper! - zawołał Frank. - Przeciwstawiaj się empuzom! Wzbudzaj chaos! - Już myślałam, że nigdy nie poprosisz. - I zaczęła wołać do wampirzyc: - Makijaż ci się rozmazał! Twoja przyjaciółka uważa, że jesteś brzydka! Ta jedna robi miny za twoimi plecami! Wkrótce empuzy były zbyt zajęte walką ze swoimi towarzyszkami, by wykrzykiwać komendy do reszty potworów. Legioniści parli do przodu, ani na chwilę nie zwalniając tempa. Mieli opanować most, zanim ciżba wrogów zwali się na Jasona. - Czas na natarcie frontalne — powiedział Frank. Uniósł swój pożyczony miecz i dał sygnał do ataku. LXVIII FRANK Frank nie zauważył, że cały jaśnieje. Później Jason powiedział mu, że błogosławieństwo Marsa spowiło go czerwonym blaskiem, tak jak kiedyś w Wenecji. Oszczepy go nie trafiały. Kamienie nie wyrządzały mu krzywdy. Choć strzała nadal tkwiła w jego ramieniu, jeszcze nigdy nie rozpierała go taka energia. Pierwszy cyklop, którego napotkał, padł tak szybko, że zakrawało to na żart. Frank rozciął go na pół od ramion po pas i potwór rozsypał się w pył. Następny cofnął się lękliwie, więc Frank jednym ciosem odciął mu nogi i zwalił go do przepaści. Pozostałe potwory po tej stronie rozpadliny próbowały ratować się ucieczką, ale legion wszystkie wyciął w pień. - Szyk tetsubo! - krzyknął Frank. - Jeden za drugim, naprzód! Frank pierwszy przedarł się przez most. Za nim sunęli legioniści, osłaniając się tarczami z boków i nad głowami, odpierając wszystkie ataki. Kiedy ostatni zombie stanął na drugim brzegu, most runął w ciemność, ale wtedy nikt na to nie zważał. 474 Frank Nico nadal wzywał posiłki. Za czasów cesarstwa tysiące Rzymian służyło i zginęło w Grecji. Teraz powrócili na wezwanie berła Dioklecjana. Frank parł naprzód, niszcząc wszystko, co stanęło mu na drodze. - Spalę cię! - zaskrzeczał jakiś telchin, rozpaczliwie wymachując fiolką z ogniem greckim. - Mam ogień! Frank powalił go jednym ciosem. Kopnął spadającą fiolkę, przerzucając ją za krawędź przepaści, zanim wybuchła. Jedna z empuz rozorała mu pazurami pierś, ale tego nie poczuł. Ciął ją mieczem, zamieniając w pył, i ruszył dalej do przodu. Ból go nie obchodził. Błąd był nie do pomyślenia. Teraz był wodzem legionu i robił to, do czego się narodził -walczył z wrogami Rzymu, broniąc jego dziedzictwa, chroniąc życie przyjaciół i towarzyszy broni. Był pretorem. Jego wojsko spychało wrogów, udaremniając im każdą próbę przegrupowania sił. Jason i Piper walczyli u jego boku, wrzeszcząc triumfalnie. Nico przedarł się przez ostatnią grupę ziemistych, siekąc ich swoim czarnym stygijskim mieczem i zamieniając w pagórki wilgotnej gliny. Bitwa skończyła się, zanim Frank to sobie uświadomił. Piper dźgnęła ostatnią empuzę, która zawyła, zamieniając się w obłok pary. - Frank - powiedział Jason - ty się palisz. Frank spojrzał w dół. Kilka kropel oleju musiało spaść na jego spodnie, bo zaczynały się tlić. Trzepał w nie dłońmi, aż przestały dymić, ale nie poczuł lęku. Dzięki Leonowi nie musiał już bać się ognia. Nico odchrząknął. - Yyy. ..iw ramieniu tkwi ci strzała. - Wiem. - Frank oderwał wystający mu z ramienia grot i wyciągnął drzewce strzały. Poczuł tylko falę ciepła. - Nic mi nie będzie. Frank 475 Piper podała mu kawałek ambrozji. Bandażując mu rękę, powiedziała: - Frank, byłeś niesamowity. Strasznie przerażający, ale niesamowity. Frank miał trudności ze zrozumieniem tego zdania. „Przerażający”. .. To nie mogło odnosić się do niego. Jest tylko Frankiem. Poziom adrenaliny opadł. Frank rozejrzał się i ze zdumieniem zobaczył, że nie ma już żadnych potworów. Wokoło pełno było jego wskrzeszonych legionistów, którzy stali nieruchomo, jakby odrętwiali, z opuszczonymi mieczami i włóczniami. Nico uniósł berło; kula na końcu była ciemna i uśpiona. - Teraz, kiedy już jest po bitwie, umarli nie pozostaną z nami. Frank spojrzał na swoich żołnierzy. - Legion! Legioniści drgnęli, stając na baczność. - Dzielnie walczyliście - powiedział im Frank. - Teraz możecie odpocząć. Rozejść się. Rozsypali się w stosy kości, pancerzy, tarcz i oręża. A potem nawet to wszystko zamieniło się w pył. Frank poczuł się tak, jakby i on miał się rozpaść. Mimo ambrozji zranione ramię zaczęło pulsować. Powieki mu ciążyły. Błogosławieństwo Marsa przestało działać, był wyzuty z sił. Wiedział jednak, że to nie koniec jego misji. - Hazel i Leo. Musimy ich odnaleźć. Spojrzeli ponad przepaścią. W drugim końcu jaskini tunel, do którego weszli Hazel i Leo, był zawalony tonami gruzu. - Tamtędy się nie przedostaniemy - powiedział Nico. - Może... Nagle zachwiał się. Upadłby, gdyby go Jason nie podtrzymał. - Nico! - zawołała Piper. - Co ci jest? - Wrota. Coś się dzieje. Percy i Annabeth... Musimy tam iść... Natychmiast. - Ale jak? - zapytał Jason. - Tunelu już nie ma. Frank Frank zacisnął zęby. Nie zaszedł tak daleko, by teraz stać bezradnie, wiedząc, że jego przyjaciele wpadli w tarapaty. — To nie będzie łatwe — powiedział — ale jest inna droga. LXIX ANNABETH S mierć z ręki Tartara nie wydawała się szczególnym powodem do dumy. Patrząc w tę mroczną, wirującą twarz, Annabeth uznała, że woli umrzeć w jakiś mniej honorowy sposób - może spadając ze schodów albo we śnie po spokojnym, szczęśliwym życiu z Percym.-Najlepiej, gdy będą już mieli po osiemdziesiąt lat. Tak, to jest to. Nie po raz pierwszy stała przed przeciwnikiem, którego nie. mogła pokonać siłą. Zwykle próbowała zyskać na czasie, zagadując go sprytnie w stylu swojej matki. Tylko że teraz całkowicie oniemiała. Nie mogła nawet zamknąć ust. Czuła, że po brodzie ścieka jej ślina. Zupełnie jak Percy’emu podczas snu. Uświadamiała sobie niejasno, że otaczają armia potworów, ale po początkowym triumfalnym ryku horda ucichła. Potwory już dawno powinny rozszarpać ich na strzępy. A jednak trzymały się od nich z dala. Czekały, co zrobi Tartar. 478 Annabeth Bóg otchłani wyprostował palce, przypatrując się swoim błyszczącym czarnym szponom. Jego twarz nie mogła niczego wyrażać, ale wyprostował ramiona, jakby był zadowolony. — Dobrze jest mieć jakąś formę - powiedział. - Takimi rękami mogę was wypatroszyć. Jego głos brzmiał jak nagranie puszczane od tyłu - jakby słowa nie wydobywały się z wiru, którym była jego twarz, tylko były przez ten wir wsysane. Ta twarz właściwie przyciągała wszystko - mętne światło, jadowite chmury, esencję potworów, a nawet tak teraz nikłe siły życiowe Annabeth. Rozejrzała się i zdała sobie sprawę, że każdy obiekt na tej rozległej równinie ma mglisty ogon, jak kometa, a wszystkie skierowane są ku Tartarowi. Wiedziała, że powinna coś powiedzieć, ale instynkt podpowiadał jej, żeby raczej zamilknąć, żeby nie zrobić czegoś, co zwróciłoby na nią uwagę boga. A zresztą, co mogłaby mu powiedzieć? To ci się nie uda? Przecież to nieprawda. Ona i Percy wciąż żyją tylko dlatego, że Tartar delektuje się swoją nową formą. Pragnie zaznać rozkoszy fizycznego rozdzierania ich na strzępy Gdyby tylko zechciał, mógłby ją unicestwić jedną myślą, równie łatwo jak unicestwił Hyperiona i Kriosa. Czy po tym można się odrodzić? Nie zamierzała tego sprawdzać. Stojący obok niej Percy zrobił coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie zrobił. Upuścił miecz. Ostrze po prostu wysunęło mu się z ręki i z głuchym brzękiem upadło na ziemię. Mgła Śmierci już nie osnuwała jego twarzy, ale wciąż był blady jak trup. Tartar znowu zasyczał - zapewne się roześmiał. —Jak miło pachnie wasz strach. Rozumiem już chęć posiadania fizycznego ciała obdarzonego tyloma zmysłami. Może moja ukochana Gaja ma rację, pragnąc się przebudzić. Wyciągnął swoją potężną purpurową rękę i pewnie by zgarnął Percy ego z ziemi jak trzcinę, gdyby mu Bob nie przeszkodził. Annabeth 479 — Nie waż się! - Tytan zniżył włócznię, celując nią w boga. - Nie masz prawa! — Nie mam prawa? - Tartar zwrócił się ku niemu. - Jestem panem wszystkich stworzeń ciemności, żałosny Japecie. Mogę zrobić, co mi się tylko spodoba. Jego czarna, przypominająca oko cyklonu twarz zawirowała szybciej. Wycie rozbrzmiało tak przerażająco, że Annabeth osunęła się na kolana i zatkała sobie uszy. Bob zachwiał się, mglisty ogon jego sił życiowych wydłużył się, zasysany ku twarzy boga. Bob ryknął gniewnie. Zaatakował, mierząc w pierś Tartara. Zanim ostrze jej dosięgło, bóg otchłani zmiótł Boba na bok jak uprzykrzonego owada. Tytan padł jak długi. — Dlaczego nie rozsypałeś się w proch? - zdziwił się Tartar. -Jesteś niczym. Jesteś słabszy nawet od Kriosa i Hyperiona. -Jestem Bob. Tartar zasyczał. — A co to jest? Czym jest Bob? -Jestem już kimś więcej niżjapetem. Nie masz nade mną władzy. Nie jestem taki jak moi bracia. Kołnierz jego kombinezonu wybrzuszył się. Wyskoczył Mały Bob. Wylądował na ziemi przed swoim panem, a potem wygiął grzbiet w luk i zasyczał na pana otchłani. Annabeth patrzyła, jak Mały Bob zaczyna rosnąć, jego kształt migotał, aż w końcu mały kociak stał się wielkim, przezroczystym szkieletonem tygrysa szablozębnego. — No i mam dobrego kota — powiedział Bob. Już-Nie-Mały Bob skoczył na Tartara, wbijając mu pazury w udo. Wdrapał się po jego nodze, wpychając pod kolczugę. Tartar tupnął i zawył, najwyraźniej już nie rozkoszując się fizyczną formą. A Bob wbił mu włócznię w bok, tuż pod napierśnikiem. Tartar ryknął. Zamachnął się na tytana, ale ten zrobił unik i gwałtownie wyprostował palce. Włócznia wyrwała się z ciała 480 Annabeth boga i powróciła do ręki Boba. Annabeth przełknęła głośno ślinę. Nigdy jej nie przyszło do głowy, że miotła może mieć tyle pożytecznych cech. Mały Bob wypadł spod kolczugi Tartara. Podbiegł do swojego pana. Z długich kłów ściekał mu złoty ichor. - Umrzesz pierwszy, Japecie - zasyczał Tartar. - A potem wtłoczę twoją duszę w mój pancerz, gdzie będzie się powoli rozpadać, wciąż i wciąż, w wiecznej agonii. Uderzył pięścią w swój napierśnik. W metalu zakłębiły się mleczne twarze, pojękujące, by się z niego wydostać. Bob zwrócił się do Percy’ego i Annabeth. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, czego Annabeth nigdy by nie zrobiła po groźbie wiecznej agonii. - Do Wrót — powiedział. - Ja zajmę się Tartarem. Tartar odrzucił głowę do tyłu i zawył, tworząc próżnię tak potężną, że najbliższe latające demony zostały wessane w jego twarz. - Ty zajmiesz się mną? - zakpił bóg. - Jesteś tylko tytanem, pomniejszym dzieckiem Gai! Zapłacisz mi za swoją bezczelność. A twoi maleńcy śmiertelni przyjaciele... Machnął ręką w stronę armii potworów, nakazując im ruszyć do ataku. - ZNISZCZYĆ ICH! ANNABETH „Zniszczyć ich”. Annabeth słyszała te słowa na tyle często, by wyrwały ją z otępienia. Uniosła miecz i krzyknęła: - Percy! Porwał z ziemi Orkana. Annabeth skoczyła ku łańcuchom podtrzymującym Wrota Śmierci. Klinga ze smoczej kości z łatwością przecięła lewy pierścień mocujący. Tymczasem Percy odpierał pierwszą falę potworów. Dźgnął jakąś arai i wrzasnął: „A masz! Głupie klątwy!” Potem skosił z pół tuzina telchinów. Za jego plecami Annabeth dopadła prawego łańcucha i przecięła go jednym zamachem. Wrota zadygotały, po czym rozsunęły się z miłym dla ucha sygnałem: ditig! Bob i jego szablozębny pomocnik krążyli wokół nóg Tartara, nacierając i cofając się błyskawicznie, by uniknąć jego szponów. Nie wyrządzali mu większej krzywdy, ale zmuszali go do nieustannego obracania się i machania rękami. Najwyraźniej nie przywykł do walki w człekokształtnym ciele, bo nie mógł ich dosięgnąć. 482 Annabeth Ku Wrotom pomknęło więcej potworów. Oszczep świsnął tuż obok głowy Annabeth. Odwróciła się i przebiła brzuch jakiejś empuzy, a potem skoczyła ku Wrotom, które już zaczęły się zamykać. Zatrzymała je stopą, przez cały czas walcząc. Zwrócona plecami do kabiny windy, przynajmniej nie musiała się martwić o atak z tyłu. - Percy, chodź tutaj! - zawołała. Stanął przy niej u drzwi windy. Twarz miał zlaną potem, a z wielu rozcięć na ciele sączyła się krew. - W porządku? - zapytała. Kiwnął głową. - Ta arai ściągnęła na mnie klątwę bólu. - Ciął mieczem gryfo-na, który zaatakował ich z powietrza. - Boli, ale mnie nie zabije. Wskakuj do windy. Ja przytrzymam guzik. - Dobra, dobra! - Końcem rękojeści miecza rąbnęła w pysk jakiegoś mięsożernego konia, który w popłochu pognał przez tłum potworów. - Obiecałeś mi, Glonomóżdżku. Nie rozdzielimy się! Już nigdy! —Jesteś wspaniała! —Ja też cię kocham! Pogalopowała ku nim cała falanga cyklopów, roztrącając mniejsze potwory. Annabeth pomyślała, że to już koniec. -1 to musieli być cyklopi - mruknęła. Percy wydał okrzyk bojowy. U stóp cyklopów pękła czerwona żyła, opryskując je płynnym ogniem z Flegetonu. Woda ognista uzdrawiała śmiertelników, ale nie cyklopów. Całe stado wybuchło w fali żaru. Żyła zasklepiła się, a z potworów pozostał tylko rząd śladów spalenizny. - Annabeth, musisz iść! Nie możemy tu zostać oboje! - Nie! Kucnij! Nie pytał dlaczego. Przykucnął, a Annabeth przeskoczyła nad nim, tnąc mieczem w głowę wytatuowanego ogra. Annabeth 483 Stali teraz ramię w ramię u progu Wrót, czekając na kolejną falę potworów. Eksplodująca żyła chwilowo je powstrzymała, ale już wkrótce sobie przypomną: Hej, zaraz, nas jest cale mnóstwo, a ich tylko dwoje. - No więc... masz jakiś lepszy pomysł? - zapytał Percy. Bardzo by chciała mieć. Wrota Śmierci były tuż za nimi - ich wyjście z tego koszmarnego świata. Nie mogli jednak z nich skorzystać bez kogoś, kto naciskałby guzik przez długie dwanaście minut. Gdyby weszli do środka i pozwolili Wrotom zamknąć się bez naciskania przez kogoś guzika, wszystko mogłoby się wydarzyć, ale z pewnością nie byłoby to nic dobrego. A gdyby odeszli od Wrót... no tak, pewnie winda by się zamknęła i znikła bez nich. Sytuacja była tak ponura, że aż zabawna. Tłum potworów zbliżał się, warcząc i zbierając odwagę. Tymczasem ataki Boba stawały się coraz wolniejsze. Tartar uczył się władać swoim nowym ciałem. Szablozębny Mały Bob rzucił się na boga, ale ten odrzucił go w bok. Bob natarł, rycząc z wściekłości, ale Tartar złapał jego włócznię i wyrwał mu ją z rąk. Kopnął go z taką mocą, że tytan odleciał, powalając rząd telchinów jak żywe kręgle. - PODDAJ SIĘ! - zagrzmiał Tartar. - Nigdy! Nie jesteś moim panem. - A więc giń, buntowniku. Wy, tytani, nic dla mnie nie znaczycie. Moi synowie giganci zawsze byli od was lepsi, silniejsi i bardziej nikczemni. Uczynią wyższy świat tak mrocznym jak moje królestwo! Przełamał włócznię na pół. Bob jęknął z rozpaczy. Szablozębny Mały Bob skoczył mu na pomoc, warcząc na Tartara i obnażając kły. Tytan podźwignął się na nogi, ale Annabeth wiedziała, że to już koniec. Nawet potwory zwróciły się w tamtą stronę, jakby 484 Annabeth wyczuwając, że ich pan zaraz dokona dzieła. Warto popatrzeć na śmierć tytana. Percy ścisnął rękę Annabeth. — Zostań tu. Muszę mu pomóc. — Percy, nie - wychrypiała. - Tartara nie można pokonać. Wiedziała, że ma rację. Tartar był klasą sam dla siebie. Był potężniejszy od bogów i tytanów. Półbogowie nic dla niego nie znaczyli. Jeśli Percy go zaatakuje, aby pomóc Bobowi, pan otchłani zmiażdży go jak mrówkę. Ale wiedziała też, że Percy jej nie posłucha. Nie mógł zostawić Boba, nie mógł pozwolić, by zginął samotnie. To po prostu nie było w jego stylu - i to jeden z wielu powodów, dla których go kochała, nawet jeśli czasami potrafił być nieznośny. — Idziemy razem - powiedziała, wiedząc, że będzie to ich ostatnia walka. Jeśli odejdą od Wrót, już nigdy nie opuszczą Tartaru. Ale przynajmniej umrą, walcząc ramię w ramię. Już miała powiedzieć: „Teraz”. Przez armię potworów przebiegła fala niepokoju. Z oddali dobiegły piski, wrzaski i powtarzające się bum, bum, bum, zbyt szybkie, by było biciem podziemnego serca - bardziej jak dudnienie czegoś wielkiego i ciężkiego, pędzącego z dużą szybkością. Jakiś ziemisty wyleciał w powietrze, jakby coś go podrzuciło. Pióropusz jasnozielonego gazu wystrzelił nad hordą potworów jak strumień z armatki wodnej, którą polewa się demonstrantów. Tam, gdzie dosięgnął, wszystko zamieniało się w parę. Na końcu tej dymiącej, pustej ścieżki w tłumie potworów Annabeth ujrzała przyczynę całego tego zamieszania. Na jej twarzy powoli pojawił się uśmiech. Maeoński smok rozwinął swój falbaniasty kołnierz i zasyczał, a jego jadowity oddech napełnił pole bitwy zapachem sosny Annabeth 485 i imbiru. Wstrząsnął swoim trzydziestometrowym cielskiem i machnął ogonem, miażdżąc batalion ogrów. Na jego grzbiecie siedział czerwonoskóry olbrzym w kamizelce z zielonej skóry. W warkocze koloru rdzy miał wplecione kwiaty, w ręku trzymał lancę z żebra smoka. - Damasen! - krzyknęła Annabeth. Gigant pochylił głowę. - Annabeth Chase, usłuchałem twojej rady. Wybrałem sobie nowy los. LXXI ANNABETH Co to znaczy? - syknął bóg otchłani. - Dlaczego tu przychodzisz, mój zhańbiony synu? Damasen spojrzał na Annabeth, a jego oczy mówiły: „Idź. np n leraz . Zwrócił się do Tartara. Maeoński smok tupnął nogą i warknął. - Ojcze, życzysz sobie groźniejszego przeciwnika? - zapytał spokojnie Damasen. - Jestem jednym z gigantów, z których jesteś tak dumny. Chciałbyś, żebym był bardziej wojowniczy? To może zacznę od zniszczenia ciebie! Zniżył lancę i zaatakował. Zakłębiła się wokół niego horda potworów, ale smok miażdżył wszystko na swojej drodze, machając ogonem i zionąc jadem, podczas gdy Damasen dźgnął lancą Tartara, który cofnął się jak osaczony lew. Bob usunął się chyłkiem z pola walki, ze swoim szablozębnym kotem u boku. Percy osłaniał ich, wywołując pęknięcia nabrzmiałych krwią żył - jednej po drugiej. Niektóre potwory wyparowały w wodzie ze Styksu. Inne, spryskane wodą z Kokytosu, padły, Annabeth 487 jęcząc bezradnie. Jeszcze inne, oblane wodą z Lete, rozglądały się wokoło nieprzytomnie, zapomniawszy, gdzie są, a nawet kim są. Bob powlókł się do Wrót. Złoty ichor spływał z ran na jego ramionach i piersi. Kombinezon miał cały w strzępach. Szedł z trudem, wykrzywiony i przygarbiony, jakby przełamanie jego włóczni przez Tartara coś w nim samym złamało. Mimo to szczerzył zęby w uśmiechu, a jego srebrzyste oczy jaśniały satysfakcją. - Idźcie - powiedział. - Ja przytrzymam guzik. Percy wytrzeszczył na niego oczy. - Bob, przecież w tym stanie... - Percy - odezwała się Annabeth głosem bliskim załamania. Nienawidziła siebie samej za zgodę na to, co miał zrobić Bob, ale wiedziała, że nie mają innego wyboru. - Musimy. - Nie możemy ich tak zostawić! - Musicie, mój przyjacielu. - Bob klepnął Percy’ego w ramię, 0 mało co go nie przewracając. - Ten guzik jeszcze mogę nacisnąć. 1 mam dobrego kota, który będzie mnie ochraniał. Szablozębny Mały Bob warknął potakująco. - A poza tym - dodał Bob - to wasze przeznaczenie. Musicie tam wrócić, by położyć kres szaleństwu Gai. Wyjący Cyklop, opryskany jadem i skwierczący jak oliwa na rozgrzanej patelni, przeleciał nad ich głowami. Pięćdziesiąt metrów od nich maeoński smok rozdeptywał potwory jak winogrona. Siedzący mu na grzbiecie Damasen wykrzykiwał obelgi i kłuł lancą boga otchłani, odciągając go coraz dalej od Wrót. Tartar toczył się za nim; pod jego żelaznymi butami w ziemi tworzyły się kratery. - Nie możesz mnie zabić! - ryknął. - Jestem samą otchłanią! Równie dobrze mógłbyś próbować zabić ziemię. Gaja i ja jesteśmy wieczni. Należysz do nas, ciałem i duchem! 488 Annabeth Opuścił swoją masywną pięść, ale Damasen uchylił się i wbił mu lancę w szyję. Tartar ryknął, najwyraźniej bardziej rozeźlony niż zraniony. Zwrócił wirującą twarz do giganta, ale ten zdążył odskoczyć w bok. Mroczny lej wessał z tuzin potworów, zamieniając je w parę. - Bob, nie! - powiedział Percy, patrząc na niego błagalnie. - On cię zniszczy. Na zawsze. Bez powrotu. Bez odrodzenia. Bob wzruszył ramionami. - Kto wie, co będzie? Musicie już iść. Tartar w jednym ma rację. Nie możemy go pokonać. Możemy tylko dać wam trochę czasu. Wrota naparły na stopę Annabeth. - Dwanaście minut — powiedział tytan. - To mogę wam zapewnić. - Percy... Przytrzymaj drzwi. Annabeth podskoczyła i objęła Boba za szyję. Pocałowała go w policzek, a oczy miała pełne łez, więc mało co widziała. Szczeciniasta twarz tytana pachniała środkami czystości - cytrynowym mleczkiem do czyszczenia mebli i sandałowym mydłem Murphyego. - Potwory są wieczne - powiedziała mu, starając się nie rozpłakać. - Zapamiętamy ciebie i Damasena jako herosów, jako najlepszego tytana i najlepszego giganta. Opowiemy o was naszym dzieciom. Nie pozwolimy, by o was zapomniano. A pewnego dnia się odrodzicie. Bob zmierzwił jej włosy. Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki uśmiechu. - To dobrze. A zanim to się stanie, moi przyjaciele, pozdrówcie ode mnie słońce i gwiazdy. I bądźcie silni. Może to nie będzie ostatnia ofiara, jaką musicie złożyć, by powstrzymać Gaję. Odepchnął ją łagodnie. - Nie ma czasu. Idźcie. Annabeth Annabeth chwyciła Percy’ego za ramię. Pociągnęła go do kabiny windy. Po raz ostatni spojrzała na pole bitwy. Maeoński smok trząsł jakimś ogrem jak szmacianą lalką. Damasen dźgał lancą nogi Tartara. Bóg otchłani wskazał na Wrota Śmierci i ryknął: - Potwory, zatrzymajcie ich! Szablozębny Mały Bob przysiadł i zawarczał, gotów do skoku. Bob mrugnął do Annabeth. - Przytrzymujcie Wrota od waszej strony - powiedział. - Będą stawiały opór. Przytrzymujcie je... Oba panele drzwi zasunęły się. LXXII ANNABETH Percy, pomóż mi! - krzyknęła Annabeth. Naparła całym ciałem na lewy panel drzwi, cisnąc go do środka. Percy zrobił to samo z prawym. Nie było żadnych klamek, niczego, za co można by było chwycić. Kiedy kabina windy ruszyła w górę, Wrota zadygotały i próbowały się otworzyć, grożąc im zepchnięciem w coś, co mogło być stanem między życiem a śmiercią. Annabeth rozbolały ramiona. Głupawa muzyczka puszczana w windzie nie pomagała. Jeśli wszystkie potwory musiały wysłuchiwać piosenek o rozkosznej pinakoladzie i spacerze w deszczu, to trudno się dziwić, że na świat wychodziły w krwiożerczym nastroju. - Zostawiliśmy Boba i Damasena - wychrypiał Percy. - Umrą za nas, a my... - Wiem - mruknęła. - Na bogów Olimpu, Percy, wiem. Właściwie to prawie się cieszyła, że musi trzymać te przeklęte drzwi. Przerażenie ściskające jej serce przynajmniej chroniło ją przed kompletnym załamaniem. Pozostawienie Damasena i Boba było najtrudniejszym wyborem, jakiego kiedykolwiek dokonała. Annabeth Przez lata musiała tkwić markotna w Obozie Herosów, gdy inni półbogowie wyruszali na wyprawy. Patrzyła, jak wracali w glorii zwycięstwa... albo przegrywali i nie wracali. Od kiedy skończyła siedem lat, zadawała sobie pytania: „Dlaczego nie mogę wykazać się swoimi zdolnościami? Dlaczego nie mogę przewodzić jakiejś wyprawie?” Teraz zrozumiała, że najtrudniejszą próbą dla dziecka Ateny nie jest przewodzenie w wyprawie lub ocieranie się o śmierć w boju. Jest nią podjęcie strategicznej decyzji o tym, by się wycofać i pozwolić, by ktoś inny przyjął na siebie cały impet zagrożenia - zwłaszcza kiedy tym kimś jest przyjaciel. Musiała pogodzić się z faktem, że nie może ochronić każdego, kogo kocha. Nie może rozwiązać każdego problemu. To było nieznośne, ale nie miała czasu użalać się nad sobą. Zamrugała powiekami, by powstrzymać łzy. - Percy, Wrota — wystękała. Panele zaczęły się rozsuwać, wpuszczając powiew... ozonu? Siarki? Percy naparł z całej mocy na swoją połowę i szczelina się zamknęła. Oczy mu płonęły gniewem. Miała nadzieję, że nie wścieka się na nią, ale nawet jeśli tak było, nie mogła mieć do niego pretensji. „Jeśli to dodaje mu sił” - pomyślała - „to niech się wścieka”. - Zabiję Gaję - mruknął. - Rozerwę ją na strzępy gołymi rękami. Kiwnęła głową, ale pomyślała o przechwałkach Tartara. Jego nie można zabić. I nie można zabić Gai. Z takimi potęgami nawet tytani i giganci mieli mizerne szanse. Półbogowie nie mieli żadnych. Przypomniała sobie również przestrogę Boba: „To może nie być ostatnia ofiara, jaką musicie złożyć, by powstrzymać Gaję”. W głębi duszy czuła, że się nié mylił. - Dwanaście minut — wycedziła przez zęby. - Tylko dwanaście minut. 492 Annabeth Pomodliła się do Ateny, by Bob zdołał tak długo przytrzymywać guzik. Pomodliła się o siłę i mądrość. Pomyślała, co ich czeka, gdy winda wjedzie na samą górę. A jeśli po drugiej stronie Wrót nie będzie ich przyjaciół? - Dokonamy tego - powiedział Percy. - Musimy. -Jasne. Tak, zrobimy to. Powstrzymywali oba panele drzwi od rozsunięcia się, podczas gdy winda dygotała, muzyka grała, a gdzieś pod nimi tytan i gigant oddawali za nich życie. LXXIII HAZEL H azel wstydziła się swojego płaczu. Kiedy tunel się zawalił, szlochała i krzyczała jak dwuletni berbeć w napadzie złości. Nie mogła ruszyć zwału gruzu, który dzielił ją i Leona od reszty przyjaciół. Gdyby ziemia zadrżała ponownie, cały kompleks mógłby runąć im na głowy. Ale tłukła pięściami w kamienie i wykrzykiwała przekleństwa, za które w Akademii Świętej Agnieszki zakonnice kazałyby jej wymyć usta szarym mydłem. Leo wytrzeszczał na nią oczy, oniemiały Nie była w porządku wobec niego. Ostatnim razem, kiedy byli sami, przeniosła go w swoją przeszłość i pokazała Sammyego, jego pradziadka - swojego pierwszego chłopaka. Obciążyła go emocjonalnym bagażem, którego nie potrzebował, i pozostawiła w stanie takiego oszołomienia, że o mało co nie zabiłaby go wielka krewetka. I znowu byli sami, ich przyjaciele mogli teraz umierać, ulegając hordzie potworów, a ona ma napad złości. - Przepraszam. - Otarła sobie twarz. 494 Hazel - E tam... - Leo wzruszył ramionami. - No wiesz... mnie też zdarzało się walić pięściami w kamienie, kiedy miałem zły dzień. Z trudem przełknęła ślinę. - Frank jest... On... - Posłuchaj. Frank Zhang ma swoje sposoby. Pewnie zamienił się w kangura i tłucze potwory po buźkach jak mistrz kung-fu. Pomógł jej wstać. Mimo paniki, jaka wciąż nią targała, wiedziała, że Leo ma rację. Frank i reszta nie byli w beznadziejnej sytuacji. Na pewno znajdą jakiś sposób, by zachować życie. A ona i Leo mają tylko jedno wyjście: muszą iść dalej. Przyjrzała mu się. Włosy miał teraz dłuższe i bardziej potargane, twarz wydłużoną, więc już nie wyglądał jak chochlik, raczej jak elf z bajek. Najbardziej zmieniły mu się oczy. Nieustannie błądziły, jakby próbował dostrzec coś za horyzontem. - Leo, przepraszam... Uniósł brew. - W porządku. Za co? - Za... - Machnęła wokoło ręką. - Za wszystko. Za to, że myślałam, że jesteś Sammym, za to, że cię podpuszczałam. No wiesz, ja wcale nie chciałam, ale jeśli to robiłam... - Hej. - Ścisnął jej rękę, ale w tym geście nie wyczuła nic romantycznego. — Maszyny są po to, by działać. -Yyy... co? - Myślę, że w zasadzie wszechświat działa jak maszyna. Nie wiem, kto ją stworzył: fata, bogowie, Bóg przez duże B czy ktoś inny, ale jakoś się telepie do przodu. No jasne, drobne części się psują, co jakiś czas coś fiksuje, ale przeważnie... jak coś się dzieje, to nie bez powodu. Jak to, że ty i ja się spotkaliśmy. - Leonie Valdez, jesteś filozofem. - Nie. Jestem tylko mechanikiem. Ale myślę, że mój bisabuelo Sammy wiedział, co jest grane. Pozwolił ci odejść, Hazel. A moim zadaniem jest powiedzieć ci, że tak musiało być, że dobrze się stało. Hazel 495 Ty i Frank... pasujecie do siebie. Wszyscy musimy przez to jakoś przejść. Mam nadzieję, że wy dwoje macie szansę na szczęśliwe życie. No i Zhang nie potrafi sobie sam zawiązać butów. - Ty draniu - mruknęła Hazel, ale poczuła, że coś się w niej rozluźniło, jakiś supeł napięcia, który nosiła w sobie od tygodni. Leo naprawdę się zmienił. Pomyślała, że znalazła dobrego przyjaciela. - Co się z tobą działo, kiedy się usamodzielniłeś? - zapytała. -Kogo spotkałeś? Zadrgały mu powieki. - To długa historia. Kiedyś ci to opowiem, ale sam wciąż nie mogę się z tego otrząsnąć. - Wszechświat to maszyna, więc wszystko się ułoży. - Mam nadzieję. - Pod warunkiem, że nie jest to jedna z twoich maszyn. Bo twoje maszyny nigdy nie działają tak, jak miały działać. - Ha-ha-ha. - Leo wezwał ogień do ręki. - No to którędy teraz, Miss Podziemia? Hazel spojrzała w głąb biegnącego w dół tunelu. Po blisko dziesięciu metrach rozdzielał się na cztery mniejsze arterie. Były identyczne,, ale z ostatniej po lewej stronie promieniowało zimno. - Tędy - powiedziała. - Czuję, że jest najmniej niebezpieczne. - Sam się prosiłem. Ruszyli w drogę. Gdy tylko minęli pierwszy łuk, odnalazła ich łasica Gale. Wdrapała się po nodze i boku Hazel, po czym owinęła się jej wokół szyi, popiskując gniewnie, jakby chciała powiedzieć: „Gdzie byliście? Dlaczego tak późno?” - Ojej, znowu ta smrodząca łasiczka - jęknął Leo. - Jeśli zacznie rozrabiać gdzieś blisko, z moim ogniem i w ogóle, to możemy wylecieć w powietrze. Hazel Hazel uciszyła oboje. Wyczuwała, że tunel opada łagodnie przez jakieś sto metrów, a potem otwiera się na wielką komorę. Ktoś w niej był... ktoś zimny, ciężki i potężny. Nie czuła czegoś takiego od czasu tragedii w jaskini na Alasce, gdzie Gaja zmusiła ją do wskrzeszenia Porfyriona, króla gigantów. Wtedy Hazel pokrzyżowała jej plany, ale musiała zburzyć jaskinię, poświęcając życie swoje i matki. Nie chciała jeszcze raz przeżyć czegoś podobnego. - Leo, przygotuj się - szepnęła. - Jesteśmy blisko. — Blisko czego? Korytarzem potoczył się kobiecy głos: — Blisko mnie. Hazel poczuła takie mdłości, że kolana się pod nią ugięły. Wszystko się zachwiało. Straciła poczucie kierunku, zawsze tak niezawodne w podziemiach. Zdawało im się, że nie zrobili żadnego ruchu, a jednak znaleźli się nagle sto metrów dalej, w wejściu do jaskini. - Witajcie — powiedział kobiecy głos. - Czekałam na was. Hazel omiotła wzrokiem jaskinię. Nie zobaczyła nikogo. Komora przypominała Panteon w Rzymie, z tą różnicą, że była ozdobiona w stylu nowohadesowym. Obsydianowe ściany były pokryte płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny śmierci: ofiary plag, trupy na polu bitwy, sale tortur ze szkieletami wiszącymi w żelaznych klatkach - wszystko wysadzane drogimi kamieniami, co sprawiało, że owe sceny wydawały się jeszcze bardziej koszmarne. Podobnie jak w Panteonie kopulaste sklepienie podzielone było na rzędy kwadratowych kasetonów, ale tutaj każdy kaseton był stelą - czymś w rodzaju pomnika grobowego z greckimi inskrypcjami. Hazel zastanawiała się, czy za nimi są pochowane ciała. Nie była tego pewna, bo teraz jej zdolność wyczuwania wszystkiego w podziemiach została wygaszona. Hazel 497 Nie dostrzegła innych wyjść. W apeksie sklepienia, tam, gdzie w Panteonie jest otwarty świetlik, połyskiwała okrągła płyta z czarnego kamienia, jakby dla wzmocnienia poczucia, że z tego miejsca nie ma wyjścia - wyżej nie ma nieba, tylko ciemność. Wzrok Hazel powędrował na środek komory. - Taaak - mruknął Leo. — To są drzwi, nie jest źle. Z piętnaście metrów od nich stała klatka windy; panele jej drzwi ozdobione były złotymi i żelaznymi rytami. Rzędy łańcuchów po każdej stronie mocowały obramowanie do wielkich haków w posadzce. Wokoło pełno było czarnego gruzu. W Hazel wezbrał gniew, gdy zdała sobie sprawę, że w tym miejscu stał kiedyś starożytny ołtarz Hadesa. Został zniszczony, by zrobić miejsce dla Wrót Śmierci. - Gdzie jesteście?! - zawołała. - Nie widzisz nas? — odpowiedział szyderczy kobiecy głos. — Myślałam, że Hekate wybrała ciebie, bo jesteś taka bystra. Hazel znowu poczuła wzbierającą w żołądku falę mdłości. Siedząca na jej ramieniu Gale szczeknęła i puściła wiatry, co nie poprawiło sytuacji. Ciemne plamki zawirowały jej przed oczami. Zamrugała, aby je odpędzić, ale tylko jeszcze bardziej pociemniały, a potem scaliły się w sześciometrową mroczną postać piętrzącą się obok Wrót. Giganta Klytiosa spowijał czarny dym, tak jak w jej wizji na rozdrożu, ale teraz dostrzegała mgliście jego formę - smocze nogi pokryte popielistymi łuskami, masywny człekokształtny tułów odziany w stygijski pancerz, długie, zaplecione w warkoczyki włosy, które wyglądały, jakby były z dymu. Cerę miał ciemną jak Śmierć (a Hazel spotkała już ..Śmierć). Jego oczy połyskiwały zimno jak diamenty. Nie miał broni, ale to nie czyniło go mniej przerażającym. Leo zagwizdał. 498 Hazel - Wiesz, Klytiosie... jak na takiego wielkiego faceta, masz piękny głos. - Idiota - syknął kobiecy głos. W połowie drogi między Hazel i gigantem powietrze zamigotało. Pojawiła się czarodziejka. Miała na sobie wytworną suknię bez rękawów utkaną ze złotych nici. Upięte w kok włosy przytrzymywała opaska z diamentów i szmaragdów. Miała też naszyjnik w kształcie miniaturowego labiryntu na sznurku rubinów, które Hazel przywodziły na myśl krople krwi. Biło z niej ponadczasowe, królewskie piękno - jak z posągu, który można podziwiać, ale którego nie można pokochać. W jej oczach migotała złość. - Pazyfae — powiedziała Hazel. Kobieta skłoniła głowę. - Moja droga Hazel Levesque. Leo zakaszlał. - Znacie się? Jesteście kumpelkami z Podziemia czy... - Milcz, głupcze. - Głos Pazyfae był łagodny, ale pełen jadu. -Nie znoszę młodych półbogów. Zawsze są tacy zarozumiali, tacy bezczelni i wszystko niszczą. - Hej, proszę pani - zaprotestował Leo. - Ja raczej nie niszczę. Jestem synem Hefajstosa. - Ślusarz - warknęła Pazyfae. - Jeszcze gorzej. Znałam Dedala. Przez te jego wynalazki miałam same kłopoty. Leo zamrugał. - Dedala? Tego Dedala? No, to powinnaś wiedzieć wszystko o nas, ślusarzach. Naprawiamy, konstruujemy, a od czasu do czasu wpychamy pyskatym babom w gęby nasycone oliwą szmaty... - Leo. - Hazel powstrzymała go, kładąc mu rękę na piersi. Czuła, że jeśli Leo się nie przymknie, czarodziejka zamieni go w coś okropnego. - Ja się tym zajmę, dobrze? Hazel 499 - Posłuchaj swojej przyjaciółki - powiedziała Pazyfae. - Bądź grzecznym chłopcem i pozwól porozmawiać kobietom. Podeszła do nich, przypatrując się Hazel. Jej oczy były pełne takiej nienawiści, że Hazel ścierpła skóra. Magiczna moc promieniowała z niej jak żar z pieca. Jej mina budziła niepokój i była dziwnie znajoma... Ale gigant Klytios jakoś bardziej ją niepokoił. Stał z tyłu, milczący i nieruchomy, tylko ciemny dym wydobywał się z jego ciała, opadając wokół stóp. To on był ową zimną istotą, którą wcześniej wyczuła - niby olbrzymi blok obsydianu, tak ciężki, że nie zdołałaby go ruszyć z miejsca, mocarny i niezniszczalny... i całkowicie pozbawiony uczuć. - Twój... twój przyjaciel nie jest gadatliwy - powiedziała. Pazyfae spojrzała przez ramię na giganta i prychnęła lekceważąco. - Módl się, by milczał, moja droga. Gaja łaskawie pozwoliła mi zająć się wami, ale Klytios jest moim... och... zabezpieczeniem. A tak między nami, czarodziejkami, to ci wyznam, że jest tutaj również po to, by kontrolować moją magiczną moc, na wypadek, gdybym zapomniała o rozkazach mojej nowej pani. Gaja jest bardzo ostrożna. Hazel kusiło, by zaprzeczyć, że jest czarodziejką. Nie chciała wiedzieć, w jaki sposób Pazyfae ma się nimi „zająć” albo jak gigant kontroluje jej magiczną moc. Wyprostowała się i próbowała wyglądać na pewną siebie. - Nie wiem, co zamyślasz - powiedziała - ale to ci się nie uda. Pokonaliśmy już wszystkie potwory, które nasłała Gaja, by nas powstrzymać. Jeśli jesteś mądra, to lepiej usuń nam się z drogi. Gale kłapnęła zębami potakująco, ale słowa Hazel nie zrobiły na Pazyfae wrażenia. - Nie wyglądacie mi na takich - zakpiła czarodziejka. - No, ale wy, półbogowie, nigdy na takich nie wyglądacie. Na przykład mój małżonek, Minos, król Krety Był synem Zeusa, ale po jego 5oo Hazel wyglądzie nigdy byś o tym nie pomyślała. Był taki mizerny jak ten tutaj. - Machnęła ręką w stronę Leona. - Ojej - mruknął Leo. - Minos musiał nieźle narozrabiać, skoro zasłużył na ciebie. Nozdrza Pazyfae zadrgały. - Och... nawet nie masz pojęcia. Był za dumny, by złożyć ofiarę Posejdonowi, więc bogowie pokarali mnie za jego arogancję. - Minotaur - przypomniała sobie nagle Hazel. Ta legenda była tak wstrząsająca i zarazem groteskowa, że Hazel zawsze zatykała sobie uszy, kiedy ją opowiadano w Obozie Jupiter. Na skutek klątwy Pazyfae zakochała się we wspaniałym byku należącym do jej męża. Urodziła Minotaura — pół człowieka, pół byka. Teraz, kiedy Pazyfae miotała na nią spojrzenia ostre jak sztylety, Hazel uświadomiła sobie, dlaczego wyraz twarzy czarodziejki wydał jej się tak znajomy. Miała w oczach taką samą gorycz i taką samą nienawiść, jakie miewała czasami matka Hazel. W chwilach załamania Marie Levesque patrzyła na Hazel tak, jakby jej córka była jakimś potworem, przekleństwem bogów, źródłem jej wszystkich nieszczęść. Właśnie dlatego legenda o Minotaurze tak na Hazel działała - nie jako odrażająca wizja Pazyfae parzącej się z bykiem, ale jako sytuacja, w której dziecko, jakiekolwiek dziecko, mogło być uważane za potwora, za karę dla jego rodziców, za istotę, którą trzeba gdzieś uwięzić i nienawidzić. Minotaur zawsze wydawał się Hazel ofiarą w całej tej historii. - Tak - odezwała się w końcu Pazyfae. - Nie mogłam znieść swojej hańby Kiedy mój syn się urodził i został zamknięty w Labiryncie, Minos całkowicie mnie odrzucił. Powiedział, że zniszczyłam mu reputację! A wiesz, co się później stało z Minosem, Hazel Levesque? Został nagrodzony. Został sędzią umarłych w Podziemiu, jakby w ogóle miał prawo kogokolwiek osądzać! A tym sędzią mianował go Hades. Twój ojciec. Hazel - Pluton. Pazyfae uśmiechnęła się szyderczo. - Nieważne. Teraz rozumiesz, dlaczego nienawidzę półbogów tak samo jak bogów. Gaja obiecała mi, że dostanę w swoje ręce każdego z twoich braci, który przeżyje wojnę, żebym mogła patrzeć na ich powolną śmierć w moim nowym królestwie. Chciałabym tylko mieć więcej czasu, by was dwoje poddać powolnym i wymyślnym torturom. Niestety... Od Wrót Śmierci dobiegło łagodne ding. Rozjarzył się zielony guzik po prawej stronie obudowania. Łańcuchy zadygotały. - Sama widzisz. - Pazyfae wzruszyła ramionami, jakby chciała się usprawiedliwić. - Wrota działają. Otworzą się za dwanaście minut. Żołądek Hazel rozdygotał się prawie tak jak te łańcuchy. - Wyjdzie więcej potworów? - Na szczęście nie. Wszystkie są potrzebne tam... w świecie śmiertelników, w miejscu ostatecznej bitwy. - Pazyfae uśmiechnęła się do niej zimno. — Nie, myślę, że z Wrót korzysta ktoś inny... ktoś, kto nie ma do tego prawa. Leo zrobił krok do przodu. Dym buchnął z jego pięści. - Percy i Annabeth. Hazel zaniemówiła. Nie wiedziała, czy gula w jej gardle jest przejawem radości czy rozpaczy. Jeśli ich przyjaciołom udało się dotrzeć do Wrót, jeśli naprawdę pojawią się tu za dwanaście minut... - Och, nie przejmuj się tak. - Pazyfae machnęła lekceważąco ręką. - Klytios się nimi zajmie. Widzisz, moja droga, kiedy ten sygnał zabrzmi ponownie, ktoś po naszej stronie będzie musiał nacisnąć ten zielony guzik, bo inaczej Wrota się nie otworzą i ci, którzy są tam w środku... puf\ Nie ma ich. A może Klytios pozwoli im wyjść i sam się nimi zajmie? To zależy od was. $02 Hazel Hazel poczuła w ustach smak cyny. Nie chciała zadać tego pytania, ale musiała to zrobić. - A w jaki konkretnie sposób zależy to od nas? - No bo, oczywiście, potrzebujemy tylko dwojga półbogów. Ci szczęśliwcy zostaną przeniesieni do Aten i tam złożeni Gai w ofierze podczas Święta Nadziei. - Oczywiście - mruknął Leo. - Więc kto to będzie: wy dwoje czy wasi przyjaciele w windzie? — Czarodziejka rozłożyła ramiona. — Zobaczymy, kto przeżyje te dwanaście... teraz już jedenaście minut. Jaskinię spowiła ciemność. LXXIV HAZEL Igła wewnętrznego kompasu Hazel obracała się jak szalona. Kiedy była bardzo mała, w Nowym Orleanie w późnych latach trzydziestych, matka zaprowadziła ją do dentysty, żeby wyrwał jej ząb. Po raz pierwszy i ostatni zaaplikowano jej eter. Dentysta obiecywał, że ogarnie ją senność i miłe otępienie, ale Hazel poczuła się tak, jakby wylatywała ze swojego ciała, przerażona i niepanująca nad tym, co się z nią dzieje. Kiedy eter przestał działać, wymiotowała przez trzy dni. To, co było teraz, przypominało wielką dawkę eteru. Zdawała sobie niejasno sprawę z tego, że nadal jest w jaskini. Pazyfae stoi tuż przed nimi, Klytios czeka w milczeniu przy Wrotach Śmierci. Ale spowiły ją kłęby Mgły, mącąc jej poczucie rzeczywistości. Zrobiła krok do przodu i wpadła na ścianę, której nie powinno tam być. Leo naparł dłońmi na kamienny mur. - Co się dzieje? Gdzie jesteśmy? 5°4 Hazel Byli w jakimś korytarzu, biegnącym w lewo i w prawo. W żelaznych uchwytach płonęły pochodnie. Pachniało stęchlizną, jak w starym grobowcu. Siedząca na ramieniu Hazel Gale szczekała wściekle, wbijając jej pazurki w obojczyki. - Tak, wiem - mruknęła Hazel do łasiczki. - To iluzja. Leo uderzył pięścią w ścianę. - Całkiem solidna iluzja. Pazyfae roześmiała się. Jej głos był rozmyty i jakby dopływał z daleka. - Więc to iluzja, Hazel Levesque, czy może coś więcej? Nie pojmujesz, co stworzyłam? Hazel była tak oszołomiona, że ledwo trzymała się na nogach, w głowie miała zamęt. Próbowała wytężyć zmysły, zobaczyć coś przez Mgłę i na nowo odnaleźć jaskinię, ale wyczuwała jedynie biegnące w wiele stron tunele - w wiele stron, tylko nie do przodu. Przypadkowe myśli rozbłyskiwały jej w mózgu jak grudki złota wydobywające się na powierzchnię. Dedal. Minotaur zamknięty w Labiryncie. Umrzesz powoli w moim nowym królestwie. - Labirynt - powiedziała na głos. - Ona odtwarza Labirynt. - Co znowu? - Leo walił w ścianę młotkiem, ale odwrócił się do niej i zmarszczył brwi. - Myślałem, że Labirynt zawalił się podczas bitwy o Obóz Herosów... i że był jakoś połączony z siłą życiową Dedala czy coś w tym rodzaju, więc Dedal umarł. Pazyfae zacmokała z dezaprobatą. - Ach, ale ja wciąż żyję. Myślisz, że wszystkie sekrety tych podziemi to dzieło Dedala? To ja tchnęłam życie w jego Labirynt. Dedal był nikim w porównaniu ze mną, nieśmiertelną czarodziejką, córką Heliosa, siostrą Kirke! Teraz Labirynt będzie moim królestwem. - To iluzja - upierała się Hazel. - Wystarczy się przez nią przedrzeć. Hazel 505 Gdy to powiedziała, wydało jej się, że ściany zrobiły się jeszcze bardziej solidne i nieustępliwe, a zapach stęchlizny się nasilił. - Za późno, za późno - zanuciła Pazyfae. — Labirynt już się przebudził. Rozrośnie się pod skórą ziemi ponownie, gdy wasz śmiertelny świat zostanie z nią zrównany. A wy, półbogowie... wy, herosi... będziecie się błąkać po jego korytarzach, powoli umierając z pragnienia, strachu i żalu. Albo może, jeśli poczuję litość, umrzecie szybko w wielkim bólu! Pod stopami Hazel w posadzce otworzyły się dziury. Złapała Leona wpół i odciągnęła w bok, gdy z dziur wystrzelił rząd kolców, przebijając sufit. - Uciekajmy! - krzyknęła. Śmiech Pazyfae toczył się echem po korytarzu. - Dokąd biegniesz, młoda czarodziejko? Uciekasz przed iluzją? Hazel nie odpowiedziała. Była zbyt pochłonięta walką o życie. Za nimi kolce rząd za rzędem strzelały w sufit z jednostajnym tank, tank, tank. Pociągnęła Leona w jakiś boczny korytarz, przeskakując nad wnykami, po czym zatrzymała się tuż przed ziejącą w posadzce jamą. Miała z pięć metrów szerokości. - Jak jest głęboka? - wydyszał Leo. Nogawkę miał rozdartą w miejscu, gdzie drasnął go jeden z kolców. Hazel wyczuła, że przepaść ma przynajmniej piętnaście metrów głębokości, a na jej dnie jest sadzawka trucizny. Czy jednak mogła zaufać swoim zmysłom? Nie wiedziała, czy Pazyfae naprawdę stworzyła nowy Labirynt, ale wierzyła, że wciąż są w tej samej jaskini, a Pazyfae i Klytios patrzą rozbawieni, jak ona i Leo biegają po niej bez celu. Mogła to być iluzja, mimo to Hazel wiedziała, że musi wydostać się z tego labiryntu, bo pułapki ich zabiją. - Osiem minut - rozległ się głos Pazyfae. - Bardzo bym chciała, żebyście przeżyli, naprawdę. To by dowiodło, że jesteście warci 5°6 Hazel złożenia was w ofierze Gai w Atenach. No, ale wówczas wasi przyjaciele w windzie nie będą już nam potrzebni. Serce Hazel zabiło szybciej. Stanęła przed ścianą po lewej stronie. Poczuła, że bez względu na to, co mówią jej zmysły, w tym kierunku powinny być Wrota Śmierci. Pazyfae powinna stać tuż przed nią. Zapragnęła przebić się przez tę ścianę i udusić czarodziejkę. W ciągu ośmiu minut ona i Leo muszą się znaleźć przy Wrotach Śmierci, by wypuścić przyjaciół. Ale Pazyfae jest nieśmiertelną czarodziejką i ma za sobą tysiące lat doświadczenia w rzucaniu zaklęć. Nie pokona jej samą siłą woli. Hazel udało się ogłupić bandytę Skirona, pokazując mu to, co chciał zobaczyć. Teraz musi odkryć, czego najbardziej pragnie Pazyfae. - Siedem minut - zanuciła czarodziejka. - Szkoda, że tak mało mamy czasu! A tyle jeszcze upokorzeń chciałabym wam zadać. To było to. Trzeba podnieść rzuconą rękawicę. Trzeba sprawić, by ten labirynt stał się jeszcze bardziej groźny, jeszcze bardziej widowiskowy - trzeba sprawić, by Pazyfae skupiła się na pułapkach, a nie na kierunku, w którym prowadzi Labirynt. - Leo, skaczemy - powiedziała Hazel. -Ale... - Nie jest tak daleko, jak na to wygląda. Razem! Złapała go za rękę i skoczyli nad przepaścią. Kiedy wylądowali po drugiej stronie, za nimi nie było już czarnej dziury, tylko kilkucentymetrowa szczelina w posadzce. - Naprzód! - zawołała. Pobiegli, a głos Pazyfae zawodził: - Och, nie, moja droga, nie. W ten sposób nie przeżyjecie. Sześć minut. Pękło sklepienie nad nimi. Łasica Gale pisnęła ostrzegawczo, ale Hazel wyobraziła sobie nowy tunel prowadzący w lewo - tunel Hazel 5°7 jeszcze bardziej niebezpieczny albo prowadzący w złym kierunku. Mgła ustąpiła przed jej wolą. Tunel się pojawił. Wbiegli do niego. Pazyfae westchnęła. - Nie jesteś w tym dobra, moja droga. Ale w Hazel zatliła się iskierka nadziei. Stworzyła tunel. Naderwała magiczną tkankę Labiryntu. Posadzka zapadła się pod nimi. Hazel uskoczyła w bok, ciągnąc za sobą Leona. Wyobraziła sobie inny tunel, prowadzący w przeciwnym kierunku niż ten, skąd przyszli, ale pełen trującego gazu. Labirynt jej usłuchał. - Leo, wstrzymaj oddech - ostrzegła go. Dali nurka w trującą mgłę. Oczy zapiekły ją tak, jakby sobie w nie wtarła tabasco, ale biegła dalej. - Pięć minut - oznajmiła Pazyfae. - Niestety! Tak bym chciała, byście cierpieli dłużej! Wpadli w korytarz ze świeżym powietrzem. Leo zakaszlał. - Żeby tylko się przymknęła. Przemknęli pod spiżową pętlą. Hazel wyobraziła sobie tunel zakręcający z powrotem do Pazyfae, choćby łagodnie. Mgła nagięła się do jej woli. Ściany tunelu zaczęły się do siebie zbliżać. Hazel nie próbowała tego powstrzymać. Sprawiła, by zwierały się szybciej, wstrząsając posadzką i rozrywając sklepienie. Biegli, walcząc o życie, a krzywizna tunelu przybliżała ich do miejsca, w którym, jak miała nadzieję Hazel, był środek jaskini. - Szkoda - powiedziała Pazyfae. - Tak bym chciała zabić i was, i waszych przyjaciół w windzie, ale Gaja nalegała, by dwoje z was utrzymać przy życiu aż do Święta Nadziei, kiedy zrobimy dobry użytek z waszej krwi! No cóż, będę musiała znaleźć jakieś inne ofiary, by błądziły po moim Labiryncie. Wy okazaliście się wielką pomyłką. jo 8 Hazel Hazel i Leo zatrzymali się gwałtownie. Przed nimi rozwarła się otchłań tak szeroka, że nie widać’było jej drugiego brzegu. Gdzieś z głębi tej ciemnej otchłani dobiegł syk tysięcy wężów. Hazel kusiło, by się cofnąć, ale tunel za nimi już się zamykał, tak że stali na wąskiej półce. Gale przeszła po ramionach Hazel i puściła bąka. - Dobra, dobra - mruknął Leo. - Te ściany to części ruchome. Muszą być mechaniczne. Daj mi sekundę. - Nie, Leo. Stąd nie można wrócić. -Ale... - Chwyć mnie za rękę. Na trzy. - Ale... - Trzy! - Co?! Hazel skoczyła w przepaść, pociągając go ze sobą. Starała się nie zważać na jego wrzask i na łasiczkę, która przywarła do jej szyi. Całą wolę włożyła w to, by przeciwstawić się magii Labiryntu. Pazyfae roześmiała się triumfalnie, wiedząc, że za chwilę roztrzaskają się na dnie albo zginą, pokąsani przez jadowite węże. Ale Hazel wyobraziła sobie rynnę w ciemności, tuż na lewo. Przekręciła się w locie i poszybowała ku niej. Uderzyli twardo w rynnę i ześliznęli się nią do jaskini, lądując prosto na Pazyfae. -Ach! Głowa czarodziejki stuknęła o posadzkę. Leo już siedział jej na piersiach. Przez chwilę wszyscy troje i łasica byli jednym kłębowiskiem ciał. Hazel próbowała dobyć miecza, ale Pazyfae udało się pierwszej wyplątać. Cofnęła się od nich, jej kok wygiął się na bok jak rozmiękły tort. Jej suknia była poplamiona tłustymi plamami z pasa Leona. - Wy żałośni dranie! - zawyła. Hazel Labirynt zniknął. Parę metrów od nich stał Klytios, zwrócony do nich plecami, obserwując Wrota Śmierci. Według obliczeń Hazel od pojawienia się przyjaciół dzieliło ich trzydzieści sekund. Szaleńczy bieg przez labirynt i panowanie nad Mgłą bardzo ją wyczerpały, ale musiała dokonać jeszcze jednej sztuczki. Udało się jej sprawić, by Pazyfae ujrzała to, co najbardziej pragnęła zobaczyć. Teraz musi sprawić, by czarodziejka ujrzała to, czego się najbardziej lęka. - Musisz naprawdę nienawidzić półbogów - powiedziała Hazel, starając się naśladować okrutny uśmiech Pazyfae. - Bardzo się starałaś, co, Pazyfae? - Bzdury! - krzyknęła Pazyfae. - Rozerwę was na strzępy! Ja... - Biedna Pazyfae, same porażki. Twój mąż cię zdradził. Tezeusz zabił Minotaura i wykradł twoją córkę Ariadnę. A teraz dwie wielkie pomyłki zwróciły przeciw tobie twój własny labirynt. Ale wiedziałaś, że tak będzie, prawda? Ty zawsze w końcu zawodzisz. -Jestem nieśmiertelna! - jęknęła Pazyfae. Cofnęła się o krok, dotykając palcami swojego naszyjnika. - Nie możecie mnie pokonać! -Już zostałaś pokonana - odparowała Hazel. - Spójrz. Pokazała na stopy czarodziejki. Otworzyła się pod nimi klapa. Pazyfae z krzykiem spadła w bezdenną otchłań, która w rzeczywistości nie istniała. Posadzka zasklepiła się. Czarodziejka zniknęła. Leo spojrzał na Hazel zdumiony. -Jak ty to...? W tym momencie rozległo się ding. Klytios nie nacisnął guzika, tylko cofnął się od windy. Ich przyjaciele byli w niej uwięzieni. - Leo! - krzyknęła Hazel. Od windy dzieliło ich dziesięć metrów, ale Leo wyciągnął śrubokręt i cisnął nim jak cyrkowiec nożem. Wydawało się to niemożliwe, ale śrubokręt przeleciał tuż obok Klytiosa i uderzył w guzik. Hazel Wrota Śmierci rozwarły się z sykiem. Buchnął czarny dym i dwa ciała wypadły z windy twarzami na posadzkę - Percy i Annabeth, bezwładni jak trupy. Hazel załkała. - Och, bogowie... Ona i Leo ruszyli ku nim, ale Klytios uniósł rękę, zatrzymując ich tym gestem w miejscu. Jego potężna smocza łapa zawisła nad głową Percy’ego. Dymny całun, który osnuwał giganta, spowił Annabeth i Percy’ego kłębem czarnej mgły. Klytios przechylił głowę. Jego diamentowe oczy zalśniły. U jego stóp Annabeth drgnęła, jakby dotknęła przewodu elektrycznego. Oczy stanęły jej w słup, czarny dym wydobył się z ust. - Ja nie jestem Pazyfae - powiedziała obcym głosem, niskim jak gitara basowa. - Nie ze mną takie sztuczki. - Przestań! Nawet z tej odległości Hazel wyczuwała, że siły życiowe opuszczają Annabeth, a jej puls słabnie. Wyciągając słowa z jej ust, Klytios ją zabijał. Gigant trącił stopą głowę Percy ego. - Jeszcze dycha. - Słowa giganta wypłynęły z ust Percy’ego. - To straszny wstrząs dla śmiertelnego ciała. Mogę to sobie wyobrazić, bo sam wróciłem z Tartaru. Za chwilę ich zabiorę. Teraz ponownie zwrócił uwagę na Annabeth. Z jej ust znowu wydobył się dym. - Zwiążę ich i zabiorę do Porfyriona w Atenach. Takiej ofiary nam trzeba. Ale, niestety, to oznacza, że wy dwoje nie jesteście już nam potrzebni. - Tak? - warknął Leo. - Wiesz co, stary? Może i masz swój dym, za to ja mam ogień. Jego dłonie zapłonęły. Wystrzelił białymi kolumnami ognia w giganta, ale jego dymna aura natychmiast je wchłonęła. Macki Hazel 5n czarnej mgły powędrowały po liniach ognia, wygaszając blask i żar i okrywając Leona ciemnością. Leo osunął się na kolana, ściskając się za gardło. - Nie! Hazel pobiegła ku niemu, ale Gale zapiszczała ostrzegawczo na jej ramieniu. - Nie radzę. - Głos Klytiosa wydobył się z ust Leona. — Niczego nie rozumiesz, Hazel Levesque. Ja pochłaniam czary. Niszczę głos i duszę. Nie pokonasz mnie. Czarna mgła zaczęła się rozrastać, pokrywając Annabeth i Percy ego, sunąc ku Hazel. Krew huczała jej w uszach. Musi coś zrobić - ale co? Skoro ten czarny dym tak łatwo obezwładnił Leona, jaką szansę ma ona? - Og-gień - wyjąkała cicho. - Podobno to twój słaby punkt. Gigant zacmokał, tym razem używając strun głosowych Annabeth. - Bardzo na to liczysz, co? To prawda, nie lubię ognia. Ale płomienie Leona Valdeza jakoś nie wyrządziły mi krzywdy. Gdzieś spoza Hazel odezwał się miękki, liryczny głos: - A co powiesz na moje płomienie, stary druhu? Gale pisnęła, podniecona, zeskoczyła z ramion Hazel i pomknęła ku wejściu do jaskini, gdzie stała jasnowłosa kobieta w czarnej sukni. Wokół niej kłębiła się Mgła. Gigant cofnął się, wpadając plecami na Wrota Śmierci. -Ty- powiedział ustami Percy’ego. -Ja - zgodziła się Hekate. Rozłożyła ramiona. W jej dłoniach pojawiły się płonące pochodnie. - Minęły tysiąclecia, odkąd walczyłam po stronie półboga, ale Hazel Levesque udowodniła, że jest tego warta. Co na to powiesz, Klytiosie? Pobawimy się ogniem? LXXV HAZEL Cj dyby gigant uciekł z wrzaskiem, Hazel byłaby mu za to wdzięczna. Wreszcie wszyscy mogliby odetchnąć. Ale Klytios sprawił jej zawód. Na widok płonących pochodni bogini odzyskał wigor. Tupnął nogą, wstrząsając posadzką i o mały włos nie miażdżąc ramienia Annabeth. Czarny dym zakłębił się wokół niego, aż Annabeth i Percy całkowicie pod nim zniknęli. Widać było tylko rozjarzone oczy giganta. - Dumne słowa. - Klytios przemówił ustami Leona. - Wybacz, bogini. Kiedy się ostatnim razem spotkaliśmy, pomagali ci Herkules i Dionizos, najpotężniejsi na świecie herosi, obaj mieli zostać bogami. A teraz przyprowadzasz mi... tych? Bezwładne ciało Leona skręciło się z bólu. - Przestań! - krzyknęła Hazel. Nie zastanawiała się nad tym, co się teraz miało stać. Po prostu wiedziała, że musi chronić przyjaciół. Wyobraziła sobie, że stoją za nią, w ten sam sposób, w jaki wyobrażała sobie nowe tunele pojawiające się w Labiryncie Pazyfae. Leo zniknął. Pojawił się Hazel 5Z3 ponownie u stóp Hazel, razem z Percym i Annabeth. Mgla zawirowała wokół niej, pokrywając kamienną posadzkę i bezwładne ciała przyjaciół. Tam, gdzie Mgła napotkała czarny dym, parował i syczał jak lawa staczająca się w morze. Leo otworzył oczy i wydyszał: - C-co...? Annabeth i Percy wciąż leżeli bez ruchu, ale Hazel wyczuła, że serca im biją mocniej, a oddechy się wyrównują. Siedząca na ramieniu Hekate Gale zaszczekała z zachwytu. Bogini zrobiła kilka kroków naprzód, jej ciemne oczy rozbłysły w blasku pochodni. - Masz rację, Klytiosie. Hazel Levesque to nie Herkules ani Dionizos, ale chyba zaraz się przekonasz, że im dorównuje. Poprzez dymny całun Hazel dostrzegła, że gigant otworzył usta, ale nic nie powiedział. Uśmiechnął się szyderczo, ale widać było, że stracił pewność siebie. Leo spróbował usiąść. - Co się dzieje? Co mogę...? - Pilnuj Percy’ego i Annabeth. - Hazel wyciągnęła swoją włócznię. - Zostań za mną. Zostań we Mgle. -Ale... Jej spojrzenie musiało być bardziej surowe, niż zdawała sobie z tego sprawę. Leo przełknął ślinę. - W porządku, rozumiem. Biała Mgła dobra. Czarny dym zły. Hazel ruszyła do przodu. Gigant rozłożył ramiona. Sklepienie zadygotało, a głos giganta potoczył się echem po jaskini, stokrotnie wzmocniony. - Dorównuje? - powtórzył, jakby przemawiał głosem chóru umarłych, wykorzystując do tego wszystkie dusze nieszczęśników pochowanych pod stelami na sklepieniu. - Bo nauczyła się kilku twoich magicznych sztuczek? Bo pozwoliłaś tym miernotom ukryć Hazel się w twojej Mgle? - W jego dłoni pojawił się miecz - klinga ze stygijskiego żelaza, podobna do tej, którą miał Nico, tyle że pięć razy większa. - Nie rozumiem, dlaczego Gaja uważa, że któryś z tych boskich bękartów godny jest, by złożyć go w ofierze. Zmiażdżę ich jak puste orzechy. Strach Hazel ustąpił miejsca wściekłości. Krzyknęła. Ściany jaskini zatrzeszczały jak lód wrzucony do ciepłej wody, a grad drogich kamieni posypał się ku gigantowi, przebijając jego pancerz jak śrut. Klytios zachwiał się do tyłu. Jego bezcielesny głos nabrzmiał bólem. Napierśnik był podziurawiony jak sito. Złoty ichor trysnął z rany na jego prawym ramieniu. Woal ciemności zaczął się rozwiewać. Hazel ujrzała żądzę mordu na twarzy giganta. -Ty- warknął. - Ty nędzna... - Nędzna? - powtórzyła spokojnie bogini. - Jestem pewna, że Hazel Levesque zna parę sztuczek, których nawet ja nie mogłam jej nauczyć. Hazel stała przed swoimi przyjaciółmi, zdecydowana, by ich bronić, ale powoli opuszczały ją siły. Miecz już ciążył jej w rękach, a jeszcze się nim nie zamachnęła. Zamarzyła, by był z nią teraz Arion. Mogłaby wykorzystać jego szybkość i siłę. Niestety, jej koński przyjaciel tym razem nie zdołałby pomóc. Był stworzeniem wielkich, otwartych przestrzeni, a nie podziemi. Gigant wbił palce w ranę w swoim bicepsie. Wyciągnął z niej diament i odrzucił go. Rana się zasklepiła. -A więc, córko Plutona - zagrzmiał - czyżbyś naprawdę uwierzyła, że Hekate na tobie zależy? Kirke była jej ulubienicą. I Medea. I Pazyfae. Ijak skończyły, co? Hazel usłyszała za plecami jęk Annabeth. Percy wybełkotał coś, co brzmiało jak „Bob-bob-bob?” Hazel STS Klytios ruszył do przodu z mieczem opuszczonym u boku, jakby zbliżał się do przyjaciela, a nie wroga. - Hekate nie powie ci prawdy. Wysyła akolitów takich jak ty, by za nią walczyli, ponosząc cale ryzyko. Jes'li jakimś cudem mnie pokonasz, dopiero wtedy będzie mogła mnie spalić. A potem ona będzie się pławić w triumfie zwycięstwa. Pewnie słyszałaś, jak Bachus postąpił z bliźniakami Aloadami w Koloseum. Hekate jest jeszcze gorsza. Pochodzi z rodu tytanów, a sama ich zdradziła. Potem zdradziła bogów. Naprawdę myślisz, że ciebie nie zdradzi? Z twarzy Hekate nie można było nic wyczytać. - Nie mogę odpowiedzieć na te oskarżenia, Hazel - powiedziała bogini. - To twoje rozdroża. Wybór należy do ciebie. - Tak, rozdroża. - Śmiech giganta potoczył się echem po jaskini. Jego rany całkowicie się wyleczyły. - Hekate oferuje ci same niejasności, wybory, mgliste obietnice, zawodne czary. Ja jestem anty-Hekate. Oferuję ci prawdę. Unicestwiam wybory i czary. Rozwieję Mgłę raz na zawsze i ukażę ci prawdziwy świat ze wszystkimi jego okropnościami. Leo wstał z trudem, zanosząc się kaszlem jak astmatyk. - Kocham tego faceta - wykrztusił. - Naprawdę, byłby dobry jako temat inspirujących seminariów. - Jego dłonie zapłonęły jak lutownice. - Ale mogę go po prostu podpalić. - Leo, nie - powiedziała Hazel. - To świątynia mojego ojca. To moja sprawa. -No dobra, ale... - Hazel... — wydyszała Annabeth. Hazel tak ucieszył głos przyjaciółki, że o mało co się do niej nie odwróciła, ale w porę sobie przypomniała, że nie może spuścić wzroku z Klytiosa. - Łańcuchy... - wyrzuciła z siebie Annabeth. Hazel zachłysnęła się własnym oddechem. Ale jest głupia! Wrota Śmierci wciąż były otwarte. Łańcuchy dygotały, utrzymując Hazel Wrota w miejscu. Trzeba je przeciąć, to znikną, a Gaja już ich nie dosięgnie. Był tylko jeden problem: wielki dymny gigant stojący jej na drodze. - Chyba naprawdę nie wierzysz, że cię na to stać-zakpił Klytios. - Co zrobisz, Hazel Levesque? Zarzucisz mnie rubinami? Zasypiesz szmaragdami? Hazel mu odpowiedziała. Uniosła spathę i zaatakowała. Klytios najwyraźniej nie spodziewał się z jej strony tak samobójczego aktu. Powoli unosił miecz. Zanim zdążył zadać cios, Hazel przemknęła między jego nogami i wbiła klingę z cesarskiego złota w jego gluteus maximus. Nie bardzo elegancki czyn. Zakonnice z Akademii Świętej Agnieszki na pewno byłyby zgorszone. Ale to podziałało. Klytios ryknął i zgiął się wpół, odsuwając się od niej. Mgła wciąż kłębiła się wokół Hazel, sycząc, gdy stykała się z czarnym dymem. Hazel zdała sobie sprawę, że Hekate ją wspiera, użyczając jej siły niezbędnej do utrzymywania obronnej Mgły. Ale wiedziała też, że gdy tylko osłabnie jej skupienie i ciemność jej dosięgnie, padnie. A jeśli do tego dojdzie... nie była pewna, czy Hekate będzie w stanie - albo czy zechce - powstrzymać giganta od zmiażdżenia Hazel i jej przyjaciół. Pobiegła do Wrót Śmierci. Mieczem roztrzaskała łańcuchy po lewej stronie, jakby były z lodu. Rzuciła się w prawo, ale Klytios ryknął: -NIE! Miała szczęście, że nie przeciął jej na pół. Płazem miecza ugodził ją w pierś i odrzucił w bok. Uderzyła całym ciałem w ścianę, słysząc trzask własnych kości. Leo wykrzyknął jej imię. W oczach jej się ćmiło, ale ujrzała błysk ognia. Hekate stała w pobliżu, jej postać migotała, jakby miała się rozpłynąć Hazel w powietrzu. Pochodnie w jej rękach zaczęły przygasać, ale mogło to po prostu oznaczać, że Hazel traci świadomość. Nie mogła się teraz poddać. Całą siłą woli zmusiła się do powstania. Bok ją piekł, jakby go nacinano brzytwami. Jej miecz leżał jakieś półtora metra od niej. Ruszyła ku niemu na chwiejnych nogach. - Klytios! - krzyknęła. Chciała, by zabrzmiało to jak okrzyk bojowy, ale głos miała słaby i chrypliwy. Ale przynajmniej zwróciła jego uwagę na siebie. Gigant odwrócił się od Leona, Percy’ego i Annabeth. Kiedy zobaczył, jak Hazel kuśtyka ku niemu, roześmiał się. - Nieźle, Hazel Levesque. Radzisz sobie lepiej, niż przypuszczałem. Ale same czary mnie nie pokonają, a tobie brakjuż sit. Hekate w końcu cię zawiodła, tak jak wszystkich swoich zwolenników. Mgła rzedła wokół niej. W drugim końcu jaskini Leo próbował wepchnąć Percy’emu do ust kawałek ambrozji. Annabeth odzyskała już świadomość, ale nie była w stanie nawet unieść głowy. Hekate stała ze swoimi pochodniami, patrząc i czekając - co zdenerwowało Hazel tak, że poczuła w sobie ostatni przypływ energii. Cisnęła mieczem - nie w giganta, ale we Wrota Śmierci. Pękły łańcuchy po prawej stronie. Hazel osunęła się na posadzkę, jej bok przeszył straszliwy ból. Wrota zadygotały i znikły w rozbłysku purpurowego światła. Klytios ryknął tak głośno, że kilka stel wypadło ze sklepienia i roztrzaskało się na posadzce. - To za mojego brata Nica - wydyszała Hazel. -1 za zniszczenie świątyni mojego ojca. - Pozbawiłaś' się prawa do szybkiej śmierci - warknął gigant. -Będziesz się powoli dusiła w ciemności, konając z bólu. Hekate ci nie pomoże. NIKT nie może ci pomóc! 5* Hazel Bogini uniosła pochodnie. - Nie byłabym taka pewna, Klytiosie. Przyjaciele Hazel po prostu potrzebowali trochę czasu, by do niej dotrzeć, czasu, który ty im dałeś, chełpiąc się i przechwalając. Klytios prychnął drwiąco. —Jacy przyjaciele? Te miernoty? Ich się nie boję. Powietrze przed Hazel zafalowało. Mgła zgęstniała, tworząc otwór, przez który przeszły cztery postacie. Hazel ogarnęła taka ulga, że załkała. Obandażowane ramię Franka krwawiło, ale żył. Obok niego stali Nico, Pipęr i Jason -wszyscy z mieczami w rękach. - Wybacz, że tak późno - powiedział Jason. - To ten facet, którego trzeba zabić? LXXVI HAZEL H azel prawie współczuła Klytiosowi. Zaatakowali go ze wszystkich stron - Leo miotał mu ogniem w nogi, Frank i Piper dźgali go w piersi, Jason z powietrza kopał go w twarz. Hazel była dumna, widząc, jak dobrze Piper zapamiętała jej lekcje szermierki. Za każdym razem, gdy dymny woal zaczynał pełznąć wokół któregoś z nich, Nico podbiegał, przebijał się przez ciemność i niszczył ją swoją stygijską klingą. Percy i Annabeth już dźwignęli się na nogi, słabi i oszołomieni, ale miecze mieli w dłoniach. Skąd Annabeth ma miecz? I z czego jest zrobiony - z kości słoniowej? Wyglądali, jakby chcieli pomóc, ale nie było takiej potrzeby. Gigant został już otoczony. Warczał, obracając się niezdarnie, jakby nie mógł się zdecydować, kogo najpierw zabić. — Zaraz! Spokojnie! Nie! Au! Ciemność wokół niego całkowicie zanikła, teraz chronił go tylko podziurawiony pancerz. Ichor sączył się z wielu ran. Rany natychmiast się goiły, ale Hazel czuła, że olbrzym opada z sił. po Hazel Jason po raz ostatni zaatakował go z powietrza, wymierzając mu kopniaka w piersi, i pancerz rozpadł się na kawałki. Klytios zatoczył się do tyłu. Miecz wypadł mu z ręki. Osunął się na kolana, otoczony przez półbogów. Dopiero wówczas podeszła do niego Hekate z uniesionymi pochodniami. Mgła zawirowała wokół giganta, sycząc i pieniąc się na jego skórze. - I tak to się kończy - powiedziała bogini. - Nic się nie kończy - rozbrzmiał gdzieś z góry głos Klytiosa, stłumiony i bełkotliwy. - Powstaną moi bracia. Gaja czeka tylko na krew Olimpu. Musiało was być tylu, żeby mnie pokonać. Co zrobicie, kiedy Matka Ziemia otworzy oczy? Hekate odwróciła pochodnie do góry nogami. Rzuciła je jak sztylety w głowę Klytiosa. Jego włosy zapaliły się szybciej niż sucha hubka. Płomienie objęły głowę, a potem całe ciało, aż żar i blask zmusiły Hazel do skrzywienia się i zmrużenia oczu. Klytios padł cicho twarzą w szczątki ołtarza Hadesa. Jego ciało zamieniło się w popiół. Przez chwilę wszyscy milczeli. Hazel usłyszała poszarpany, chrapliwy odgłos i uświadomiła sobie, że to jej własny oddech. Bok bolał ją tak, jakby go ugodziły rogi barana. Hekate stanęła przed nią. - Powinnaś już iść, Hazel Levesque. Wyprowadź stąd swoich przyjaciół. Hazel zacisnęła zęby, starając się powstrzymać gniew. - Tak po prostu? Bez żadnego „dziękuję”? Bez słowa pochwały? Bogini przechyliła głowę. Łasiczka Gale pisnęła - może to było pożegnanie, a może ostrzeżenie - i znikła w fałdach sukni swojej pani. - Nie ode mnie oczekuj wdzięczności - powiedziała bogini. -A jeśli chodzi o pochwały, jeszcze na to za wcześnie. Spiesz do Aten. Klytios się nie mylił. Giganci powstali. Wszyscy, silniejsi niż Hazel kiedykolwiek. Gaja już się budzi. Święto Nadziei okaże się końcem wszelkiej nadziei, jeśli nie zdążycie jej powstrzymać. Komnata zadrżała. Jeszcze jedna stela spadła ze sklepienia i roztrzaskała się na posadzce. - Dom Hadesa drży w posadach - powiedziała Hekate. - Idźcie. Jeszcze się spotkamy. I zniknęła. Mgła się rozwiała. - Ciepła osóbka - mruknął Percy. Inni zwrócili się do niego i do Annabeth, jakby dopiero teraz zdali sobie sprawę z ich obecności. - Stary. - Jason uścisnął go. - Wrócili z Tartaru! — zawołał Leo. - Moi przyjaciele! Piper objęła Annabeth i rozpłakała się. Frank podbiegł do Hazel. Łagodnie ją przytulił. -Jesteś ranna. - Chyba mam połamane żebra. Ale... Frank, co jest z twoim ramieniem? Uśmiechnął się. - To długa opowieść. Żyjemy. Teraz tylko to się liczy. Przemożne poczucie ulgi tak ją oszołomiło, że dopiero po chwili dostrzegła Nica, stojącego samotnie z twarzą pełną bólu i rozterki. - Hej! - zawołała, machając do niego zdrową ręką. Zawahał się, a potem podszedł i pocałował ją w czoło. - Cieszę się, że żyjesz - powiedział. - Duchy miały rację. Tylko jedno z nas zdołało dotrzeć do Wrót Śmierci. Twój tata byłby z ciebie dumny. Uśmiechnęła się, przykładając mu łagodnie dłoń do policzka. - Bez ciebie nie pokonalibyśmy Klytiosa. Musnęła go kciukiem pod okiem, zastanawiając się, czy płakał. Bardzo chciała zrozumieć, co się z nim dzieje - i co przeżywał przez ostatnie parę tygodni. Po tym wszystkim, co razem przeszli, wezbrała w niej wdzięczność, że ma brata. J22 Hazel Zanim zdążyła to powiedzieć, sklepienie zadrżało. W pozostałych jeszcze kasetonach pojawiły, się szczeliny. Opadły słupy pyłu. - Musimy się stąd wydostać - powiedział Jason. - Frank... Frank pokręcił głową. - Dziś już nie poproszę ponownie zmarłych o przysługę. - Zaraz, o co chodzi? - zdziwiła się Hazel. Piper uniosła brwi. - Twój niesamowity chłopak, jako syn Marsa, wezwał martwych legionistów, którzy przeprowadzili nas przez... yyy... właściwie to nie wiem, przez co. Korytarze zmarłych? Wiem tylko, że było bardzo, bardzo ciemno. Ściana na lewo pękła. Dwoje rubinowych oczu z wyrzeźbionego na niej szkieletu wypadło i potoczyło się po posadzce. - Będziemy musieli zamienić się w cienie - powiedziała Hazel. Nico skrzywił się. - Hazel, sam ledwo bym podołał. Z siedmioma osobami... - Pomogę ci. Starała się, by to zabrzmiało pewnie. Jeszcze nigdy nie przenosiła się dokądś jako cień, nie miała pojęcia, czy potrafi, ale po opanowaniu Mgły i zmianie Labiryntu musiała uwierzyć, że to jest możliwe. Ze sklepienia spadł cały rząd płytek. - Złapmy się wszyscy za ręce! - krzyknął Nico. Szybko utworzyli krąg. Hazel wyobraziła sobie grecki krajobraz nad nimi. Komora się zawaliła, a ona poczuła, że zamienia się w cień. Pojawili się na zboczu wzgórza nad Acheronem. Woda połyskiwała w blasku wschodzącego słońca, obłoki zabarwiły się na pomarańczowo. Chłodne powietrze poranka pachniało kapryfolium. Hazel prawą ręką ściskała dłoń Franka, lewą Nica. Wszyscy żyli i, z małymi wyjątkami, byli cali i zdrowi. Blask słońca na Hazel drzewach był najcudowniejszą rzeczą, jaką Hazel kiedykolwiek widziała. Zapragnęła zatrzymać tę chwilę - bez potworów, bez bogów, bez złych duchów. A potem jej przyjaciele zaczęli się niespokojnie poruszać. Nico zdał sobie sprawę, że trzyma za rękę Percy’ego, i szybko ją puścił. Leo zatoczył się do tyłu. - Wiecie co... ja chyba muszę usiąść. Przewrócił się. Inni też popadali. „Argo II” wciąż unosił się nad rzeką kilkaset metrów od nich. Hazel wiedziała, że powinni dać znać trenerowi Hedge’owi, że żyją. Jak długo przebywali w świątyni? Przez całą noc? A może kilka nocy? Ale w tym momencie wszyscy byli zbyt zmęczeni, by zrobić cokolwiek prócz siedzenia, odpoczywania i dziwienia się tym, że przeżyli. Zaczęli mówić, co im się przydarzyło. Frank opowiedział o legionie duchów i o armii potworów - jak Nico użył berła Dioklecjana i jak dzielnie walczyli Jason i Piper. - Frank jest skromny - powiedział Jason. - Panował nad całym legionem. Szkoda, że tego nie widzieliście. Aha... Przypomniało mi się - tu zerknął na Percy ego — że zrezygnowałem ze swojego stanowiska i mianowałem Franka pretorem w trybie zagrożenia na polu bitwy. Chyba że masz coś przeciwko temu. Percy uśmiechnął się. ' - Pełna zgoda. - Frank pretorem? - Hazel wytrzeszczyła na niego oczy. Wzruszył z zakłopotaniem ramionami. - No... tak. Wiem, że dziwnie to brzmi. Spróbowała go objąć, ale skrzywiła się, bo połamane żebra dały o sobie znać. Tylko go pocałowała. - Brzmi cudownie. Leo klepnął Franka w ramię. 524 Hazel - Duża sprawa, Zhang. Teraz możesz rozkazać Oktawianowi, żeby się nadział na własny miecz. - Kuszące - zgodził się Frank. Zwrócił się do Percy’ego. - Ale wy... W Tartarze musiało być strasznie. Co tam się wydarzyło? Jak wam się udało...? Palce Percy’ego splotły się z palcami Annabeth. Hazel akurat spojrzała na Nica i dostrzegła ból w jego oczach. Nie była pewna, ale wydało się jej, że Nico myśli ó tym, jak szczęśliwi byli Percy i Annabeth, mając tam siebie. Nico przeszedł przez Tartar samotnie. - Wszystko wam opowiemy - obiecał Percy. - Ale nie teraz, dobrze? Jeszcze nie chcę sobie tego przypominać. - Ja też - powiedziała Annabeth. - A teraz... - Spojrzała na rzekę i urwała. - Ej, chyba zaraz ktoś nas podwiezie. Hazel odwróciła się. Szybował ku nim „Argo II”, jego wiosła młóciły powietrze, żagle już chwytały wiatr. Głowa Festusa połyskiwała w słońcu. Nawet z tej odległości Hazel usłyszała jego radosne trzaski i pobrzękiwania. - Mój mały! - krzyknął Leo. Kiedy okręt się przybliżył, zobaczyła trenera Hedgea stojącego na rufie. - Nareszcie! - zawołał. Starał się zrobić srogą minę, ale oczy mu błyszczały, jakby ich widok bardzo go ucieszył. - Co tak długo, misiaczki? Gość na was czeka! - Gość? - mruknęła Hazel. Obok satyra pojawiła się ciemnowłosa dziewczyna w purpurowym płaszczu. Twarz miała tak pokrwawioną i uwalaną sadzą, że Hazel ledwo ją poznała. Przybyła Reyna. LXXVII PERCY Percy wpatrywał się w Atenę Partenos, zastanawiając się, czy bogini powali go na ziemię. Za pomocą nowego systemu mechanicznych dźwigni, wymyślonego przez Leona, z zaskakującą łatwością opuścili posąg na zbocze wzgórza. Teraz dwunastometrowa bogini spoglądała pogodnie przez Acheron, a jej złota suknia błyszczała w słońcu jak roztopiony metal. - Niewiarygodne - powiedziała Reyna. Wciąż miała oczy zaczerwienione od płaczu. Gdy tylko wylądowała na „Argo II”, jej pegaz Scypion padł, śmiertelnie zraniony jadowitymi szponami gryfona, który zaatakował ich poprzedniej nocy. Reyna ulitowała się nad nim i przebiła pegaza swoim złotym sztyletem, zamieniając w pył, który rozwiał się w słodko pachnącym powietrzu Grecji. Może to nie najgorsza śmierć dla latającego konia, ale Reyna straciła wiernego przyjaciela. Percy pomyślał, że zbyt wiele już w swoim życiu straciła. Teraz ostrożnie okrążała Atenę Partenos. - Wygląda jak nowa. 526 Percy - No pewnie - zgodził się Leo. - Oczyściliśmy ją z pajęczyn, używając ajaksu. Poszło dość łatwo. „Argo II” zawisł tuż nad ich głowami. Na pokładzie pozostał tylko Festus, pełniąc straż radarem, a cała załoga postanowiła zjeść obiad na zboczu wzgórza i przedyskutować, co robić dalej. Po tych paru ostatnich tygodniach Percy uznał, że zasłużyli, by wspólnie zjeść coś dobrego - w każdym razie coś, co nie byłoby ognistą wodą albo zupą z mięsa smoka. - Hej, Reyna! - zawołała Annabeth. - Zjedz coś. Przyłącz się do nas. Rzymianka spojrzała ku nim, marszcząc ciemne brwi, jakby nie do końca zrozumiała słowa „przyłącz się do nas”. Percy po raz pierwszy zobaczył ją bez pancerza. Było to na pokładzie okrętu, naprawianego przez ich cudowny stolik, Buforda. Miała na sobie dżinsy i fioletową koszulkę Obozu Jupiter i wyglądałaby jak zwykła nastolatka, gdyby nie sztylet przy pasie i czujność na twarzy, jakby Reyna była gotowa na atak z każdej strony. - Dobrze, idę - powiedziała w końcu. Ścieśnili się, żeby zrobić jej miejsce w kręgu. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami obok Annabeth, wzięła kanapkę z serem i ugryzła mały kęs. - Więc... Frank Zhang... jest pretorem. Frank poruszył się, strząsając sobie okruchy z podbródka. - No tak. Awans na polu bitwy. - Żeby dowodzić innym legionem - powiedziała Reyna. - Legionem duchów. Hazel wzięła Franka pod ramię, jakby go chciała ochronić. Po godzinie spędzonej w kajucie chorych oboje wyglądali o wiele lepiej, ale Percy czuł, że nie bardzo wiedzą, co myśleć o swoim dawnym wodzu z Obozu Jupiter, który wpadł do nich na obiad. - Reyno - odezwał się Jason - szkoda, że go nie widziałaś. - To było niesamowite - powiedziała Piper. - Frank to urodzony przywódca - dodała Hazel. - Wspaniały pretor. Reyna przyglądała się Frankowi, jakby próbowała określić jego wagę. - Wierzę wam. Aprobuję. Frank zamrugał. - Naprawdę? Reyna uśmiechnęła się cierpko. - Syn Marsa, bohater, który pomógł odzyskać legionowego orła... Z takim półbogiem mogę współpracować. Zastanawiam się tylko, jak przekonać do tego Legion Dwunasty. Frank spochmurniał. - No tak. Ja też się nad tym zastanawiam. Percy wciąż nie mógł się nadziwić, jak bardzo Frank się zmienił. Był przynajmniej osiem centymetrów wyższy, mniej pulchny, a bardziej muskularny, jak obrońca w futbolu. Twarz miał ostrzej zarysowaną, szczękę wydatniejszą. Jakby zamienił się w byka, a potem z powrotem w człowieka, ale pozostało mu coś z byczej postury. - Legion ciebie posłucha, Reyno - powiedział Frank. - Dotarłaś sama aż tutaj, do starożytnych krain. Reyna żuła kanapkę, jakby była z tektury. -1 w ten sposób złamałam legionowe prawo. - Cezar złamał prawo, kiedy przekroczył Rubikon. Wielcy wodzowie muszą czasami wyłamywać się z ogólnie przyjętych zasad. Pokręciła głową. - Nie jestem Cezarem. Po odnalezieniu listu Jasona w pałacu Dioklecjana nie było trudno was wyśledzić. Zrobiłam tylko to, co uznałam za konieczne. Percy nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Reyno, nie bądź taka skromna. Przeleciałaś sama pół świata, by odpowiedzieć na prośbę Annabeth, bo zrozumiałaś, że to 528 Percy największa szansa na zażegnanie wojny między nami. To prawdziwe bohaterstwo. Wzruszyła ramionami. - I to mówi półbóg, który wpadł do Tartaru i zdołał z niego wrócić. - Nie był sam - powiedziała Annabeth. - Och, oczywiście. Wątpię, by bez ciebie wydostał się z papierowej torby. - To prawda. - Hej! - zawołał Percy urażonym tonem. Wszyscy zaczęli się śmiać, ale Percy nie miał im tego za złe. Tak dobrze widzieć ich roześmiane twarze... I tak dobrze być znowu w świecie śmiertelników, oddychać niezatrutym powietrzem, czuć ciepło słońca na plecach. Nagle pomyślał o Bobie. „Pozdrów ode mnie słońce i gwiazdy”. Uśmiech spełzł mu z twarzy. Bob i Damasen oddali życie za to, by on i Annabeth mogli teraz tutaj siedzieć, ciesząc się słońcem i dowcipkując z przyjaciółmi. To niesprawiedliwe. Leo wyciągnął z pasa śrubokręt. Nabił na niego truskawkę polaną czekoladą i podał trenerowi Hedgeowi. Potem wyciągnął inny śrubokręt i nabił na niego drugą truskawkę dla siebie. - Pytanie za dwadzieścia milionów peso - powiedział. - Mamy dwunastometrowy posąg Ateny. Co z nim zrobić? Reyna zerknęła na Atenę Partenos. - Pięknie wygląda na tym wzgórzu, ale nie przeleciałam pół świata, aby go podziwiać. Według Annabeth wódz Rzymian powinien go zwrócić do Obozu Herosów. Dobrze zrozumiałam? Annabeth kiwnęła głową. - Miałam sen w... no wiecie, w Tartarze. Byłam na Wzgórzu Herosów, a głos Ateny powiedział: „Muszę tu stanąć. I muszą mnie tu przynieść Rzymianie”. Percy przyglądał się posągowi z niepewną miną. Nigdy nie czuł sympatii do matki Annabeth. Obawiał się, że posąg Wielkiej Mamusi ożyje i zruga go za to, że wpędził jej córeczkę w takie tarapaty - albo może rozdepcze go bez słowa. - To ma sens — odezwał się Nico. Percy drgnął. Czyżby Nico czytał w jego myślach i zgadzał się z tym, by Atena go rozdeptała? Syn Hadesa siedział po przeciwnej stronie kręgu. Zjadł tylko połowę granatu, owocu Podziemia. Percy zastanawiał się, czy to przejaw jego poczucia humoru. - Ten posąg to bardzo ważny symbol - powiedział Nico. - Rzymianie oddający go Grekom... To mogłoby zaleczyć historyczną ranę, może nawet uzdrowić bogów z ich schizofrenii. Trener Hedge połknął truskawkę razem z połową śrubokrętu. - Zaraz, zaraz. Jako satyr lubię pokój... - Nienawidzisz pokoju - przerwał mu Leo. - Rzecz w tym, Valdez, że od Aten dzieli nas... ile? Parę dni? A tam czeka na nas armia gigantów. Przeszliśmy przez to wszystko, żeby ocalić ten posąg... -Ja przeszłam przez to wszystko - przypomniała mu Annabeth. - .. .bo przepowiednia nazwała go „zmorą olbrzymów” - ciągnął satyr. - To może by go zabrać do Aten? To musi być nasza tajna broń. - Spojrzał na Atenę Partenos. - Przypomina mi pocisk balistyczny. Może gdyby Valdez przymocował do niej jakieś silniki...? Piper odchrząknęła. - Wspaniały pomysł, trenerze, ale wielu z nas miało sny i wizje z Gają powstającą w Obozie Herosów... Wyjęła Katoptris z pochwy i położyła na swoim talerzu. Klinga nie pokazywała nic prócz odbicia nieba, ale patrząc na nią, Percy poczuł niepokój. S3° Percy - Od czasu powrotu na okręt - powiedziała Piper - widuję na tej klindze nieprzyjemne sceny.- Rzymski legion jest już blisko Obozu Herosów. Gromadzą posiłki: duchy, orły, wilki. - Oktawian - mruknęła Reyna. - A powiedziałam mu, żeby zaczekał. - Kiedy obejmiemy dowództwo - powiedział Frank - naszym pierwszym rozkazem powinno być załadowanie Oktawiana do najbliższej katapulty i wystrzelenie, jak można najdalej. - Racja - zgodziła się Reyna. - Ale teraz... - On aż się pali do wojny - wtrąciła się Annabeth. -1 rozpocznie ją, jeśli go nie powstrzymamy. Piper obróciła sztylet. - Niestety, to nie wszystko. Widziałam również to, co może się zdarzyć... Obóz w płomieniach, wszędzie trupy rzymskich i greckich półbogów. I Gaja... - Głos jej się załamał. Percy przypomniał sobie boga Tartara piętrzącego się nad nim w ludzkiej formie. Jeszcze nigdy nie czuł się tak bezsilny i przerażony. Wciąż płonął ze wstydu na wspomnienie tego, jak miecz wypadł mu z ręki. „Równie dobrze mógłbyś próbować zabić ziemię” - powiedział Tartar. Skoro Gaja jest tak potężna i ma po swojej stronie armię potworów, to jak może ją powstrzymać siedmioro półbogów, zwłaszcza jeśli większość bogów ma zaburzenia osobowości? Muszą zatrzymać gigantów, zanim Gaja się przebudzi, bo inaczej czeka ich klęska. Gdyby Atena Partenos była jakąś tajną bronią, to zabranie jej do Aten miałoby sens. Percy’emu spodobał się pomysł Hedge’a, by użyć posągu jako rakiety i zamienić Gaję w boski grzyb nuklearny. Niestety, czuł, że Annabeth ma rację. Posąg powinien wrócić na Long Island, gdzie może powstrzymać wojnę między dwoma obozami. Percy S31 - Więc Reyna zabiera posąg - powiedział - a my ruszamy dalej w drogę do Aten. Leo wzruszył ramionami. - Mnie to pasuje. Ale... yyy... jest parę trudnych problemów logistycznych. Mamy... ile? Dwa tygodnie do tego rzymskiego święta, kiedy Gaja ma się przebudzić? - Święto Spes - powiedział Jason. - Pierwszego sierpnia. Dzisiaj mamy... - Osiemnastego lipca - podpowiedział Frank. - Więc... tak, od jutra dokładnie czternaście dni. Hazel skrzywiła się. - Żeby tu dotrzeć z Rzymu, potrzebowaliśmy osiemnastu dni... a powinno to nam zająć maks dwa, trzy. - Więc biorąc pod uwagę nasze zwykłe szczęście - rzekł Leo -może mamy dość czasu, by dolecieć na „Argo II” do Aten, odnaleźć gigantów i powstrzymać przebudzenie się Gai. Może. Ale jak Reyna ma przenieść ten olbrzymi posąg do Obozu Herosów, zanim Grecy i Rzymianie przepuszczą się nawzajem przez maszynkę do mięsa? Nie ma już nawet swojego pegaza. Och, przepraszam... - Daruj sobie - warknęła Reyna. Może i traktowała ich bardziej jak sprzymierzeńców niż wrogów, ale Percy wyczuwał, że Rzymianka wciąż ma uraz do Leona, pewnie za to, że wysadził w powietrze pół Forum w Nowym Rzymie. Wzięła głęboki oddech. - Niestety, Leo ma rację. Nie mam pojęcia, jak przetransportować coś tak wielkiego. Przypuszczałam... no, miałam nadzieję, że wy coś wymyślicie. - Labirynt - powiedziała Hazel. - To znaczy... Jeśli Pazyfae naprawdę go odtworzyła, to myślę, że... - Spojrzała znacząco na Percy ego. - No wiesz, powiedziałeś, że Labirynt może doprowadzić wszędzie. Więc może...? - Nie - powiedzieli jednocześnie Percy i Annabeth. Percy - Nie chcemy cię dołować - dodał Percy. - Tylko że... Próbował znaleźć właściwe słowa. Jak opisać Labirynt komuś, kto nigdy w nim nie był? Dedal stworzył go jako żywą, rosnącą plątaninę podziemnych korytarzy. Przez całe stulecia rozrastała się jak korzenie drzewa pod całą powierzchnią ziemi. Tak, Labirynt mógł doprowadzić wszędzie. Odległość nie miała w nim znaczenia. Można wejść do niego w Nowym Jorku, przejść trzy metry i wyjść w Los Angeles - ale tylko wtedy, gdy odnajdzie się właściwą drogę. Bo jeśli się nie odnajdzie, Labirynt będzie cię zwodził i próbował zabić za każdym zakrętem. Kiedy podziemna sieć tuneli zawaliła się po śmierci Dedala, Percy poczuł ulgę. Na samą myśl, że Labirynt sam się odradza, znowu rozrasta pod ziemią, stając się przestronnym nowym domem dla potworów, robiło mu się niedobrze. Miał dość innych problemów na głowie. - Przede wszystkim - powiedział - korytarze Labiryntu są za wąskie i za kręte. Nie ma sposobu, by znieść tam Atenę Partenos... -1 nawet gdyby naprawdę sam się odtwarzał - ciągnęła Annabeth - nie wiemy, jaki może teraz być. Już i tak stał się niebezpieczny, kiedy władał nim Dedal, który nie był zły. Jeśli Pazyfae odtworzyła Labirynt tak, jak chciała... - Potrząsnęła głową. - Hazel, może twoja zdolność wyczuwania wszystkiego w podziemiach mogłaby wystarczyć, by przeprowadzić nimi Reynę, ale nikt inny by tego nie dokonał. A ty jesteś nam potrzebna. Zresztą, gdybyś tam zabłądziła... - Przekonałaś mnie - powiedziała ponuro Hazel. - Nie ma sprawy. Reyna obrzuciła spojrzeniem resztę grupy. -Jakieś inne pomysły? -Ja mogę pójść - zaproponował Frank niezbyt ochoczym tonem. - Powinienem pójść, skoro jestem pretorem. Może wykopiemy jakiś szyb albo...? Percy 533 - Nie, Franku Zhang. - Reyna obdarzyła go lekkim uśmiechem. - Mam nadzieję, że w przyszłości będziemy współpracować, ale teraz twoje miejsce jest tu, pośród załogi tego okrętu. Jesteś jednym z siedmiorga. -Ja nie - odezwał się Nico. Wszyscy przestali jeść. Percy spojrzał na Nica, próbując ocenić, czy żartuje. Hazel odłożyła widelec. - Nico... - Pójdę z Reyną - oznajmił. - Mogę przenieść posąg jako cień. - Zaraz... — Percy podniósł rękę. - To znaczy... Wiem, że dopiero co przeniosłeś na świat nas ośmioro... i to było niesamowite. Ale rok temu mówiłeś, że kiedy sam się tak przenosiłeś, było to bardzo niebezpieczne i nieprzewidywalne. Parę razy wylądowałeś w Chinach. Przeniesienie dwunastometrowego posągu i dwojga ludzi przez pół świata... \ - Zmieniłem się, odkąd powróciłem z Tartaru. Oczy Nica płonęły gniewem - tak intensywnie, że Percy nie mógł zrozumieć dlaczego. Czyżby go czymś obraził? - Nico - włączył się do rozmowy Jason - nie kwestionujemy twojej mocy. Chcemy tylko się upewnić, że nie zabijesz się przy tej próbie. - Dokonam tego - upierał się Nico. - Będę robił krótkie skoki... kilkaset mil naraz. To prawda, po każdym skoku nie będę zdolny odpierać ataków potworów. Reyna będzie musiała obronić mnie i posąg. Reyna miała pokerową twarz. Przyglądała się wszystkim po kolei, nie zdradzając niczym swoich myśli. - Ktoś chce jeszcze coś powiedzieć? Wszyscy milczeli. - A więc dobrze. - Ton jej głosu był stanowczy jak sędziego wydającego wyrok. Percy pomyślał, że gdyby miała pod ręką 534 Percy młotek, powinna nim teraz stuknąć. - Nie widzę lepszej opcji. Ale będzie tam wiele potworów. Czułabym się lepiej, mając jeszcze kogoś obok siebie. Troje to optymalna liczba członków wyprawy. - Trener Hedge — wypalił Frank. Percy wytrzeszczył na niego oczy, myśląc, że się przesłyszał. - Ze co, Frank? - Trener to najlepszy wybór. Jedyny wybór. Potrafi walczyć. Jest licencjonowanym ochroniarzem. Podoła temu zadaniu. - Faun - powiedziała Reyna. - Satyr! - warknął Hedge. - I... dobra, pójdę. A zresztą, jak już będziemy w Obozie Herosów, będzie ci potrzebny ktoś ze znajomościami i zdolnościami dyplomatycznymi, żeby cię Grecy nie zaatakowali. Ja tylko gdzieś zadzwonię... yyy... to znaczy pójdę po swoją pałę. Wstał i spojrzał na Franka znacząco. Percy nie bardzo wiedział, co tu jest grane. Mimo że satyr właśnie się zgłosił na prawdopodobnie samobójczą misję, wyglądał, jakby był wdzięczny. Pobiegł ku drabince wiodącej na pokład, tupiąc kopytami jak podekscytowane dziecko. Nico wstał. - Ja też muszę trochę odpocząć. Spotkamy się przy posągu o zachodzie słońca. Kiedy odszedł, Hazel zmarszczyła brwi. - Dziwnie się zachowuje. Nie jestem pewna, czy wie, co robi. - Da sobie radę - powiedział Jason. - Mam nadzieję, że się nie mylisz. - Przesunęła dłonią nad ziemią. Powyskakiwały z niej diamenty - połyskująca mleczna droga kamieni. - Jesteśmy na kolejnych rozdrożach. Atena Partenos podąży na zachód, „Argo II” na wschód. Mam nadzieję, że dokonaliśmy dobrego wyboru. Percy pragnął powiedzieć coś dodającego wszystkim otuchy, ale sam czuł się niepewnie. Tak, tyle już przeszli, tyle zwycięstw Percy 535 mają za sobą, ale wciąż wcale nie są bliżsi pokonania Gai. Tak, uwolnili Tanatosa. Zamknęli Wrota Śmierci. Teraz przynajmniej mogą zabijać potwory i mieć pewność, że po chwili nie powrócą z Tartaru. Ale giganci powrócili. Wszyscy. - Jedno mnie niepokoi - powiedział. - Skoro Święto Spes jest za dwa tygodnie, a Gaja potrzebuje krwi dwojga półbogów, żeby się przebudzić... jak Klytios ją nazwał... krwią Olimpu?... to czy my przypadkiem, zmierzając do Aten, nie robimy tego, czego Gaja chce? A jeśli tego nie zrobimy, a ona nie będzie mogła złożyć w ofierze żadnego półboga... czy to znaczy, że nie mogłaby się w pełni przebudzić? Annabeth chwyciła go za rękę. Sycił się jej widokiem tutaj, w świecie śmiertelników, bez Mgły Śmierci. Była wciąż wychudzona i mizerna, ale jej jasne włosy opromieniało słońce, a w szarych oczach czaiła się mądrość. - Percy, tak to już jest z przepowiedniami, są dwuznaczne - powiedziała. - Jeśli tam nie dotrzemy, możemy utracić największą i jedyną szansę, by ją powstrzymać. W Atenach ma się rozegrać decydująca bitwa. Nie możemy się wycofać. A poza tym próby zrobienia czegoś wbrew przepowiedni zawsze okazywały się zawodne. Gaja może nas dosięgnąć gdzieś indziej albo przelać krew innych półbogów. - Tak, masz rację. Nie podoba mi się to, ale masz rację. Wszyscy wpadli w nastrój ponury jak krajobraz Tartaru, aż w końcu Piper przerwała napięcie. - No dobra! - Schowała sztylet do pochwy i poklepała róg obfitości. - Fajny piknik. Kto chce deser? LXXVIII ♦ PERCY O zachodzie słońca Percy znalazł Nica obwiązującego linami piedestał Ateny Partenos. - Dziękuję ci - powiedział. Nico zmarszczył czoło. - Za co? - Obiecałeś, że zaprowadzisz ich do Domu Hadesa, i dokonałeś tego. Nico związał końce lin, tworząc pętlę. - Wyciągnąłeś mnie z tej spiżowej kadzi w Rzymie. Ponownie ocaliłeś mi życie. To, co ja zrobiłem, to przy tym drobnostka. Głos miał stanowczy i spokojny. Percy głowił się, co nim właściwie powoduje, ale nigdy nie zdołał tego dociec. Nico nie był już nudnym dzieciakiem z Westover Academy, maniakiem gry Magia i Mit. Nie był też gniewnym samotnikiem podążającym przez Labirynt za duchem Minosa. Ale kim był? - No i odwiedziłeś Boba... - dodał Percy. Opowiedział Nicowi o ich wędrówce przez Tartar. Uznał, że jeśli ktokolwiek w ogóle może to zrozumieć, to tylko Nico. Percy 537 - Przekonałeś Boba, że może mi zaufać, chociażja nigdy go nie odwiedziłem. Nigdy nawet o nim nie pomyślałem. I chyba uratowałeś nam życie, będąc dla niego miłym. - No wiesz... nigdy o kimś nie pomyśleć... to może być niebezpieczne. - Chłopie, próbuję ci podziękować. Nico roześmiał się sucho. - A ja próbuję ci powiedzieć, że nie musisz. Teraz chcę skończyć swoją robotę, więc może się odsuniesz, co? -Jasne. Oczywiście. Percy cofnął się, a Nico naciągnął liny. Zarzucił sobie pętlę na ramiona, jakby Atena Partenos była olbrzymim plecakiem. Percy poczuł się trochę urażony. No, ale w końcu Nico wiele przeszedł. Sam jeden przeżył w Tartarze. Percy poznał na własnej skórze, ile to musiało go kosztować. Annabeth wspięła się do nich na szczyt wzgórza. Wzięła Percy’ego za rękę, co sprawiło, że od razu poczuł się lepiej. - Życzę ci powodzenia - powiedziała do Nica. - Tego mi trzeba. - Unikał jej wzroku. - Tobie też tego życzę. Minutę później pojawili się Reyna i trener Hedge w pełnym rynsztunku bojowym, z plecakami na ramionach. Reyna miała ponurą minę i widać było, że jest gotowa do walki. Trener Hedge szczerzył zęby, jakby się wybierał na czyjeś urodziny. Reyna uścisnęła Annabeth. - Damy radę. Wszyscy - obiecała. - Wiem, że wam się uda - powiedziała Annabeth. Trener Hedge zarzucił sobie na ramię kij bejsbolowy. - No pewnie, nie martw się. Zamierzam dotrzeć do obozu i spotkać się z moją dziewczyną! Yyy... Chciałem powiedzieć, że zamierzam doprowadzić tę dziewczynę do obozu! - Poklepał nogę Ateny Partenos. - No dobrze - powiedział Nico. - Łapcie za liny. Lecimy. Reyna i Hedge złapali za liny. Pociemniało. Atena Partenos osunęła się we własny cień i zniknęła, razem z trójką eskortujących ją półbogów. „Argo II” wyruszył w drogę po zapadnięciu zmroku. Lecieli na południowy wschód, aż dotarli nad wybrzeże, potem opuścili się na Morze Jońskie. Percyego ogarnęła ulga, gdy znowu poczuł pod sobą fale. Do Aten bliżej było przez ląd, ale po przykrych doświadczeniach z duchami gór we Włoszech postanowili nie lecieć nad terytorium Gai, jeśli nie okaże się to konieczne. Zamierzali opłynąć Półwysep Grecki, tak jak to zwykle czynili herosi w dawnych czasach. Percy się z tego cieszył. Miło było znaleźć się znowu w żywiole ojca, wdychając świeże morskie powietrze i czując słone bryzgi na ramionach. Stał przy prawej burcie, zamknąwszy oczy, i wyczuwał płynące pod nimi prądy. Ale wizje Tartaru wciąż go nękały - Flegeton, pokryta bąblami równina, gdzie odradzały się potwory, mroczny las, gdzie arai krążyły nad głowami w obłokach krwistej mgły A najczęściej wspominał chatę na bagnach, z ciepłym paleniskiem, ze stojakami obwieszonymi suchymi ziołami i skórami smoka. Zastanawiał się, czy chata jest teraz pusta. Annabeth przytuliła się do niego. Jej ciepło dawało poczucie pewności. - Wiem - zamruczała, odczytując jego wyraz twarzy. - Ja też wciąż myślę o tym miejscu. - Damasen. I Bob... - Wiem - powiedziała słabym głosem. - Musimy zrobić wszystko, aby ich ofiara nie poszła na marne. Musimy pokonać Gaję. Zapatrzył się w rozgwieżdżone niebo. Ach, gdyby teraz patrzyli na nie z plaży na Long Island, a nie z drugiej połowy świata, zmierzając ku pewnej śmierci... Percy 539 Gdzie są teraz Nico, Reyna i Hedge? I kiedy powrócą, zakładając, że przeżyją? Wyobraził sobie Rzymian ustawiających się w szyki bojowe, okrążających Obóz Herosów. Czternaście dni na dotarcie do Aten. Tak czy inaczej czeka ich wojna. Siedzący na dziobie Leo pogwizdywał wesoło, grzebiąc w mechanicznym mózgu Festusa i mrucząc o jakimś krysztale i o astro-labium. Na śródokręciu Piper i Hazel ćwiczyły walkę na miecze; złota i spiżowa klinga podzwaniały w mroku nocy. Jason i Frank stali na rufie, rozmawiając przyciszonymi głosami - może opowiadali sobie o legionie, a może o tym, jak to jest być pretorem. - Mamy dobrą załogę - powiedział Percy. - Gdybym żeglował ku własnej śmierci... - Nie umrzesz mi, Glonomóżdżku. Pamiętasz? Nigdy się już nie rozdzielimy. A kiedy wrócimy do domu... -Co? Pocałowała go. - Zapytaj mnie o to ponownie, kiedy pokonamy Gaję. Uśmiechnął się, uradowany, że ma na co czekać. -Jak chcesz. W miarę jak oddalali się od wybrzeża, niebo ciemniało i pojawiało się Więcej gwiazd. Percy przyglądał się konstelacjom - tym, które Annabeth nauczyła go rozpoznawać wiele lat temu. - Bob was pozdrawia - powiedział gwiazdom. „Argo II” żeglował przez noc. SŁOWNIK Acheloos potamus, bóg rzeki Acheron rzeka w Podziemiu; napicie się z niej powodowało utratę tożsamości Achlys grecka bogini udręki i trucizn, władająca Mgłą Śmierci; córka Chaosu i Nocy Afrodyta grecka bogini miłości i piękności. Była żoną Hefajstosa, ale kochała Aresa, boga wojny. Rzymski odpowiednik: Wenus Akwilon rzymski bóg wiatru północnego. Grecki odpowiednik: Boreasz Alkyoneus najstarszy z tytanów zrodzonych przez Gaję; jego przeznaczeniem była walka z Plutonem Aloadzi giganci-bliźniacy, którzy próbowali zdobyć Olimp, zwalając trzy greckie góry jedną na drugą. Ares chciał ich powstrzymać, ale został pokonany i uwięziony w spiżowej urnie; uwolnił go z niej Hermes. Później Artemida doprowadziła do ich śmierci, przebiegając między nimi w postaci jelenia. Cisnęli w nią oszczepami, ale ugodzili jeden drugiego Arachne tkaczka, która chwaliła się, że potrafi tkać lepiej od Ateny Rozgniewana bogini zniszczyła jej krosno i tkaninę. Arachne powiesiła się z rozpaczy, a Atena wskrzesiła ją jako pająka Słownik 541 arai żeńskie duchy, pomarszczone wiedźmy z nietoperzymi skrzydłami, mosiężnymi szponami i rozjarzonymi czerwonymi oczami, córki Nyks (Nocy) Archimedes grecki matematyk, fizyk, inżynier, wynalazca i astronom, który żył w latach 287-212 p.n.e. i jest uważany za czołowego uczonego starożytności. Odkrył, jak obliczyć pojemność kuli Ares grecki bóg wojny, syn Zeusa i Hery, brat Ateny. Rzymski odpowiednik: Mars argentum srebro, również imię jednego z dwóch metalowych psów Reyny, które potrafią wyczuć kłamstwo „Argo II” zbudowany przez Leona okręt, który może żeglować po morzu i latać w powietrzu, a na dziobie ma głowę sterującego nim spiżowego smoka Festusa. Pierwszym „Argo” był okręt, na którym Argonauci pod wodzą Jazona pożeglowali na poszukiwanie Złotego Runa Argonauci drużyna greckich herosów, którzy pod wodzą Jazona pożeglowali na poszukiwanie Złotego Runa Ariadna córka Minosa, która pomogła Tezeuszowi wydostać się z Labiryntu Arion niewiarygodnie szybki koń, dziki i wolny, który od czasu do czasu odpowiada na wezwanie Hazel; jego ulubionym przysmakiem są grudki złota Asfodelowe Łąki część Podziemia, do której zsyłane są po śmierci dusze ludzi niezasługujących ani na ukaranie, ani na nagrodę astrolabium przyrząd do nawigacji na morzu pozwalający na określenie pozycji planet i gwiazd Atena grecka bogini mądrości. Rzymski odpowiednik: Minerwa Atena Partenos wielki posąg Ateny stojący pierwotnie w Par-tenonie w Atenach aurum złoto, również imię jednego z metalowych psów Reyny, które potrafią wyczuć kłamstwo 542 Słownik Auster rzymski bóg południowego wiatru. Grecki odpowiednik: Notus Bachus rzymski bóg wina i zabawy. Grecki odpowiednik: Dionizos balista rzymska machina wojenna miotająca wielkie pociski na dużą odległość (zob. też skorpion) Bellona rzymska bogini wojny Boreadzi Kai i Zetes, synowie Boreasza, boga północnego wiatru Boreasz bóg północnego wiatru. Rzymski odpowiednik: Akwilon braccae po łacinie: spodnie Bunkier Dziewiąty ukryta pracownia Leona, odkryta w Obozie Herosów, pełna narzędzi i broni; ma przynajmniej 200 lat i była wykorzystana w wojnie domowej półbogów centaur pół człowiek, pół koń centurion oficer armii rzymskiej Ceres rzymska bogini rolnictwa. Grecki odpowiednik: Demeter cesarskie złoto rzadki metal poświęcany w Panteonie, śmiertelny dla potworów; jego istnienie było pilnie strzeżoną tajemnicą cesarzy rzymskich Chione grecka bogini śniegu, córka Boreasza chiton grecka szata bez rękawów, z płótna lub wełny, spinana na ramionach broszami i ściągana pasem cyklopi rodzaj jednookich pierwotnych olbrzymów czaromowa dar udzielany przez Afrodytę jej dzieciom, który pozwala im wmawiać coś innym Damasen gigant, syn Tartara i Gai, stworzony, by przeciwstawiał się Aresowi, skazany na wieczny pobyt w Tartarze za zabicie smoka, który pustoszył kraj Dedal utalentowany rzemieślnik grecki; zbudował na Krecie Labirynt, w którym został uwięziony Minotaur, pół człowiek, pół byk. Słownik 543 Demeter grecka bogini rolnictwa, córka tytanów Kronosa i Rei. Rzymski odpowiednik: Ceres denar podstawowa moneta rzymska Dioklecjan ostatni pogański cesarz rzymski, pierwszy, który dobrowolnie zrezygnował z władzy; półbóg (syn Jupitera); według legendy jego berło ma moc wskrzeszania armii duchów Diomedes jeden z bohaterów wojny trojańskiej Dionizos grecki bóg wina i zabawy, syn Zeusa. Rzymski odpowiednik: Bachus drachma grecka srebrna moneta driady nimfy drzew droga cieni trudny, wyczerpujący sposób przenoszenia się dzieci Hadesa z Podziemia do dowolnego miejsca na ziemi lub odwrotnie Dwór Nocy pałac Nyks Egida wzbudzająca strach tarcza Thalii Grace ejdoloni duchy opanowujące inną istotę Elizjum część Podziemia, do której bogowie zsyłają błogosławione przez siebie dusze, by tam zażywały wiecznego spokoju empuzy żeńskie wampiry ze szponami, kłami, lewą nogą ze spiżu, prawą osła, z ognistymi włosami i białą skórą; potrafią manipulować Mgłą, zmieniać kształty i używać czaromowy, by omamić swoje śmiertelne ofiary Eol bóg wszystkich wiatrów Epir kraina w dzisiejszej północno-zachodniej Grecji i południowej Albanii Eris bogini niezgody Ero grecki bóg miłości. Rzymski odpowiednik: Kupidyn falanga rzymski szyk bojowy ciężkozbrojnych legionistów fata (Mojry) trzy boginie istniejące przed stworzeniem bogów: Kloto, która plotła nić życia, Lachesis, która określała, jak 544 Słownik długo może trwać życie, i Atropos, która przecinała nić życia nożycami faun rzymski bożek leśny, pół człowiek, pół kozioł. Grecki odpowiednik: satyr Flegeton Rzeka Ognia w Tartarze; jej wody utrzymują duchy potępionych przy życiu, aby mogły być poddawane mękom na Polach Kary Furie rzymskie boginie zemsty, zwykle przedstawiane jako trzy siostry - Alekto, Tyzyfona i Megiera - córki Gai i Uranosa. Przebywają w Podziemiu, gdzie dręczą złoczyńców i grzeszników. Grecki odpowiednik: Erynie Gaja grecka bogini ziemi, matka tytanów, gigantów, cyklopów i innych potworów. Rzymski odpowiednik: Terra Geras bóg starości Gerion potwór o trzech ciałach, zabity przez Heraklesa (Herkulesa) gladius rzymski krótki miecz Graecus po łacinie „Grek” grecki ogień ciecz zapalająca, używana w bitwach morskich, bo paliła się również w wodzie gris-gris praktyka magiczna stosowana w kulcie wudu w Nowym Orleanie. W czerwonym woreczku nosi się mieszaninę ziół i innych składników, aby przywrócić równowagę między czarnymi i białymi aspektami swojego życia (po francusku gris: „szary”) Grom przyjaciel Jasona, duch burzy o kształtach konia gryfon potwór o przedniej części ciała i skrzydłach orła, a tylnej lwa Hades grecki bóg śmierci i bogactwa. Rzymski odpowiednik: Pluton Hannibal kartagiński wódz żyjący w latach 247-183/182 p.n.e., uważany za jednego z największych strategów starożytności. Słownik 545 Zasłynął ze śmiałego przeprowadzenia armii (ze słoniami bojowymi) przez Pireneje i Alpy z Iberii (Hiszpanii) do Italii (Włoch) harpie żeńskie potwory kradnące różne przedmioty Hefajstos grecki bóg ognia, rzemiosł i kowalstwa, syn Zeusa i Hery, małżonek Afrodyty. Rzymski odpowiednik: Wulkan Hekate bogini magii i rozdroży, panująca nad Mgłą, córka tytanów Persesa i Asterii Hemera bogini dnia, córka Nocy Hera grecka bogini małżeństwa, żona i siostra Zeusa. Rzymski odpowiednik: Junona Herakles grecki odpowiednik Herkulesa, syn Jowisza i Alkme-ny, najsilniejszy ze wszystkich śmiertelników Herkules rzymski odpowiednik Heraklesa, syn Jupitera i Alk-meny, obdarzony wielką siłą Hermes grecki bóg podróży i środków komunikacji, przewodnik duchów zmarłych. Rzymski odpowiednik: Merkury Hezjod grecki poeta, który uważał, że spadnięcie na samo dno Tartaru zajmuje dziewięć dni Horacjusz rzymski generał, który powstrzymał hordę barbarzyńców, stojąc samotnie na moście na Tybrze. W ten sposób dał Rzymianom czas na przygotowanie się do obrony, czym ocalił Republikę Rzymską Hyperion jeden z dwunastu tytanów, pan wschodu Hypnos grecki bóg snu. Rzymski odpowiednik: Somnus hypogeum pomieszczenia pod Koloseum, w których kryły się machiny używane do efektów specjalnych ichor złoty płyn, krew bogów i nieśmiertelnych Janus rzymski bóg wrót, początków i przejść; przedstawiany jako mający dwie twarze, ponieważ patrzył w przyszłość i przeszłość Japet jeden z dwunastu tytanów, pan zachodu; jego imię znaczy „Nabijacz”. Kiedy Percy pokonał go w państwie Hadesa, Słownik Japet wpadł do rzeki Lete i utracił pamięć. Percy nadał mu nowe imię: Bob Junona rzymska bogini kobiet, małżeństwa i płodności, siostra i żona Jupitera, matka Marsa. Grecki odpowiednik: Hera Jupiter rzymski król bogów, zwany także Jupiter Optimus Maximus (najlepszy i największy). Grecki odpowiednik: Zeus Kadmos półbóg, którego Ares zamienił w węża, kiedy Kadmos zabił smoka, syna Aresa Kalipso nimfa żyjąca na mitycznej wyspie Ogygii, córka tytana Atlasa. Przez wiele lat więziła na tej wyspie Odyseusza Kampe potwór o górnej części ciała wężowłosej kobiety, a dolnej drakona, wyznaczona przez tytana Kronosa strażniczka cyklopów w Tartarze. Zeus zabił ją i uwolnił cyklopów, by pomogli mu w wojnie z tytanami katapulta machina wojenna do wystrzeliwania pocisków katoblepony (liczba pojedyncza: katoblepas) po grecku „patrzące w dół”, potwory o ciele krowy, przypadkowo sprowadzone do Wenecji z Afryki. Żywiły się trującymi korzeniami rosnącymi nad kanałami, miały trujący oddech i puszczały trujące gazy Katoptris magiczny sztylet należący do Piper kerkopi para podobnych do szympansów karłów, które kradły błyszczące przedmioty i wzniecały chaos Kirke grecka bogini magii Klytios gigant stworzony przez Gaję, by absorbował i pokonywał czary Hekate kohorta jeden z dziesięciu pododdziałów rzymskiego legionu, kompania żołnierzy Kojos jeden z dwunastu tytanów, pan północy Kokytos Rzeka Lamentów w Tartarze; jej wody to sama udręka Koloseum eliptyczny amfiteatr w środku Rzymu. Mógł pomieścić 50 000 widzów. Odbywały się w nim walki gladiatorów i wielkie widowiska publiczne: pozorowane bitwy morskie, Słownik 547 polowania na dzikie zwierzęta, egzekucje, rekonstrukcje słynnych bitew i sztuki teatralne kornukopia róg obfitości, z którego wysypywały się produkty spożywcze i klejnoty. Stworzył go Herakles (rzymski odpowiednik: Herkules), kiedy walcząc z bogiem rzeki Achelo-osem, oderwał mu jeden z rogów Kronos najmłodszy z dwunastu tytanów, syn Uranosa i Gai, ojciec Zeusa. Zabił swojego ojca na rozkaz matki. Pan losu, żniw, sprawiedliwości i czasu. Rzymski odpowiednik: Saturn Księgi Sybilli zbiór rymowanych przepowiedni po grecku. Król Rzymu, Tarkwiniusz Pyszny, kupił je od wieszczki Sybilli i zaglądał do nich w razie wielkich zagrożeń Kupidyn rzymski bóg miłości. Grecki odpowiednik: Eros Labirynt podziemny labirynt zbudowany na wyspie Krecie przez Dedala; uwięziono w nim Minotaura lajstrygoński ogr potwór, olbrzym-ludożerca z dalekiej północy lar rzymski duch domowy, duch przodków lemury rzymskie złośliwe duchy Leto córka tytana Kojosa, urodziła Zeusowi Artemidę i Apol-lina, bogini macierzyństwa Lotos hotel w Las Vegas, w którym Percy, Annabeth i Grover stracili cenny czas po zjedzeniu zaczarowanych kwiatów lotosu mantikora potwór z głową człowieka, tułowiem lwa i ogonem skorpiona Mars rzymski bóg wojny, zwany też Mars Ultor. Patron Cesarstwa Rzymskiego, boski ojciec Romulusa i Remusa. Grecki odpowiednik: Ares Medea uczennica Hekate, jedna z największych czarodziejek starożytności Merkury rzymski posłaniec bogów, bóg handlu i zysku. Grecki odpowiednik: Hermes 54% Słownik Mgła magiczna zasłona ukrywająca świat bogów, półbogów i potworów przed śmiertelnikami Minerwa rzymska bogini mądrości. Grecki odpowiednik: Atena Minos król Krety, syn Zeusa. Co roku nakazywał królowi Ege-uszowi wybrać siedmiu młodzieńców i siedem dziewcząt, którzy byli wprowadzani do Labiryntu na pożarcie przez Minotaura. Po śmierci został sędzią umarłych w Podziemiu Minotaur potwór z głową byka i tułowiem człowieka najady nimfy wodne Nekromantejon wyrocznia śmierci, Dom Hadesa,.wielopoziomowa świątynia podziemna, w której ludzie kontaktowali się ze zmarłymi Neptun rzymski bóg morza. Grecki odpowiednik: Posejdon niebiański spiż rzadki metal uśmiercający potwory nimfa bóstwo żeńskie ożywiające twory przyrody nimfeum świątynia nimf Notus grecki bóg południowego wiatru. Rzymski odpowiednik: Auster Nowy Rzym miasteczko koło Obozu Jupiter, w którym półbogowie mogą wieść spokojne życie i nie są niepokojeni przez śmiertelników czy potwory numina montium rzymskie duchy gór. Grecki odpowiednik: ourae Nyks bogini nocy, jedno z pierwszych bóstw żywiołów Obóz Herosów obóz szkoleniowy dla greckich półbogów, położony na Long Island w Nowym Jorku Obóz Jupiter obóz szkoleniowy dla rzymskich półbogów, położony między wzgórzami Oakland i Berkeley w Kalifornii Odyseusz legendarny grecki król Itaki, bohater epickiego poematu Homera Odyseja. Rzymski odpowiednik: Ulisses Ogygia wyspa, na której została uwięziona przez bogów nimfa Kalipso Słownik 549 ourae grecka nazwa ducha gór. Rzymski odpowiednik: numina montium Pazyfae małżonka Minosa; na skutek klątwy zakochała się w jego wspaniałym byku i urodziła Minotaura (pół człowieka, pół byka); znała się na magicznych ziołach Pegaz w greckiej mitologii skrzydlaty koń zrodzony przez gor-gonę Meduzę, brat Chrysaora, ujarzmiony przez Posejdona Persefona grecka królowa Podziemia, małżonka Hadesa, córka Zeusa i Demeter. Rzymski odpowiednik: Prozerpina Peryklimenos jeden z Argonautów, syn dwojga półbogów, wnuk Posejdona, który obdarzył go zdolnością zamieniania się w różne zwierzęta perystyl dziedziniec otoczony kolumnami, przez który wchodziło się do willi lub świątyni pilum (liczba mnoga pila) oszczep używany w armii rzymskiej Pluton rzymski bóg śmierci i bogactwa. Grecki odpowiednik: Hades Pola Kary część Podziemia, do której zsyłane są po śmierci dusze ludzi złych, by tam znosiły wieczne męki Polifem jednooki olbrzym, syn Posejdona i Toosy, jeden z cyklopów Polybotes gigant, syn Gai Porfyrion król olbrzymów Posejdon grecki bóg morza, syn tytanów Kronosa i Rei, brat Zeusa i Hadesa. Rzymski odpowiednik: Neptun pretor wybieralny rzymski wyższy urzędnik, wódz armii Prozerpina rzymska królowa Podziemia. Grecki odpowiednik: Persefona Psyche dziewczyna, która zakochała się w Erosie, ukarana za to przez Afrodytę, a przez Zeusa przyjęta w poczet bogów quoit gra, w której gracze rzucają dużymi pierścieniami tak, aby wpadły na kijek Słownik Romulus i Remus bliźniacy, synowie Marsa i kapłanki Rei Sylwii. Wrzuceni do Tybru przez Amuliusza, męża Rei Sylwii, zostali ocaleni i wychowani przez wilczycę. Po osiągnięciu pełnoletności założyli Rzym Saturn rzymski bóg rolnictwa, syn Uranosa i Gai, ojciec Jupitera. Grecki odpowiednik: Kronos satyr grecki bożek leśny, pół kozioł, pół człowiek. Rzymski odpowiednik: faun Scypion pegaz Reyny Senatus Populusąue Romanus (SPQR) „Senat i Lud Rzymu”, symboliczna nazwa rządu Republiki Rzymskiej, oficjalne godło Rzymu Skiron rabuś, który zwabiał wędrowców i zmuszał ich do umycia mu stóp. Kiedy przed nim klękali, kopnięciem spychał ich do morza, gdzie pożerał ich wielki żółw skorpion rzymska balista dalekiego zasięgu spatha ciężki miecz używany przez rzymskich kawalerzystów Spes bogini nadziei; Święto Spes, Dzień Nadziei, przypadało 1 sierpnia stela kamień nagrobny z napisem stygijskie żelazo magiczny metal wytwarzany w rzece Styks. Wyrabianym z niego orężem można było niszczyć esencję potworów i ranić zarówno śmiertelników, jak i bogów, tytanów i gigantów Tamalpais góra nad Zatoką Kalifornijską, na jej szczycie tytani zbudowali pałac Tantal król grecki, przyjaciel bogów, któremu pozwolili jadać przy ich stole, póki nie zdradził ich tajemnic śmiertelnikom. Został za to zesłany do Podziemia, gdzie uwięziono go pod drzewem owocowym nad sadzawką, ale nie mógł dosięgnąć ani wody, ani owoców Tartar małżonek Gai, pan otchłani, ojciec gigantów Słownik 551 telchin demon morski z psią głową i płetwami zamiast rąk Terminus rzymski bóg granic i kamieni milowych Terra rzymska bogini ziemi. Grecki odpowiednik: Gaja Tezeusz król Aten, znany z wielu przygód, w tym z zabicia Minotaura Triptolemos bóg rolników, który pomógł Demeter, kiedy poszukiwała swojej córki Persefony, porwanej przez Hadesa trirema starożytny okręt z trzema rzędami wioseł po każdej stronie trojańska wojna wojna Achajów (Greków) przeciw miastu Troja po tym, jak Trojańczyk Parys porwał Helenę, żonę Mene-laosa, króla Sparty trojański koń zbudowany przez Odyseusza pod Troją wielki drewniany koń, w którym ukryli się greccy wojownicy. Kiedy Trojanie wciągnęli go do miasta jako trofeum wojenne, Grecy wyszli z niego w nocy i wpuścili przez bramy resztę swojej armii, która pokonała Trojan i zniszczyła miasto Tyberiusz cesarz rzymski w latach 14 p.n.e.-37 n.e. Jeden z największych wodzów rzymskich, zapamiętany jednak jako ponury samotnik, który nigdy nie chciał być cesarzem Tyber trzecia pod względem długości rzeka Włoch, nad nią został założony Rzym. W starożytności wrzucano do niej zbrodniarzy tytani rasa potężnych greckich bóstw, potomków Gai i Uranosa, które panowały w Złotym Wieku i zostały zdetronizowane przez młodszych bogów, Olimpijczyków Uranos ojciec tytanów venti duchy powietrza Wenus rzymska bogini miłości i piękna, małżonka Wulkana, ale kochanka Marsa, boga wojny. Grecki odpowiednik: Afrodyta Wilczy Dom w tym domu wilczyca Lupa szkoliła Percy’ego Jacksona na rzymskiego półboga 552 Słownik Wrota Śmierci wejście do Domu Hadesa w Tartarze. Wrota mają dwie strony — od świata, śmiertelników i od Podziemia Wulkan rzymski bóg ognia, rzemiosł i kowalstwa, syn Jupitera ijunony, małżonek Wenus. Grecki odpowiednik: Hefajstos Zefir grecki bóg zachodniego wiatru. Rzymski odpowiednik: Fawoniusz Zeus grecki bóg nieba, król bogów. Rzymski odpowiednik: Jupiter ziemiści po grecku gegeines\ potwory z sześcioma ramionami Syn Sobka RICK RIORDAN Przełożyła Agnieszka Fulińska Syn Sobka Rick Riordan Przełożyła Agnieszka Fulińska Tytuł oryginału The Son of Sobek Text copyright O 2013 by Rick Riordan. All rights reserved. Zezwolenie na niniejsze wydanie zostało uzyskane za pośrednictwem agencji Nancy Gallt Literary Agency. Permission for this edition was arranged through the Nancy Gallt Literary Agency. Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Fulińska, 2013 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2013 Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska „OdA do Z" (oda-doz.com.pl) Redakcja Ewa Wiąckowska Korekta Katarzyna Kolowca-Chmura, Katarzyna Kierejsza DTP Stefan Łaskawiec ikby nie dość było skończyć jako posiłek ogromnego krokodyla.. Chłopak z płonącym mieczem tylko pogorszył sprawę. Może powinienem się przedstawić. Nazywam się Carter Kane, jestem po trochu uczniem pierwszej klasy liceum, po trochu magiem, a na cały etat martwię się potworami i egipskimi bogami, którzy nieustannie usiłują mnie zabić. Dobra, z tym ostatnim nieco przesadziłem. Nie wszyscy bogowie pragną mojej śmierci. Tylko bardzo wielu - ale to ryzyko zawodowe, ponieważ jestem magiem w Domu Życia. Jesteśmy swego rodzaju policją dla starożytnych egipskich mocy nadprzyrodzonych. Pilnujemy, żeby któraś z nich nie siała zbyt wielkiego zamętu w nowoczesnym świecie. W każdym razie tego konkretnego dnia tropiłem dzikiego potwora na Long Island. Nasi jasnowidze od kilku tygodni wyczuwali magiczne zaburzenia na tym terenie. Następnie lokalne media zaczęły mówić o wielkim stworze widywanym na bagnach i stawach w pobliżu Montauk Highway - potworze, który pożerał dzikie zwierzęta i straszył ludzi. Jeden z dziennikarzy nazwał go nawet Potworem z Bagien Long Island. A kiedy śmiertelnicy podnoszą alarm, oznacza to, że nadszedł czas, by sprawdzić, co się dzieje. W zwykłych okolicznościach pojechałaby ze mną moja siostra Sadie albo ktoś z naszych uczniów z Domu Brooklyńskiego, ale wszyscy byli akurat w pierwszym nomie w Egipcie na tygodniowym szkoleniu z kontroli demonów serowych (tak, one naprawdę istnieją; wierzcie mi, że nie chcecie wiedzieć więcej), zostałem zatem sam. Zaprzągłem więc do naszej czerwonej latającej łodzi mojego domowego gryfa imieniem Świr i przez całe przedpołudnie po-latywaliśmy sobie nad wybrzeżem, wypatrując oznak kłopotów. Jeśli zastanawiacie się, dlaczego nie podróżowałem na grzbiecie SS6 Rick Riordan Świra, wyobraźcie sobie dwa skrzydła przypominające kolibrze, ae poruszające się szybciej i bijące mocniej niż łopatki helikoptera. Naprawdę lepiej jest lecieć łodzią, chyba że ktoś chce być poszatkowany. Świr ma niezły nos do magii. Po kilku godzinach patrolu zaskrzeczał „ŚWIIIR!” i skręcił ostro w lewo, krążąc nad zieloną bagnistą zatoczką między dwoma cyplami. - Tam? — zapytałem. Świr zadrżał i zerknął na mnie spode łba, kołysząc nerwowo ogonem przypominającym drut kolczasty. Nie widziałem w dole zbyt wiele - tylko brązową rzekę połyskującą w gorącym powietrzu lata, wijącą się wśród bagiennej trawy i skupisk pokręconych drzew, uchodzącą w końcu do zatoki Moriches. Teren przypominał nieco deltę Nilu w Egipcie, tyle że tu mokradła otoczone były z obu stron osiedlami mieszkalnymi złożonymi z szeregów domków o szarych dachach. Na północy po Montauk Highway sunął sznur samochodów - urlopowicze uciekający od tłumów w mieście ku tłumom w Hamptons. Jeśli pod nami rzeczywiście grasował drapieżny bagienny potwór, pozostawało kwestią czasu, kiedy zagustuje w ludziach. A gdyby to się stało... cóż, otaczał go istny szwedzki stół. - Okej - odezwałem się do Świra. - Wysadź mnie na brzegu rzeki. Kiedy tylko wysiadłem z łodzi, Świr zaskrzeczał i wystrzelił w niebo, ciągnąc za sobą łódkę. - Hej! - wrzasnąłem za nim, ale było już za późno. Świra łatwo przestraszyć. Zwłaszcza drapieżnym potworom. Ale udaje się to również ogniom sztucznym, klaunom czy zapachowi dziwacznego brytyjskiego napoju ribena, który uwielbia Sadie. (W tym ostatnim przypadku nie dziwię mu się. Sadie wychowała się w Londynie i miewa przedziwny gust). Syn Sobka 557 Będę musiał rozprawić się z potworem, a następnie zagwizdać na Świra, żeby mnie zabrał, jak już będzie po wszystkim. Otwarłem plecak i sprawdziłem jego zawartość: zaczarowana lina, zagięta kościana różdżka, nieco wosku do wykonywania magicznych figurek uszebti, zestaw do kaligrafii i uzdrawiająca mikstura uwarzona przez moją przyjaciółkę Jaz. (Jaz wie, że często bywam ranny). Potrzebowałem jeszcze tylko jednej rzeczy. Skoncentrowałem się i sięgnąłem w głąb Duat. Przez ostatnich kilka miesięcy nauczyłem się całkiem nieźle chować potencjalnie przydatne przedmioty w tym królestwie cieni - dodatkową broń, czyste ubrania, cukierki i sześciopaki napojów orzeźwiających - ale wkładanie ręki w magiczny wymiar wciąż wydawało mi się nieco dziwne, jakbym przedzierał się przez warstwy zimnych, ciężkich zasłon. Zacisnąłem palce na rękojeści mojego miecza i wyciągnąłem go - ciężki chepesz o głowni wygiętej jak znak zapytania. Uzbrojony w miecz i różdżkę byłem już przygotowany na przechadzkę po bagnach w poszukiwaniu głodnego potwora. Sama radość! Wszedłem do wody i natychmiast zapadłem się po kolana. Dno rzeki przypominało brejowatą zupę. Buty przy każdym kroku wydawały tak okropne chlupocząco-zasysające dźwięki, że cieszyłem się z nieobecności Sadie. Moja siostra pokładałaby się ze śmiechu. Co gorsza, robiłem taki hałas, że nie miałem szans zakraść się niezauważony w pobliże żadnego potwora. Otoczyły mnie roje moskitów. Nagle poczułem się niepewny i samotny. Mogłoby być gorzej - powtarzałem sobie. — Mógłbym uczyć się o serowych demonach. Nie potrafiłem jednak samego siebie przekonać. Z pobliskiego cypelka doszły mnie głosy dzieciaków, które zapewne bawiły Rick Riordan się w jakąś grę. Zastanawiałem się, jak by to było być zwykłym dzieckiem i bawić się z kumplami w letnie popołudnie. Wizja ta była tak kusząca, że rozkojarzyła mnie. Nie zauważyłem fal na wodzie, dopóki pięćdziesiąt metrów przede mną coś nie wyskoczyło ponad powierzchnię — linia skórzastych czarno--zielonych wzgórków, które natychmiast zanurzyły się z powrotem. Teraz jednak przynajmniej wiedziałem, z czym mam do czynienia. Widywałem już w życiu krokodyle, ale ten był przerażająco ogromny. Przypomniało mi się El Paso dwie zimy temu, kiedy moja siostra i ja zostaliśmy zaatakowani przez boga krokodyli Sobka. To nie było dobre wspomnienie. Poczułem pot spływający mi po karku. - Sobek - wymamrotałem - jeśli to znowu ty usiłujesz mi na-mieszać, to przysięgam na Ra... Krokodyli bóg obiecał dać nam spokój ze względu na nasze bliskie związki z jego szefem, bogiem słońca. Tylko że... krokodyle robią się głodne, a wtedy mają zwyczaj zapominać o obietnicach. Zero odpowiedzi z wody. Fale znikły. Jeśli chodzi o wyczuwanie potworów, moje magiczne zmysły nie są zbyt dobre, ale woda przede mną sprawiała wrażenie znacznie ciemniejszej. To oznaczało, że albo jest głęboka, albo coś dużego czai się pod jej powierzchnią. Niemalże miałem nadzieję, że to Sobek. Dawało mi to przynajmniej szanse na porozmawianie z nim, zanim mnie zabije. Sobek uwielbia się przechwalać. Niestety, to nie był on. W następnej mikrosekundzie woda wokół mnie wybuchła, a ja zorientowałem się zbyt późno, że powinienem był przyprowadzić do pomocy cały dwudziesty pierwszy nom. Dostrzegłem płonące żółte oczy wielkości mojej głowy oraz błysk złotej biżuterii na masywnym karku. Następnie potwór otworzył paszczę, ukazując Syn Sobka 559 rzędy haczykowatych zębów i ogromne różowe gardło zdolne połknąć śmieciarkę. I potwór połknął mnie w całości. Wyobraźcie sobie, że zostaliście wrzuceni głową w dół do ogromnego śluzowatego worka na śmieci i szczelnie zapakowani bez dopływu powietrza. Tak mniej więcej czułem się w brzuchu potwora, tyle że było jeszcze goręcej i bardziej śmierdziało. Przez chwilę byłem zbyt oszołomiony, żeby cokolwiek zrobić. Nie wierzyłem, że wciąż żyję. Gdyby ten krokodyl miał mniejszy pysk, mógłby mnie przegryźć na pół. On jednak połknął mnie jak jedną przystawkę, miałem więc przed sobą perspektywę powolnego trawienia. Niezły fart, co? Potwór zaczął się rzucać, co przeszkadzało mi w myśleniu. Wstrzymywałem oddech, wiedząc, że każdy może być ostatni. Wciąż miałem przy sobie miecz i różdżkę, ale nie byłem w stanie ich użyć z rękami przyklejonymi do boków. Nie mogłem też sięgnąć po nic do plecaka. Pozostawiała tylko jedna możliwość: słowo mocy. Jeśli uda mi się wymyślić odpowiedni hieroglif i wypowiedzieć go głośno, będę mógł wezwać jakąś potężną moc, magię w rodzaju gniewu bogów, żeby wydostać się z tego gada. W teorii to wspaniałe rozwiązanie. W praktyce - nie jestem zbyt dobry w słowach mocy nawet w całkowicie sprzyjających warunkach. Duszenie się w środku ciemnego, śmierdzącego gadziego przełyku nie pomagało mi się skupić. Dasz radę to zrobić- powtarzałem sobie. Po tych wszystkich niebezpieczeństwach, przez które przeszedłem, nie powinienem umierać w taki sposób. Sadie byłaby S6° Słownik załamana. A kiedy już wyszłaby z żałoby, odnalazłaby moją duszę w egipskich zaświatach i drwiłaby niemiłosiernie z mojej głupoty. W płucach czułem ogień. Traciłem przytomność. Wybrałem słowo mocy, skoncentrowałem się najlepiej, jak zdołałem, i przygotowałem się do wypowiedzenia tego słowa. Nagle potwór podskoczył. Ryknął, co brzmiało naprawdę dziwacznie od środka, a jego gardło ścisnęło się wokół mnie, jakbym był pastą do zębów wyduszaną z tubki. Wyskoczyłem z jego pyska i upadłem na bagienną trawę. Jakoś udało mi się stanąć na nogach. Zatoczyłem się oślepiony, ledwie dysząc, pokryty krokodylą śliną, która cuchnęła niczym beczka po śledziach. Powierzchnia wody gotowała się. Krokodyl zniknął, a w bagnie jakieś pięć metrów ode mnie stał nastoletni chłopak w dżinsach i wyblakłej pomarańczowej koszulce z napisem „OBÓZ coś tam”. Nie byłem w stanie odczytać reszty. Wyglądał na nieznacznie starszego ode mnie - miał może siedemnaście lat - ze swoimi potarganymi czarnymi włosami i oczami w kolorze morza. Tym jednak, co przyciągało moją uwagę, był jego miecz - proste dwusieczne ostrze jaśniejące lekką poświatą spiżu. Nie wiem, który z nas był bardziej zaskoczony. Przez chwilę ten obozowicz tylko gapił się na mnie. Zauważył mój chepesz i różdżkę, a ja miałem wrażenie, że widzi te przedmioty w ich prawdziwym kształcie. Zwykli śmiertelnicy mają problem z dostrzeganiem magii. Ich mózgi nie potrafią jej interpretować, mogliby więc przyglądać się mojemu mieczowi i widzieć na przykład kij bejsbolowy albo laskę. Ale ten chłopak... był inny. Uznałem, że musi być magiem. Problem polegał na tym, że znałem wszystkich magów w północnoamerykańskich nomach, a tego nigdy wcześniej nie spotkałem. Nigdy też nie widziałem takiego miecza. Wszystko w nim wydawało mi się takie... nieegipskie. Syn Sobka - Krokodyl - odezwałem się, próbując nadać głosowi zwyczajne brzmienie. - Gdzie on się podział? Obozowicz zmarszczył brwi. - Nie ma za co. -Co? - Rąbnąłem tego krokodyla w tyłek. - Mieczem pokazał mi, co zrobił. - Dlatego cię zwymiotował. A zatem: nie ma za co. Ale co ty tam robiłeś? Przyznaję, że nie byłem w najlepszym humorze. Cuchnąłem. Wszystko mnie bolało. No i czułem się nieco zawstydzony: potężny Carter Kane, przywódca Domu Brooklyńskiego, został wy-kaszlany z paszczy krokodyla niczym wielki kłaczek. - Odpoczywałem - burknąłem. - A co myślałeś? Dobra, kim ty jesteś i dlaczego walczyłeś z moim potworem? - Twoim potworem? - Chłopak zbliżył się ku mnie przez wodę. Najwyraźniej muł nie sprawiał mu żadnych kłopotów. - Słuchaj, chłopie, nie mam pojęcia, kim jesteś, ale ten krokodyl terroryzował Long Island od kilku tygodni. Traktuję takie sprawy poważnie, ponieważ to moja ziemia. Kilka dni temu pożarł jednego z naszych pegazów. Poczułem dreszcz na plecach, jakbym oparł się o płot pod napięciem. - Czy powiedziałeś coś o pegazach} Zlekceważył moje pytanie. - To twój potwór czy nie? - Nie jestem jego właścicielem - warknąłem. - Usiłowałem go powstrzymać! Dobra, gdzie... - Krokodyl polazł w tamtą stronę. - Wskazał mieczem na południe. - Byłbym już go gonił, ale mnie zaskoczyłeś. Zmierzył mnie wzrokiem, co było niezbyt przyjemne, ponieważ był ode mnie sporo wyższy. Wciąż nie mogłem odczytać napisu na jego koszulce, oprócz słowa OBÓZ. Na szyi nosił rzemyk Rick Riordan z kolorowymi glinianymi paciorkami, coś jak z zajęć plastycznych dla małych dzieci. Nie miał przy sobie magicznej torby ani różdżki. Może trzymał te rzeczy w Duat? A może to tylko pomylony śmiertelnik, który przez przypadek znalazł magiczny miecz i uznał się za superbohatera? Starożytne przedmioty mogą nieźle namieszać w umysłach. Chłopak w końcu pokręcił głową. - Poddaję się. Jesteś synem Aresa? Musisz być dzieckiem półkrwi, ale co się stało z twoim mieczem? Jest cały pogięty. - To jest chepesz. - Mój szok szybkim krokiem przechodził w gniew. - On ma być wygięty. Ale nie myślałem o mieczu. Obozowicz nazwał mnie właśnie dzieckiem półkrwi? Może źle go usłyszałem. Może miał coś innego na myśli. Ale przecież mój ojciec był czarnoskóry, a mama biała. Słowo półkrwi nie podobało mi się. - Wynoś się stąd - powiedziałem, zaciskając zęby. - Muszę złapać krokodyla. - Chłopie, to ja muszę złapać krokodyla - upierał się. - Kiedy ty ostatnio spróbowałeś, on cię połknął. Pamiętasz? Palce zacisnęły mi się na rękojeści miecza. - Miałem wszystko pod kontrolą. Właśnie zamierzałem przyzwać pięść... Ponoszę pełną odpowiedzialność za to, co się następnie wydarzyło. Nie zamierzałem. Naprawdę. Ale byłem zagniewany. A poza tym, jak już wspominałem, kierowanie słowami mocy nie zawsze dobrze mi wychodzi. W brzuchu krokodyla przygotowywałem się do wezwania Pięści Horusa, ogromnej świecącej na niebiesko dłoni, która jest w stanie rozwalić na proch drzwi, ściany i właściwie wszystko, co stanie ci na drodze. Zamierzałem wypchnąć Syn Sobka się za jej pomocą z wnętrza potwora. Obrzydliwe, wiem, ale zakładałem, że podziała. Podejrzewam, że zaklęcie tkwiło wciąż w mojej głowie, gotowe do odpalenia jak nabite działo. Ten obozowicz doprowadzał mnie do szału, a poza tym byłem oszołomiony i rozkojarzony, toteż kiedy zamierzałem zwyczajnie powiedzieć po angielsku „pięść”, zamiast tego wymówiłem słowo egipskie: khefa. To taki prosty hieroglif: Kiedy tylko wymówiłem słowo, symbol rozjarzył się w powietrzu pomiędzy nami. Ogromna pięść wielkości zmywarki do naczyń pojawiła się z rozbłyskiem i posłała obozowicza za granicę hrabstwa. Znaczy się, dosłownie wyrwała go z butów. Wyleciał z rzeki z głośnym plum! Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem, były jego nagie stopy osiągające drugą prędkość kosmiczną, kiedy leciał w tył, znikając mi z oczu. Nie, wcale nie poczułem się z tym dobrze. No... może odrobinkę. Byłem również zawstydzony. Ten chłopak zapewne był świrem, ale magowie nie powinni łazić po świecie i wysyłać dzieci na orbitę za pomocą Pięści Horusa. - Super. - Walnąłem się dłonią w czoło. - Ej, słuchaj, przepraszam! - wrzasnąłem, w nadziei że tamten mnie usłyszy. - Czy ty...? Fala pojawiła się znienacka. Uderzyła we mnie pięciometrowa ściana wody, wrzucając z powrotem do rzeki. Podniosłem się, plując wodą o okropnym smaku karmy dla ryb. Zamrugałem powiekami, żeby pozbyć się mazi Trudno sobie wyobrazić, że jest w stanie narobić tylu kłopotów. Rick Riordan z oczu, i moment później zobaczyłem obozowicza z uniesionym mieczem, skaczącego na mnie jak ninja. Uniosłem chepesz, żeby odparować uderzenie. Udało mi się uratować głowę przed rozpłataniem na pół, ale obozowicz był szybki i silny. Kiedy się cofnąłem, uderzył ponownie i jeszcze raz. Wciąż byłem w stanie się bronić, ale wiedziałem, że nie mam z nim szans. Jego ostrze było lżejsze i szybsze, i tak - muszę to przyznać - był lepszy w szermierce. Chciałem mu wyjaśnić, że się pomyliłem. Ze nie jestem wrogiem. Ale całą uwagę musiałem skupiać na tym, by nie dać się przepołowić. Obozowicz natomiast nie miał problemu z rozmową. -Już rozumiem - oznajmił, wywijając mi mieczem nad głową. -Jesteś jakimś potworem. BANG! Odbiłem uderzenie i zachwiałem się w tył. - Nie jestem potworem - wydusiłem. Musiałem użyć czegoś więcej niż miecza, żeby pokonać tego chłopaka. Problem jednak polegał na tym, że nie chciałem zrobić mu krzywdy. Mimo że on właśnie usiłował posiekać mnie na mielonkę o smaku Kane’a, wciąż czułem się nie w porządku z tym, że zacząłem tę walkę. Zamierzył się ponownie, więc nie miałem wyboru. Tym razem posłużyłem się różdżką, chwytając jego klingę w jej zakrzywiony koniec i posyłając magiczny cios wzdłuż jego ręki. Powietrze między nami zamigotało i zatrzeszczało. Obozowicz zachwiał się i zrobił krok w tył. Wokół niego latały magiczne niebieskie iskierki, jakby moje zaklęcie nie do końca wiedziało, co z nim zrobić. Kim był ten chłopak?! - Mówiłeś, że to twój krokodyl. - Obozowicz rzucił mi ponure spojrzenie gniewnych zielonych oczu. - Zgubiłeś pupila, jak rozumiem. Może jesteś duchem z Podziemia, który przybył przez Wrota Śmierci? Syn Sobka S6S Zanim zdążyłem choćby przetrawić to pytanie, on wyciągnął przed siebie wolną rękę. Rzeka zmieniła bieg i przewróciła mnie. Zdołałem się podnieść, ale picie bagiennej wody zaczynało mnie naprawdę męczyć. Tymczasem obozowicz zaatakował znowu z mieczem uniesionym do śmiertelnego ciosu. W desperacji upuściłem różdżkę. Sięgnąłem do plecaka i moje palce zacisnęły się na kawałku sznurka. Rzuciłem go przed siebie i wykrzyczałem rozkaz: - TAS! Zwiąż! - w chwili gdy miecz obozowicza prawie przeciął mi nadgarstek. Poczułem potworny ból w ręce. Pociemniało mi przed oczami, widziałem tylko migoczące żółte światełka. Upuściłem miecz i chwyciłem się za nadgarstek, usiłując złapać powietrze i zapominając o wszystkim oprócz tego przeszywającego bólu. W głębi duszy miałem świadomość, że obozowicz mógłby mnie bez trudu zabić. Ale z jakiegoś powodu nie zrobił tego. Skręciłem się z mdłości. Zmusiłem się do obejrzenia rany. Krew lała się strumieniami, ale przypomniało mi się coś, co Jaz powiedziała mi kiedyś w infir-merii Domu Brooklyńskiego: rany zazwyczaj wyglądają na o wiele groźniejsze, niż są. Miałem nadzieję, że to prawda. Wyciągnąłem z plecaka kawałek papirusu i przycisnąłem go do rany jako prowizoryczny bandaż. Ból nadal był okropny, ale mdłości nieznacznie ustąpiły. Mogłem znów myśleć w miarę jasno i zastanawiałem się, dlaczego jeszcze nie zostałem nadziany na rożen. Obozowicz siedział niedaleko w głębokiej do pasa wodzie; wyglądał na zdeprymowanego. Mój magiczny sznurek owinął się wokół ręki, w której dzierżył miecz, a następnie przycisnął tę rękę do boku głowy. Ponieważ chłopak nie mógł puścić miecza, wyglądał, jakby w pobliżu ucha wyrastał mu pojedynczy róg renifera. Pociągnął za sznurek wolną ręką, ale oczywiście nic to nie dało. W końcu westchnął tylko i spojrzał na mnie gniewnie. 566 Słownik - Zaczynam naprawdę cię nienawidzić. - Nienawidzić mnie? - zaprotestowałem. - To ze mnie tryska krew! I to ty zacząłeś, wyzywając mnie od dzieci półkrwi! - Och, przestań. - Obozowicz wstał niepewnie, ponieważ sterczący jak antenka miecz przesunął do góry jego środek ciężkości. - Nie możesz być śmiertelnikiem. Gdybyś nim był, mój miecz po prostu przeszedłby przez ciebie jak przez powietrze. A jeśli nie jesteś duchem ani potworem, musisz być półkrwi. Dzikim herosem z armii Kronosa, jak mniemam. Nie rozumiałem większości z tego, co mówił. Ale jedno do mnie dotarło. - A więc kiedy mówiłeś „półkrwi”... Spojrzał na mnie, jakbym był kretynem. - Miałem na myśli półboga. Aha. A co myślałeś? Usiłowałem to przetrawić. Słyszałem już wcześniej o herosach, ale nie był to egipski koncept. Może ten chłopak wyczuwał moją więź z Horusem, to, że byłem w stanie kierować mocą boga... ale dlaczego wszystko tak dziwacznie opisywał? - Czym ty jesteś? - zapytałem ostro. - Po części magiem bitewnym, po części od żywiołu wody? Z jakim nomem jesteś związany? Chłopak zaśmiał się gorzko. - Człowieku, nie mam pojęcia, o czym mówisz. Nie zadaję się z gnomami. Z satyrami, owszem. Nawet z cyklopami. Ale nie z gnomami. Robiłem się chyba mało przytomny od utraty krwi. Jego słowa wirowały mi w głowie jak piłeczki totolotka: cyklopi, satyrowie, herosi, Kronos. A wcześniej wspominał o Aresie. To był grecki bóg, nie egipski. Czułem się tak, jakby pode mną otwierał się Duat, grożąc mi wciągnięciem w otchłań. Grecki... nie egipski. W moim umyśle zaczęła się formować pewna idea, która wcale mi się nie podobała. Po prawdzie wystraszyła mnie na dobre. Syn Sobka Só7 Pomimo całej bagiennej wody, jakiej się nałykałem, czułem suchość w gardle. - Słuchaj - powiedziałem - przepraszam za to, że cię uderzyłem zaklęciem pięści. To był wypadek. Ale jednego nie rozumiem. .. to powinno było cię zabić. A nie zabiło. To nie ma sensu. - Postaraj się być mniej rozczarowany - wymamrotał tamten. -Ale skoro już o tym mowa, ty też powinieneś być martwy. Niewielu ludzi jest w stanie walczyć ze mną z takim powodzeniem. A poza tym mój miecz powinien był wyparować twojego krokodyla. - Powtórzę to po raz ostatni: to nie jest mój krokodyl. - Okej, niech będzie. - Obozowicz nie wyglądał na przekonanego. - Chodzi o to, że walnąłem w niego całkiem nieźle, a on się tylko zdenerwował. Niebiański spiż powinien go obrócić w pył. - Niebiański spiż? Naszą rozmowę przerwał nagle krzyk dobiegający z pobliskiego osiedla - przerażony krzyk dziecka. Poczułem, że serce mi zamiera. Naprawdę byłem idiotą. Zapomniałem, dlaczego się tu znaleźliśmy Spojrzałem na obozowicza. - Musimy powstrzymać krokodyla. - Zawieszenie broni - zaproponował. - Okej - odparłem. - Możemy wrócić do zabijania się nawzajem, jak już uporamy się z krokodylem. - Zgoda. Dobra, możesz w takim razie odwiązać mój miecz od głowy? Czuję się jak jakiś pokręcony jednorożec. Nie powiem, że poczuliśmy do siebie zaufanie, ale przynajmniej teraz łączyła nas wspólna sprawa. Tamten przyzwał swoje buty z rzeki - nie miałem pojęcia jak - i założył je. Następnie pomógł mi zabandażować rękę kawałkiem lnianego płótna i zaczekał, aż połknę pół porcji mojej leczniczej mikstury. S68 Rick Riordan Poczułem się wtedy na tyle dobrze, żeby pobiec za nim w kierunku krzyków. Wydawało mi się, że mam niezłą kondycję - wiecie, treningi magii bitewnej, holowanie ciężkich przedmiotów, gra w koszykówkę z Chufu i jego pawianimi kumplami (pawiany zazwyczaj nie obijają się w czasie gry w kosza). A mimo to musiałem się nieźle wysilić, żeby dorównać kroku obozowiczowi. Co uświadomiło mi, że mam dość nazywania go w ten sposób. -Jak masz na imię? - wydyszałem, gnając za nim. Rzucił mi ostrożne spojrzenie. - Nie wiem, czy powinienem ci mówić. Imiona bywają niebezpieczne. Miał oczywiście rację. Imiona posiadają moc. Jakiś czas temu moja siostra Sadie poznała moje tajemne imię ren i wciąż napawało mnie to niepokojem. Uzdolniony mag jest w stanie namie-szać nawet ze zwykłym imieniem. - Dobra - powiedziałem. - Ja pierwszy. Jestem Carter. Chyba mi uwierzył. Napięcie malujące się na jego twarzy zmalało nieco. - Percy - odrzekł. Wydało mi się to nietypowym imieniem - może brytyjskim, chociaż ten chłopak mówił i zachowywał się zupełnie po amerykańsku. Przeskoczyliśmy przez spróchniały pień i w końcu wydostaliśmy się z bagien. Zaczęliśmy się wspinać trawiastym zboczem w kierunku najbliższych domów, kiedy uświadomiłem sobie, że słyszę więcej niż jeden krzyczący głos. Zły znak. - Chcę cię tylko ostrzec — powiedziałem do Percy’ego - że tego potwora nie da się zabić. - Poczekaj, aż zobaczysz - odburknął. - Chodzi o to, że on jest nieśmiertelny. Syn Sobka 59 - Słyszałem to już. Zamieniłem w pył mnóstwo nieśmiertelnych i odesłałem ich z powrotem do Tartaru. Tartaru? - pomyślałem. Rozmowa z Percym przyprawiała mnie o solidny ból głowy. Przypominała mi o tym, jak kiedyś tato zabrał mnie do Szkocji na jeden ze swoich egiptologicznych wykładów. Usiłowałem rozmawiać z miejscowymi i wiedziałem, że mówią po angielsku, ale co drugie zdanie jakby wpadali w jakiś inny język - inne słowa, inna wymowa - a ja musiałem główkować, co też takiego mówili. Z Percym było podobnie. Obaj mówiliśmy prawie tym samym językiem: magia, potwory i tak dalej. Ale jego słownictwo było zupełnie nie takie, jak trzeba. - Nie - zacząłem znowu, kiedy znaleźliśmy się w połowie wzgórza. - Ten potwór to petsuchos, syn Sobka. - Kim jest Sobek? - zapytał. - Panem krokodyli. Egipskim bogiem. To go na chwilę zatrzymało. Spojrzał na mnie i mógłbym przysiąc, że w powietrzu między nami zaiskrzyło. Jakiś głos w głębi mojego umysłu powiedział: „Zamknij się. Nie mów mu nic więcej”. Percy zerknął na chepesz, który wyciągnąłem z rzeki, a następnie na różdżkę przy moim pasie. - Skąd ty jesteś? Szczerze. - Skąd pochodzę? - zapytałem. - Z Los Angeles. Ale teraz mieszkam w Brooklynie. To chyba nie poprawiło mu nastroju. - A więc ten potwór, ten Piecuchów czy jak mu tam... - Petsuchos - podpowiedziałem. - To greckie słowo, ale potwór jest egipski. Był czymś w rodzaju maskotki w świątyni Sobka, czczono go jako żyjącego boga. Percy prychnął pod nosem. - Gadasz jak Annabeth. -Kto? 57° Rick Riordan - Nieważne. Po prostu daruj sobie wykład z historii. Jak go zabić? — Mówiłem ci... Z góry dobiegł kolejny krzyk’, po którym nastąpiło głośne TRACH, przypominające dźwięk wydawany przez zgniatacz metalu. Pognaliśmy na szczyt wzgórza, przeskoczyliśmy przez płot na czyjeś podwórko i znaleźliśmy się w willowej uliczce. Jeśli nie liczyć gigantycznego krokodyla na samym środku ulicy, mogliśmy się znaleźć w Gdziekolwiek, Stany Zjednoczone. Zaułek otaczało pół tuzina piętrowych domków z idealnie utrzymanymi trawnikami przed wejściem, średniej klasy samochodami na podjazdach, skrzynkami pocztowymi na krawężniku, flagami wywieszonymi na werandach. Niestety tę idyllicznie amerykańską scenerię zakłócał potwór, który właśnie zajęty był zjadaniem zielonego priusa z naklejką na zderzaku głoszącą: „Mój pudel jest inteligentniejszy od waszych najlepszych studentów”. Może petsuchos uznał toyotę za innego krokodyla i postanowił pokazać, kto tu rządzi. A może po prostu nie lubił pudli i/lub najlepszych studentów. O cokolwiek poszło, na lądzie krokodyl wyglądał jeszcze groźniej niż w wodzie. Miał jakieś dwanaście metrów długości, był wysoki jak furgonetka, a ogon miał tak potężny, że przewracał nim samochody za każdym poruszeniem. Jego skóra połyskiwała zielenią z odcieniem czerni i ociekała wodą, która zbierała się u jego łap. Przypomniało mi się, że Sobek mówił kiedyś, że to z jego boskiego potu powstały rzeki na świecie. Fuj. Podejrzewałem, że ten potwór poci się równie bosko. Podwójne fuj. Oczy potwora jaśniały mdląco żółtym światłem. Ostre zęby połyskiwały bielą. Ale najdziwniejsza ze wszystkiego była jego błyskotka. Z karku zwieszała się skomplikowana kolia ze złotych Syn Sobka 571 łańcuszków i ogromnej liczby klejnotów, za które można by kupić prywatną wyspę. Dzięki temu naszyjnikowi jeszcze na bagnach rozpoznałem, że mamy do czynienia z petsuchosem. Czytałem, że święte zwierzę Sobka nosiło coś w tym rodzaju w Egipcie, chociaż nie miałem pojęcia, co potwór robił na osiedlu domków na Long Island. Kiedy razem z Percym przyglądaliśmy się tej scenie, krokodyl przysiadł i przegryzł zielony samochód na pół, rozrzucając szkło i metal oraz kawałki poduszki powietrznej po pobliskich trawnikach. Kiedy tylko krokodyl porzucił wrak, znikąd pojawiła się niewielka grupka dzieciaków - pewnie kryły się gdzieś za innymi samochodami - i rzuciła się na potwora, krzycząc z całych sił. Nie wierzyłem własnym oczom. To były dzieci z podstawówki, uzbrojone tylko w balony i pistolety wodne. Domyślałem się, że były tu na wakacjach i bawiły się w bitwy wodne, kiedy potwór im przeszkodził. W zasięgu wzroku nie dostrzegałem dorosłych. Może wszyscy byli w pracy. A może zostali w domach, zemdlawszy ze strachu. Dzieciaki wyglądały raczej na rozgniewane niż przerażone. Biegały wokół krokodyla, ciskając balonami z wodą, które rozpryskiwały się na skórze potwora, nie wyrządzając żadnych szkód. Bezużyteczne i głupie? Tak. Ale nie mogłem nie podziwiać ich odwagi. Starały się jak mogły, stawiając czoła potworowi, który wtargnął do ich dzielnicy. Może zresztą nie widziały krokodyla w jego prawdziwej postaci. Może ich śmiertelne mózgi kazały im myśleć, że to słoń, który uciekł z zoo, albo oszalały kierowca firmy kurierskiej prześladowany przez pragnienie śmierci. Niezależnie od tego, co widziały, znajdowały się w niebezpieczeństwie. Słownik Poczułem ucisk w gardle. Pomyślałem o moich uczniach w Domu Brooklyńskim, którzy nie byli wiele starsi od tych dzieci, i mój opiekuńczy instynkt „starszego brata” włączył się natychmiast. Skoczyłem na ulicę z krzykiem: - Uciekajcie od niego! Biegiem! Następnie rzuciłem różdżką prosto w łeb krokodyla. - Sa-mir! Różdżka uderzyła potwora w pysk, a niebieskie światło odbiło się falami od jego cielska. Całą skórę krokodyla pokryły hieroglify oznaczające ból: Wszędzie, gdzie się pojawiły, skóra potwora dymiła i iskrzyła, sprawiając, że zaczął się wić i ryczeć z wściekłości. Dzieciaki rozpierzchły się, chowając się za rozwalonymi samochodami i skrzynkami pocztowymi. Petsuchos zwrócił swoje płonące oczy na mnie. Stojący przy mnie Percy gwizdnął. - No, udało ci się przyciągnąć jego uwagę. -Aha. -Jesteś pewny, że nie możemy go zabić? - spytał. - Aha. Krokodyl sprawiał wrażenie, jakby śledził naszą konwersację: jego żółte oczy przenosiły się z jednego na drugiego, jakby zastanawiał się, którego zjeść najpierw. - Nawet jeśli zdołasz zniszczyć jego ciało - powiedziałem - on po prostu pojawi się ponownie gdzieś w pobliżu. Widzisz ten naszyjnik? Jest wypełniony mocą Sobka. Aby pokonać potwora, musimy zdjąć mu ten pektorał. Wtedy petsuchos powinien zamienić się w zwykłego krokodyla. Syn Sobka 573 - Nie podoba mi się słowo „powinien”... - mruknął Percy. - Ale dobra. Ja zdobędę naszyjnik. Ty odwracaj jego uwagę. - Dlaczego to ja mam odwracać jego uwagę? - Bo jesteś bardziej irytujący - odparł Percy. — Postaraj się tylko, żeby cię znów nie połknął. - ARRRR! - ryknął potwór, ziejąc na nas oddechem cuchnącym jak śmietnik restauracji rybnej. Miałem właśnie odparować, że Percy był okropnie irytujący, ale nie zdążyłem. Petsuchos zaszarżował, a mój nowy towarzysz broni uskoczył w bok, zostawiając mnie na samym środku trajektorii zniszczenia. Pierwsza przypadkowa myśl: Dać się zjeść dwa razy w ciągu jednego dnia będzie bardzo obciachowo. Kątem oka dostrzegłem, że Percy zachodzi potwora z prawej flanki. Słyszałem, że śmiertelne dzieciaki wychodzą ze swoich kryjówek, wrzeszcząc i rzucając balonami z wodą, jakby usiłowały mnie osłaniać. Petsuchos potoczył się w moim kierunku, otwierając pysk, aby mnie połknąć. A ja się wkurzyłem. Miałem do czynienia z najgorszymi z egipskich bogów. Zanurzałem się w Duat i podróżowałem przez Kraj Demonów. Stałem na samym brzegu Chaosu. Nie zamierzałem dać się pożreć przerośniętemu gadowi. Powietrze zatrzeszczało mocą, kiedy wokół mnie zaczął się formować mój awatar bitewny - błyszczący niebieski egzoszkie-let w kształcie Horusa. Uniósł mnie z ziemi, aż zawisłem w środku siedmiometrowego wojownika o sokolim łbie. Zrobiłem krok do przodu, gotując się do walki, a awatar powtarzał wszystkie moje ruchy. - Najświętsza Hero! Co u...?! - krzyknął Percy. 574 Rick Riordan Krokodyl rąbnął we mnie. Omal mnie nie przewrócił. Jego szczęki zacisnęły się na wolnej ręce mojego awatara, ale ja uderzyłem lśniącym błękitnym mieczem sokolego wojownika w kark gada. Może i petsuchosa nie da się zabić, ale miałem nadzieję, że uda mi się przynajmniej przeciąć naszyjnik, który był źródłem jego mocy. Niestety zamierzyłem się zbyt szeroko. Uderzyłem w bark potwora, rozcinając jego skórę. Zamiast krwi posypał się piasek, co jest całkiem typowe dla egipskich potworów. Wolałbym zobaczyć, jak krokodyl rozpada się całkowicie, ale nie ma tak dobrze. Gdy tylko uniosłem klingę, rana zaczęła się zasklepiać i przepływ piasku spowolnił. Krokodyl potrząsnął łbem, przewracając mnie, i chwycił mnie za ramię jak pies zabawkę do żucia. Kiedy mnie puścił, poszybowałem prosto na najbliżej stojący dom, do którego wpadłem przez dach i pozostawiłem krater w kształcie sokolego wojownika w czyimś salonie. Miałem szczerą nadzieję, że nie rozpłaszczyłem jakiegoś bezbronnego śmiertelnika, pochłoniętego oglądaniem telewizji. Odzyskałem wzrok i dostrzegłem dwie rzeczy, które mnie zirytowały. Po pierwsze krokodyl znów na mnie szarżował. Po drugie mój nowy kumpel Percy stał sobie na środku ulicy, wpatrując się we mnie zszokowany. Najwyraźniej mój awatar bitewny zdumiał go do tego stopnia, że zapomniał o swojej roli w naszym planie. - Co to za paskudztwo? - zapytał z niedowierzaniem. - Jesteś w środku wielkiego, świecącego faceta z łbem kurczaka! - Sokoła! - wrzasnąłem. Uznałem, że jeśli przeżyję ten dzień, postaram się, żeby ten chłopak nigdy nie spotkał się z Sadie. Obawiam się, że zajęliby się obrażaniem mnie na wyrywki do końca wieczności. - Może byś mi pomógł? Syn Sobka 575 Percy ożył i popędził w kierunku krokodyla. Kiedy potwór zbliżył się do mnie, kopnąłem go w pysk, w związku z czym zaczął kichać i potrząsał łbem dość długo, żebym zdołał wyplątać się ze zrujnowanego domu. Percy wskoczył na ogon potwora i pobiegł po jego plecach. Potwór rzucał się na wszystkie strony, chlapiąc dookoła wodą, ale Percy jakoś zdołał się nie przewrócić. Ten chłopak musiał trenować gimnastykę albo coś w tym rodzaju. Tymczasem śmiertelne dzieciaki znalazły lepszą amunicję - kamienie, kawałki metalu z rozwalonych samochodów, a nawet kilka śrub z kół - i ciskały teraz tym wszystkim w potwora, a ja nie chciałem, żeby krokodyl zainteresował się nimi. - Hej! - zamachnąłem się chepeszem w kierunku pyska krokodyla. Był to dobry, potężny cios, który powinien pozbawić go żuchwy. Potwór jednak jakimś cudem kłapnął pyskiem tak, że chwycił miecz w zęby. Skończyło się tym, że zaczęliśmy wyrywać sobie świecący niebieski miecz, który syczał z gorąca w pysku krokodyla, obracając jego zęby w piasek. Nie mogło to być przyjemne, ale potwór nie odpuszczał i dalej mocował się ze mną. - Percy! - krzyknąłem. - Teraz! Percy skoczył po naszyjnik. Chwycił go mocno i zaczął walić mieczem w złote ogniwa, ale spiżowe ostrze nawet ich nie wgniotło. Krokodyl tymczasem coraz bardziej szaleńczo usiłował wyrwać mi miecz. Mój awatar bitewny zaczął gasnąć. Przyzywanie awatara to krótka zabawa, zupełnie jak sprint z największą prędkością. Nie da się go utrzymywać długo, zanim się nie rozpadnie. Ja już pociłem się i z trudem oddychałem. Serce waliło mi jak młotem. Moje zasoby magii zaczynały się wyczerpywać. - Pospiesz się - powiedziałem Percy’emu. - Nie mogę tego przeciąć! - odkrzyknął. - Klamra - podpowiedziałem. - Musi być jakaś klamra. S76 Rick Riordan Gdy tylko to powiedziałem, dostrzegłem ją - na gardle potwora znajdował się złoty kartusz obejmujący hieroglify, które układały się w imię SOBEK. -Jest... na dole! Percy zaczął się zsuwać po naszyjniku, poruszając się jak po sieci, ale w tym samym momencie mój awatar rozpadł się. Upadłem na ziemię, wyczerpany i oszołomiony. Zycie uratowało mi to, że krokodyl wciąż ciągnął za miecz awatara. Kiedy miecz zniknął, potwór zatoczył się do tyłu i wpadł na hondę. Śmiertelne dzieciaki rozproszyły się. Jeden dał nura pod samochód, ale samochód zniknął, zmieciony potężnym zamachem krokodylego ogona. Percy dotarł do dołu naszyjnika i wisiał tam resztką sił. Nie miał miecza; zapewne go upuścił. Potwór tymczasem podniósł się na nogi. Dobra wiadomość: najwyraźniej nie zauważał Percy’ego. Zła wiadomość: z całą pewnością widział mnie, a sprawiał wrażenie solidnie wkurzonego. Nie miałem dość sił, żeby biec, a tym bardziej przyzywać magię do walki. W tej chwili śmiertelne dzieciaki z ich wodnymi balonami i kamieniami miały większe szanse powstrzymać krokodyla niż ja. W oddali rozległo się wycie syren. Ktoś wezwał policję, co nie poprawiło mi nastroju. Oznaczało to jedynie, że pojawią się tu kolejni śmiertelnicy w roli ochotniczych przekąsek dla krokodyla. Wycofałem się w kierunku krawężnika i usiłowałem - co musiało być dość komiczne - spojrzeć na potwora z góry. - Stój, krokodylciu! Krokodyl prychnął. Z jego skóry trysnęła woda niczym z najobrzydliwszej fontanny na świecie, aż zachlupotało mi w butach. Świecące żółte oczy zaszły mgłą, może ze szczęścia. Wiedział, że ma mnie z głowy. Syn Sobka 577 Wsunąłem rękę do plecaka. Znalazłem tam jedynie kawałek wosku. Nie miałem czasu, żeby ulepić porządne uszebti, ale też nie miałem innego pomysłu. Rzuciłem plecak na ziemię i zacząłem wściekle urabiać wosk obiema rękami, usiłując go zmiękczyć. - Percy? - zawołałem. - Nie mogę rozpiąć klamry! - odkrzyknął. Nie śmiałem spuścić wzroku z krokodyla, ale kątem oka widziałem, jak Percy wali pięścią w dolną część naszyjnika. - To jakaś magia? To było najmądrzejsze, co powiedział przez cały ten dzień (nie żeby powiedział wiele mądrych rzeczy, dając mi duży wybór). Klamra była kartuszem z hieroglifami. Potrzebny był mag, który zrozumiałby je i otworzył. A kimkolwiek i czymkolwiek był Percy, nie był magiem. Wciąż kształtowałem bryłkę wosku, usiłując zrobić z niej figurkę, kiedy krokodyl postanowił przestać napawać się chwilą i po prostu pożreć mnie. Kiedy skoczył, rzuciłem na ziemię moje uszebti i wywarczałem rozkaz. Natychmiast w powietrzu między nami pojawił się najbardziej bezkształtny hipopotam świata i poszybował ku lewemu nozdrzu krokodyla, gdzie usadowił się, kopiąc krótkimi tylnymi nogami. Nie była to może najbardziej wyrafinowana zagrywka taktyczna w moim życiu, ale hipopotam w nosie musiał rozpraszać krokodyla. Potwór zasyczał, potknął się i potrząsał łbem, a Percy tymczasem zeskoczył i odtoczył się na bok, ledwie unikając zgniecenia przez nogę krokodyla. Podbiegł i stanął obok mnie na krawężniku. Wpatrywałem się z przerażeniem, jak moja woskowa figurka, będąca obecnie żywym (choć straszliwie niekształtnym) hipopotamem, usiłowała albo wydostać się z nozdrzy krokodyla, albo przedrzeć się dalej w stronę zatoki nosowej - trudno było powiedzieć. Krokodyl zamachnął się i Percy chwycił mnie w ostatniej chwili, usuwając mnie z drogi nadciągającego zniszczenia. 57« Rick Riordan Przebiegliśmy na drugi koniec uliczki, gdzie zebrały się śmiertelne dzieciaki. Zadziwiające, ale żadnemu z nich nic się nie stało. Krokodyl rzucał się nadal i wymachiwał ogonem, rozwalając domy i usiłując wykichać hipopotama. -Jesteś cały? - spytał Percy. Oddychałem z trudem, ale potaknąłem słabo. Jeden z dzieciaków zaoferował mi pistolet wodny. Podziękowałem ruchem ręki. - Ej, dzieciaki - zwrócił się do nich Percy - słyszycie syreny? Musicie tam pobiec i zatrzymać policję. Powiedzcie im, że tu jest zbyt niebezpiecznie. Powstrzymajcie ich! Nie wiem dlaczego, ale posłuchali. Może po prostu cieszyli się, że mają coś do roboty, ale z tonu głosu Percy’ego domyślałem się, że był przyzwyczajony do dowodzenia małymi oddziałami przeciwko wielkiej liczbie wrogów. Mówił nieco jak Horus - urodzony dowódca. Kiedy dzieciaki odbiegły, udało mi się wydusić: - Dobra robota. Percy ponuro skinął głową. Krokodyl był nadal rozpraszany przez intruza w nosie, ale wątpiłem, czy uszebti wytrzyma dużo dłużej. W tak stresujących warunkach hipopotam wkrótce roztopi się z powrotem w wosk. - Masz pewne możliwości, Carter - przyznał Percy. - Co jeszcze zostało w twoim plecaku ze sztuczkami? - Nic - odpowiedziałem posępnie. - Skończyły mi się zasoby. Ale jeśli dostanę się do tej klamry, chyba dam radę ją otworzyć. Percy zlustrował wzrokiem petsuchosa. Uliczka wypełniała się wodą wypływającą ze skóry potwora. Syreny wyły coraz bliżej. Nie mieliśmy dużo czasu. - Chyba moja kolej na odciąganie krokodyla - oznajmił. - Bądź gotowy do sprintu po naszyjnik. - Nie masz nawet miecza - zaprotestowałem. - Zginiesz! Syn Sobka 579 Percy uśmiechnął się krzywo. - Biegnij, jak tylko się zacznie. -Jak co się zacznie? Nagle krokodyl kichnął, katapultując woskowego hipopotama na drugi koniec Long Island. Następnie petsuchos zwrócił się ku nam, rycząc z wściekłości, a Percy rzucił się prosto na niego. Okazało się, że nie potrzebowałem pytać, jaki rodzaj odwracania uwagi Percy miał na myśli. Kiedy się zaczęło, stało się to dość oczywiste. Zatrzymał się tuż przed krokodylem i uniósł ręce. Zakładałem, że planuje jakieś zaklęcie, ale on nie wypowiedział żadnych rozkazów. Nie miał laski ani różdżki. Stal w miejscu i wpatrywał się w krokodyla, jakby mówił: „Tu jestem! Jestem smaczny!” Krokodyl przez moment był zmieszany. Jeśli nic innego miało nam się nie udać, przynajmniej umrzemy ze świadomością, że udało nam się zaskoczyć tego potwora dobre kilka razy. Pot krokodyla nadal spływał z jego cielska. Poziom bagiennej wody sięgał już krawężnika i naszych kostek. Spływała powoli do kratek ściekowych, ale nie przestawała wylewać się ze skóry krokodyla. Nagle zobaczyłem, co się działo. Kiedy Percy uniósł ręce, woda zaczęła krążyć w przeciwnym kierunku. Najpierw wokół nóg krokodyla, ale wkrótce nabrała prędkości i wir objął cała uliczkę, pędząc tak szybko, że znosił mnie na bok. Kiedy zorientowałem się, że lepiej byłoby pobiec, prąd był już zbyt szybki. Będę musiał dostać się do klamry jakąś inną drogą. Ostatnia sztuczka - pomyślałem. Obawiałem się, że wysiłek może mnie dosłownie wypalić, ale przyzwałem resztki magii i przemieniłem się w sokoła - święte zwierzę Horusa. Rick Riordan Natychmiast wzrok wyostrzył mi się stukrotnie. Wzniosłem się w powietrze, ponad dachy, i cały świat zmienił się w 3D w wysokiej rozdzielczości. Zobaczyłem policyjne radiowozy raptem kilka uliczek dalej i dzieciaki stojące na środku ulicy, usiłujące je zawrócić. Widziałem każdy śliski wzgórek i każdy por na skórze krokodyla. Dostrzegałem każdy pojedynczy hieroglif na klamrze pektorału. Widziałem też, jak imponująca była magiczna sztuczka Percyego. W uliczce szalał huragan. Percy stał na jego skraju, nieporuszo-ny, ale woda pędziła z taką prędkością, że teraz nawet gigantyczny krokodyl chwiał się na nogach. Zniszczone samochody sunęły wzdłuż chodnika. Skrzynki na listy wystrzelały z trawników. Woda przybierała na masie oraz prędkości, unosząc się w górę i zamieniając całą dzielnicę w wirówkę. Przyznaję, że byłem pod wrażeniem. Chwilę temu uznałem, że Percy nie jest magiem. A jednak nigdy nie widziałem maga, który byłby w stanie kontrolować takie masy wody. Krokodyl potknął się i usiłował wstać, mocując się z prądem. - Działaj - wymamrotał Percy przez zaciśnięte zęby. Bez sokolego słuchu nie miałbym szans go usłyszeć w tym sztormie, ale uświadomiłem sobie, że mówił do mnie. Przypomniało mi się moje zadanie. Nikt, mag czy ktokolwiek inny, nie jest w stanie długo kontrolować takiej mocy. Złożyłem skrzydła i zanurkowałem ku krokodylowi. Kiedy dosięgłem klamry, zamieniłem się z powrotem w człowieka i chwyciłem ją. Wokół mnie ryczał huragan. W wirującej mgle ledwie cokolwiek widziałem. Prąd był teraz tak mocny, że ciągnął mnie za nogi, co groziło upadkiem do wody. Byłem bardzo zmęczony. Nie czułem takiego wyczerpania od czasu, kiedy walczyłem z samym panem Chaosu, Apopisem. Przesunąłem ręką po hieroglifach na klamrze. Musi być jakiś sposób, żeby ją rozpiąć. Syn Sobka Krokodyl ryknął i tupnął, usiłując utrzymać się na nogach. Gdzieś po mojej lewej Percy krzyknął w gniewie i frustracji, podtrzymując słabnący sztorm, ale wir spowalniał. Miałem najwyżej kilka sekund, zanim krokodyl uwolni się i zaatakuje, a Percy i ja zginiemy. Wyczułem palcami cztery symbole składające się na imię boga: Wiedziałem, że ostatni ze znaków tak naprawdę nie odnosił się do dźwięku. Był to hieroglif oznaczający boga, wskazujący, że litery przed nim - SBK - tworzą imię bóstwa. W razie wątpliwości - pomyślałem - naciśnij boski guzik. Nacisnąłem czwarty symbol, ale nic się nie wydarzyło. Huragan ustępował. Krokodyl zaczął się obracać wbrew prądowi, stając naprzeciwko Percy’ego. Kątem oka, przez mgłę dostrzegłem, że Percy upada na kolano. Przesunąłem palce nad trzeci hieroglif - wiklinowy koszyk (który Sadie zawsze nazywa „filiżanką”) - czyli literę K. Hieroglif był ciepły pod palcami... a może tylko sobie to wyobraziłem? Nie miałem czasu, żeby się zastanawiać, więc nacisnąłem. Nic się nie wydarzyło. Burza ucichła. Krokodyl ryknął triumfalnie, gotowy na posiłek. Zacisnąłem pięść i uderzyłem z całej siły w koszykowy hieroglif. Tym razem klamra pstryknęła obiecująco i otwarła się. Upadłem na jezdnię, a na mnie posypały się kilogramy złota i kamieni szlachetnych. Krokodyl zachwiał się, rycząc jak okrętowa artyleria. To, co pozostało z huraganu, rozproszyło się w eksplozji wichury, a ja zamknąłem oczy, gotując się na zmiażdżenie przez ciało upadającego potwora. Rick Riordan Nagle jednak w uliczce zapanowała cisza. Nie słyszałem syren. Ani ryku krokodyla. Sterta złotej biżuterii znikła. Leżałem na plecach w obrzydliwej wodzie, wpatrując się w czyste błękitne niebo. Nade mną pojawiła się twarz Percy’ego. Wyglądał tak, jakby właśnie przebiegł maraton w tajfunie, ale uśmiechał się szeroko. - Dobra robota - powiedział. - Zabieraj naszyjnik. - Naszyjnik? - Mój mózg wciąż pracował na zwolnionych obrotach. Gdzie podziało się całe to złoto? Usiadłem i pomacałem chodnik. Zacisnąłem palce na czymś metalowym, obecnie normalnych rozmiarów... no dobra, normalnych dla biżuterii, która ma pasować na szyję zwykłego krokodyla. - Po... po... potwór - wyjąkałem. - Gdzie...? Percy wskazał ręką. Kilka metrów dalej stał malutki krokodyl, nie dłuższy niż na metr, i wyglądał na bardzo niezadowolonego. - Nie mówisz poważnie? - Może to czyjeś porzucone domowe zwierzątko? - Percy wzruszył ramionami. - Słyszy się czasem o takich wypadkach w wiadomościach. Nie byłem w stanie wymyślić lepszego wytłumaczenia, ale jak mały krokodyl zdobył naszyjnik, który przemienił go w gigantyczną zabójczą maszynę? U wylotu uliczki rozległy się krzyki: - Tutaj! To ci dwaj chłopcy! Śmiertelne dzieciaki. Najwyraźniej uznały, że niebezpieczeństwo minęło. A teraz prowadziły policję prosto do nas. - Czas na nas. - Percy wziął na ręce krokodylka, zaciskając jedną z dłoni wokół jego pyszczka. Spojrzał na mnie. - Idziesz? Razem pobiegliśmy z powrotem na bagna. Pół godziny później siedzieliśmy w barze przy Montauk Highway. Podzieliłem się z Percym resztką mojej mikstury leczniczej, którą on z niewiadomych powodów nazywał nektarem. Większość z naszych ran zaleczyła się. Syn Sobka Krokodyla zostawiliśmy uwiązanego w lesie na prowizorycznej smyczy, dopóki nie wymyślimy, co z nim zrobić. Umyliśmy się najlepiej jak zdołaliśmy, ale nadal wyglądaliśmy, jakbyśmy się kąpali w zepsutej myjni samochodowej. Włosy Percy’ego wraz z wplątaną w nie trawą wciąż opadały na jedną stronę. Jego pomarańczowy podkoszulek był rozdarty z przodu. Jestem przekonany, że sam nie wyglądałem wiele lepiej. Miałem wodę w butach i wciąż znajdowałem sokole pióra w rękawach koszuli (pospieszne przemiany bywają kłopotliwe). Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby rozmawiać przy oglądaniu serwisu informacyjnego w telewizorze zawieszonym nad ladą. Policjanci i strażacy przyjechali do dziwacznego wypadku kanalizacyjnego w pobliskiej dzielnicy. Wyglądało na to, że w kanałach ściekowych woda osiągnęła takie ciśnienie, że potężna eksplozja spowodowała powódź i podtopiła grunt tak bardzo, że kilka domów przy tej uliczce zapadło się. Cud, że żadnemu z mieszkańców nic się nie stało. Miejscowe dzieciaki opowiadały niestworzone historie o Potworze z Bagien Long Island, twierdząc, że to on spowodował wszystkie zniszczenia podczas walki z dwoma nastolatkami, ale oczywiście czynniki oficjalne nie uwierzyły im. Dziennikarz zauważył jednak, że zniszczone domy wyglądały, jakby „coś bardzo dużego na nich usiadło”. - Dziwny wypadek kanalizacyjny - powiedział Percy. - Pierwszy raz mi się to zdarza. - Może tobie - odburknąłem. - Ja je powoduję, gdziekolwiek się pojawię. - Nie przejmuj się - pocieszył mnie. - Stawiam obiad. Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyciągnął długopis. Nic poza tym. - Och... - Uśmiech na jego twarzy zbladł. - Yyy, w sumie... nie umiesz wyczarować pieniędzy? W rezultacie to ja postawiłem obiad. Mogłem wyczarować pieniądze, ponieważ trzymam zawsze trochę w Duat wraz z innymi S84 Rick Riordan potrzebnymi zapasami. Chwilę później przed nami znalazły się cheeseburgery z frytkami i życie zaczęło nabierać barw. - Cheeseburgery - powiedział Percy. - Pokarm bogów. - Zgoda - przytaknąłem, ale kiedy zerknąłem na niego, nie byłem pewny, czy myślał o tym samym co ja: chyba mieliśmy na myśli innych bogów. Percy pochłaniał swojego burgera. Poważnie, ten chłopak umiał jeść. - A więc ten naszyjnik - odezwał się pomiędzy kolejnymi kęsami. - O co z nim chodzi? Zawahałem się. Wciąż nie miałem pojęcia, skąd ten Percy się wziął ani kim był, a nie byłem pewny, czy wypada pytać. Teraz, po tym jak walczyliśmy ramię w ramię, nie potrafiłem mu nie ufać. A jednak czułem, że znajdujemy się na grząskim terenie. Wszystko, co powiemy, mogło mieć poważne skutki - nie tylko dla nas dwóch, ale może też dla wszystkich naszych znajomych. Czułem się trochę tak jak kiedy dwa lata temu mój stryj Amos wyjaśniał mi prawdę o dziedzictwie rodziny Kane’ów- Domu Życia, egipskich bogach, Duat, wszystkim. W ciągu jednego dnia mój świat rozszerzył się dziesięciokrotnie, a ja doznałem zawrotów głowy. Teraz zaś stałem na progu kolejnego tego rodzaju doświadczenia. Obawiałem się, że jeśli mój świat poszerzy się kolejne dziesięć razy, mózg mi eksploduje. - Ten naszyjnik jest zaczarowany - odezwałem się w końcu. -Każdy gad, który go założy, przemieni się w kolejnego petsucho-sa, Syna Sobka. Ten krokodyli maluch jakoś założył go na szyję. - A raczej ktoś założył mu go na szyję - odparł Percy. Nie miałem ochoty o tym myśleć, więc niechętnie skinąłem głową. - Ale kto? - zapytał. Syn Sobka - Trudno będzie przedstawić listę podejrzanych - odpowiedziałem. - Mam mnóstwo nieprzyjaciół. Percy parsknął. - Też mogę się pod tym podpisać. W takim razie masz jakiś pomysł dlaczego? Odgryzłem kolejny kawałek cheeseburgera. Był smaczny, ale nie potrafiłem się na nim skupić. - Ktoś chciał namieszać. - Zastanowiłem się. - Myślę, że może... - Przyglądałem się Percyemu, usiłując zgadnąć, ile mogę powiedzieć. - Może ktoś usiłował narobić kłopotów, które przyciągnęłyby naszą uwagę. Uwagę nas obu. Percy zmarszczył brwi. Rysował coś frytką w keczupie, ale nie był to hieroglif. Jakieś litery, nie angielskie. Domyśliłem się, że greckie. - Potwór miał greckie imię - powiedział. - Zjadał pegazy w moim... - Zawahał się. - Na twoim terenie - dokończyłem. - W jakimś obozie, sądząc z twojej koszulki. Poruszył się na krześle barowym. Wciąż nie wierzyłem, że opowiadał o pegazach, jakby naprawdę istniały, ale przypomniał mi się taki moment w Domu Brooklyńskim, może rok temu, kiedy byłem prawie pewny, że widziałem skrzydlatego konia lecącego nad Manhattanem. Sadie powiedziała mi wtedy, że mam halucynacje. Teraz nie byłem tego taki pewny. W końcu Percy znów spojrzał na mnie. - Słuchaj, Carter. Nie jesteś ani trochę tak irytujący, jak myślałem. I stworzyliśmy dziś niezłą drużynę, ale... - Nie masz ochoty wyjawiać swoich sekretów - powiedziałem. - Nie przejmuj się. Nie zamierzam wypytywać o twój obóz. Ani o twoje moce. Nic z tych rzeczy. Uniósł jedną brew. - Nie jesteś ciekawy? S86 Rick Riordan - Nawet bardzo. Ale dopóki nie wymyślimy, co tu się dzieje, lepiej zachować dystans. Jeśli ktoś... coś... wypuściło tu potwora, wiedząc, że zainteresuje to nas obu... - To może ten ktoś chciał, żebyśmy się spotkali - dokończył. — W nadziei, że stanie się coś niedobrego. Przytaknąłem. Przypomniał mi się ten niepokój, który wcześniej odczuwałem - ten głos w głowie, który powiedział mi, żebym nie mówił niczego Percyemu. Nabrałem dla tego chłopaka szacunku, ale nadal miałem wrażenie, że nie jest nam przeznaczone być przyjaciółmi. Nie powinniśmy się znajdować blisko siebie. Dawno temu, kiedy byłem dzieckiem, widziałem, jak mama pokazywała uczniom doświadczenie chemiczne. „Potas i woda -mówiła - osobno: całkowicie nieszkodliwe. Ale razem...” - Wrzuciła potas do zlewki z wodą i... BUM! Uczniowie odskoczyli, kiedy miniaturowa eksplozja zatrzęsła naczyniami w laboratorium. Percy jest wodą. Ja potasem. - Ale spotkaliśmy się - powiedział. - Wiesz, że jestem tu, na Long Island. A ja wiem, że mieszkasz w Brooklynie. Gdybyśmy mieli się szukać... - Nie radziłbym - przerwałem. - Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej. Muszę poszperać za pewnymi rzeczami w... yyy, po mojej stronie... postarać się ustalić, kto stał za tym wypadkiem z krokodylem. - Dobra - przytaknął Percy. - Zrobię to samo po mojej stronie. - Wskazał na naszyjnik petsuchosa połyskujący z głębi mojego plecaka. - Co zrobimy z tym? - Mogę to odesłać w bezpieczne miejsce - zapewniłem. - Nie będzie już powodował kłopotów. Mamy często do czynienia z takimi przedmiotami. - My - powiedział Percy. - To znaczy, że jest więcej... takich jak ty? Nie odpowiedziałem. Syn Sobka 5*7 Percy uniósł ręce. - Dobra. Nie pytałem. Ja też mam trochę przyjaciół w Obo... yyy, po mojej stronie, którzy z przyjemnością poszperaliby przy tego rodzaju magicznym naszyjniku, ale zaufam ci w tej sprawie. Zabierz go. Nie uświadomiłem sobie, że wstrzymywałem oddech, dopóki nie wypuściłem powietrza. - Dzięki. Dobrze. - A krokodylątko? - zapytał. Udało mi się roześmiać nerwowo. - Chcesz je? - Bogowie, nie! - Ja je mogę zabrać, dam mu dobry dom. - Pomyślałem o naszym wielkim basenie w Domu Brooklyńskim. Zastanawiałem się, co nasz ogromny magiczny krokodyl, Filip Macedoński, pomyśli o małym przyjacielu. - Tak, będzie doskonale pasował. Percy chyba nie wiedział, co o tym myśleć. - Okej, dobra... - Wyciągnął rękę. - Dobrze się z tobą pracowało, Carter. Uścisnęliśmy dłonie. Nie poleciały iskry. Nie rozległ się grzmot. Ale wciąż nie byłem w stanie pozbyć się tej myśli, że tym spotkaniem otwarliśmy drzwi... Drzwi, których możemy nie potrafić zamknąć. - Z tobą też, Percy. Wstał, zamierzając odejść. -Jeszcze jedno - powiedział. - Jeśli ten ktoś, ten ktokolwiek, kto sprawił, że się spotkaliśmy... jeśli to jest nasz wspólny nieprzyjaciel. .. to co, jeśli będziemy potrzebowali się wzajemnie, żeby z nim walczyć? Jak mam się z tobą skontaktować? Zastanowiłem się przez chwilę. Po czym podjąłem nagłą decyzję. - Mogę ci coś napisać na ręce? Zmarszczył brwi. j88 Rick Riordan - Twój numer telefonu? - Eee... niezupełnie. Wyjąłem mój rysik i buteleczkę magicznego atramentu. Percy wyciągnął dłoń. Napisałem mu na niej hieroglif - Oko Ho-rusa. Kiedy tylko skończyłem rysować, znak rozbłysnął na niebiesko i znikł. - Wystarczy, że zawołasz mnie po imieniu - powiedziałem -a ja cię usłyszę. Będę wiedział, gdzie jesteś, i przyjdę na spotkanie. Ale sztuczka zadziała tylko raz, więc niech to będzie coś ważnego. Percy wpatrywał się w swoją pustą dłoń. -A zatem ufam ci, że to nie jest jakiś rodzaj magicznego urządzenia śledzącego. - Aha - odpowiedziałem. - A ja ufam ci, że kiedy mnie zawołasz, nie będziesz chciał zwabić mnie w jakąś zasadzkę. Przyjrzał mi się uważnie. Jego burzowe zielone oczy były naprawdę nieco przerażające. Następnie uśmiechnął się i wyglądał jak zwyczajny nastolatek, który nie ma żadnych poważnych problemów. - To całkiem uczciwe - powiedział. - Do zobaczenia, kiedykolwiek to będzie, Ca... - Nie wymawiaj mojego imienia! - Tylko żartowałem. - Wskazał mnie palcem i mrugnął. - Pozostań nieznajomym, przyjacielu. Po czym odszedł. Godzinę później siedziałem z powrotem w mojej podniebnej łodzi z krokodylątkiem i magicznym naszyjnikiem, a Świr niósł mnie do Domu Brooklyńskiego. Kiedy teraz o tym myślę, cała ta historia z Percym wydaje mi się tak nierealna, że nie potrafię uwierzyć, że naprawdę się wydarzyła. Zastanawiam się, jak Percy wyczarował ten wir i czym na bogów jest niebiański spiż. A przede wszystkim w moich myślach wciąż powraca jedno słowo: heros. 588 Rick Riordan - Twój numer telefonu? - Eee... niezupełnie. Wyjąłem mój rysik i buteleczkę magicznego atramentu. Percy wyciągnął dłoń. Napisałem mu na niej hieroglif - Oko Ho-rusa. Kiedy tylko skończyłem rysować, znak rozbłysnął na niebiesko i znikł. - Wystarczy, że zawołasz mnie po imieniu - powiedziałem -a ja cię usłyszę. Będę wiedział, gdzie jesteś, i przyjdę na spotkanie. Ale sztuczka zadziała tylko raz, więc niech to będzie coś ważnego. Percy wpatrywał się w swoją pustą dłoń. - A zatem ufam ci, że to nie jest jakiś rodzaj magicznego urządzenia śledzącego. - Aha - odpowiedziałem. - A ja ufam ci, że kiedy mnie zawołasz, nie będziesz chciał zwabić mnie w jakąś zasadzkę. Przyjrzał mi się uważnie. Jego burzowe zielone oczy były naprawdę nieco przerażające. Następnie uśmiechnął się i wyglądał jak zwyczajny nastolatek, który nie ma żadnych poważnych problemów. - To całkiem uczciwe - powiedział. - Do zobaczenia, kiedykolwiek to będzie, Ca... - Nie wymawiaj mojego imienia! - Tylko żartowałem. - Wskazał mnie palcem i mrugnął. - Pozostań nieznajomym, przyjacielu. Po czym odszedł. Godzinę później siedziałem z powrotem w mojej podniebnej łodzi z krokodylątkiem i magicznym naszyjnikiem, a Świr niósł mnie do Domu Brooklyńskiego. Kiedy teraz o tym myślę, cała ta historia z Percym wydaje mi się tak nierealna, że nie potrafię uwierzyć, że naprawdę się wydarzyła. Zastanawiam się, jak Percy wyczarował ten wir i czym na bogów jest niebiański spiż. A przede wszystkim w moich myślach wciąż powraca jedno słowo: heros. Syn Sobka Mam wrażenie, że gdybym porządnie poszukał, byłbym w stanie znaleźć jakieś odpowiedzi na te pytania, ale lękam się tego, co mógłbym odkryć. Myślę, że na razie opowiem o wszystkim Sadie, ale nikomu innemu. Ona z początku uzna, że robię sobie żarty. I oczywiście będzie się na mnie boczyć, ale dobrze wie, kiedy mówię prawdę. Mimo że jest bardzo irytująca, ufam jej (choć nigdy bym jej tego nie powiedział wprost). Może ona będzie miała pomysł, co robić. Ktokolwiek sprawił, że Percy i ja spotkaliśmy się, ktokolwiek zaplanował to zetknięcie się naszych dróg... to pachnie Chaosem. Nie potrafię otrząsnąć się z myśli, że był to eksperyment mający na celu przekonanie się, jaka katastrofa nastąpi. Potas i woda. Materia i antymateria. Na szczęście sprawy potoczyły się dobrze. Pektorał petsucho-sa jest bezpiecznie ukryty. Nasze nowe krokodylątko tapla się radośnie w basenie. Ale następnym razem... no cóż, obawiam się, że możemy nie mieć tyle szczęścia. Gdzieś tam jest chłopak o imieniu Percy z wypisanym na dłoni tajemnym hieroglifem. A ja mam przeczucie, że przyjdzie taka chwila, kiedy zostanę wyrwany ze snu w środku nocy przez jedno słowo wypowiedziane w moim umyśle naglącym głosem: Carter. Wyłączny dystrybutor: Platon Sp. z o.o. ul. Sławęcińska 16, Macierzysz 05-850 Ożarów Mazowiecki tel./fax 22 631 08 15 Druk i oprawa: CPI Moravia Books s.r.o. MORAVIA BOOKS www.cpi-moravia.com „Percy Jackson i bogowie olimpijscy” „Olimpijscy herosi”